Kołowy Szczyt z Jastrzębiej Turni, fot. M.KarłowiczRapsodia tatrzańska


Takiego utworu Mieczysław Karłowicz nigdy nie napisał. Gdyby jednak zasiadł do takiej pracy, z pewnością za kanwę mogłyby posłużyć mu wrażenia doznane w latach 1902-09, w okresie, kiedy został najpierw stałym bywalcem, a następnie mieszkańcem Zakopanego. Podejmowane przezeń wówczas wycieczki, coraz trudniejsze, coraz bardziej ciekawe i dostarczające coraz piękniejszych wrażeń - najpierw letnie, potem także jesienne i zimowe przeżywa Karłowicz głęboko, utrwala w licznych artykułach i fotografiach, omawia i rozpamiętuje w coraz liczniejszym gronie bliskich znajomych. Mizantropia i neurastenia całkowicie ustępują, niechęć do towarzystwa zanika powoli także, a choć zdarzają się Karłowiczowi okresy samotności i, wcale nierzadkie, samotnie podejmowane wycieczki w Tatry, to jednak ta samotność wynika już nie z choroby, ale z potrzeby spokoju niezbędnego do pracy czy też do zintensyfikowania przeżyć estetycznych.
Pogarsza się natomiast początkowo sytuacja Karłowicza kompozytora. Choć w latach, o których mowa, powstają utwory najpiękniejsze, najbardziej reprezentatywne dla dojrzałego Karłowicza - dzieła te pozostają w głębi szuflad: zatargi z kierownictwem nowo powstałej w 1901 roku Filharmonii Warszawskiej uniemożliwiają kompozytorowi prezentowanie ich na stołecznej estradzie. Stosunki w warszawskim światku muzycznym, gdzie Karłowicz jest nielubiany za swą szczerość, bezkompromisową i nieraz bezwzględną uczciwość, a także przez niemiłe niektórym krytykom nowatorstwo, skłaniają go do opuszczania Warszawy na coraz dłuższe okresy, wreszcie mobilizują do osiedlenia się na stałe w Zakopanem. Te same przyczyny i te same skutki pojawią się ćwierć wieku później w biografii Karola Szymanowskiego. I w tym także przypadku Zakopane stanie się antidotum na złe stosunki w Warszawie.
Pod Giewont już nie trzeba tłuc się furką góralską z Chabówki - od 1899 roku kolej dochodzi aż do dworca przy ulicy Chramcówki. Po siedmiu latach nieobecności trudno było Karłowiczowi poznać Zakopane, zwłaszcza centralną jego część. W 1899 roku pożar strawił kilkanaście drewnianych domków w środku Krupówek - na opróżnionym miejscu zaczęły wyrastać pierwsze kamienice murowane: hotele "Morskie Oko" i "Centralny" oraz położony naprzeciw dom Leonarda Zwolińskiego, w którym mieściła się księgarnia. Dworzec Tatrzański, spalony w 1900 roku, powoli się odbudowywał w murze. Coraz więcej budowano pensjonatów, hoteli i kamienic, przybywało sklepów, warsztatów i szpecących Zakopane, wówczas i obecnie - kramów, kiosków i budek, wszelkiego rodzaju i z rozmaitym towarem. Styl zakopiański Stanisława Witkiewicza w budownictwie willowym już przeżył swoje apogeum, pozostawiwszy kilka wspaniałych willi - teraz był wypierany przez wszelaką tandetę. Budowa domu w stylu zakopiańskim była zresztą przedsięwzięciem dla ludzi zarazem z dobrym gustem i dobrze wypchanym portfelem. A sprawy te rzadko już wówczas chodziły w parze, nie tylko zresztą w Zakopanem.
W 1900 roku otrzymało Zakopane status gminy wyższego rzędu i zakwalifowane zostało do grupy miasteczek. Kilka głównych ulic miało już wręcz cechy typowo miejskie - ze zwartą zabudową, brukowanymi ulicami, kurzem i hałasem.
Nic więc dziwnego, że ludzie szukający spokoju i wygody zarazem, przyjeżdżający nie na kilka dni, tylko, jak to było jeszcze w XIX wieku w zwyczaju - na całe lato, chętnie lokowali się z dala od "śródmieścia wsi" - na Olczy, w Kościeliskach, w Jaszczurówce czy na Bystrem. Tak też postąpił Mieczysław Karłowicz, który w dniu 8 lipca 1902 roku opuścił Warszawę, by po siedmiu latach znów stanąć u stóp Tatr. Jako miejsce pobytu wybrał mniej znany pensjonat "Fortunka" na Dolnym Bystrem.
Willa ta stoi do dziś w tym samym miejscu, nad potokiem Bystra, nosi tę samą nazwę i choć oczywiście mocno ją zmieniono i przebudowano, zwłaszcza po pożarze, który strawił kuchnię w przybudówce i część budynku głównego - jest to ten sam dom, z którego przez kilka lat Karłowicz wyruszał na tatrzańskie szlaki. "Fortunka" znajduje się przy zbiegu Bulwarów Słowackiego (jedna z najbardziej pretensjonalnych nazw w Zakopanem - ochrzczono tym mianem wąski chodnik przy niebrukowanej nawet w dużej części dróżce nad ocembrowanym potokiem, który już w czasach Karłowicza bywał często cuchnącym ściekiem) i ulicy... Mieczysława Karłowicza.
Jest to w Zakopanem duża rzadkość, by chrzczono ulicę imieniem tego sławnego człowieka, który przy niej mieszkał: Makuszyński mieszkał przy dzisiejszej ulicy Tetmajera, Tetmajer w różnych miejscach, między innymi przy ulicy Za Strugiem, która oczywiście nie ma nic wspólnego z Andrzejem Strugiem, bo autor Zakopanoptikonu ma pod Giewontem swoją własną ulicę, tyle że mieszkał najczęściej przy ulicy Chałubińskiego. Na dzisiejszej ulicy Szymanowskiego za czasów Karola z "Atmy" rósł las, natomiast Żeromski, którego ulica dziś sąsiaduje z ulicą Szymanowskiego - miał ongiś swoją ulicę, rzeczywiście związaną z jego działalnością, tyle że musiał odstąpić ją na rzecz generała Karola Świerczewskiego, który z Zakopanem akurat nie miał dokładnie nic wspólnego. Po zmianach ustrojowych w 1990 r. generała Świerczewskiego podmieniono na generała Andrzeja Galicę, który, choć bywał w Zakopanem, to oczywiście nie na tej ulicy.
Tak czy inaczej willa, do której przez cztery lata przyjeżdżał nasz kompozytor i taternik, mieści się dziś przy ulicy Karłowicza. Jednakże - pewno dlatego, by nie zrywać nonsensownej tradycji - administracyjnie przypisano ją do... Bulwarów Słowackiego i aktualny jej adres brzmi: Bulwary Słowackiego 34.
"Fortunka", wybudowana w połowie lat dziewięćdziesiątych, była własnością rodziny Egerów, którą Karłowicz poznał jeszcze w Warszawie. Z początkiem 1895 roku Helena Egerowa, tytułująca się w "Liście gości zakopiańskich" "kapitalistką", przybyła do Zakopanego aż z Konstantynopola i wtedy najprawdopodobniej postanowiła ulokować "kapitały" w przedsiębiorstwie pensjonatowym. Na cześć córki, noszącej oryginalne imię Fortunata, nowo wzniesioną willę na Bystrem od 1897 roku nazywano "Fortunką".
Praktycznie zarządczynią pensjonatu była Feliksa Eger, chyba babka Fortunaty, urodzona w 1835 roku pisarka zajmująca się tematyką historyczną, w swoim czasie znana w kręgach towarzyskich i literackich Warszawy bibliotekarka w Wilanowie. Jeszcze przed osiedleniem się w Zakopanem wydała u Anczyca w Krakowie ciekawą i obszerną pracę pt. Historia towarzystw tajnych. Dzieje wolnomularstwa (masonii) według najlepszych źródeł opracowane, która doczekała się kilku wydań, a dziś jest poszukiwanym białym krukiem. Z Zakopanego nadsyłała także korespondencje do różnych czasopism, m. in. "Kroniki Rodzinnej".
Fortunata Egerówna wybrała natomiast karierę artystki estradowej. Jeszcze przed przybyciem do Zakopanego była w Wiedniu uczennicą Teodora Leszetyckiego. Wielokrotnie występowała w rozmaitych miejscowościach, w Zakopanem chętnie biorąc udział w imprezach dobroczynnych. Anonimowy recenzent "Przeglądu Zakopiańskiego" tak oceniał jej występ podczas koncertu w dniu 9 sierpnia 1902 r.: Z pierwszego koncertu pianistki p. Fortunaty Egerówny można jej wróżyć przyszłość na artystycznej drodze, młoda ta bowiem artystka oprócz istotnego talentu posiada i zamiłowanie do muzyki i widoczną chęć do pracy. W grze jej, technicznie bardzo wykończonej, znać wmyślenie się, chęć zrozumienia każdego szczegółu kompozycji, odczucia intencji kompozytora. Ulubieńcem p. Egerówny jest widocznie marzycielski Schumann, gra go bowiem ze szczególnym zamiłowaniem i oryginalnym, z indywidualnością artystki zgodnym zrozumieniem. "Nachtstück" Schumanna wykonanym było prześlicznie. Mamy nadzieję, że po tym pierwszym, zupełnym powodzeniem uwieńczonym koncercie, będziemy mieli częściej sposobność słyszenia młodej artystki.
Pomyślnie rozwijająca się kariera pianistyczna Egerówny uległa w pewnym momencie zasadniczej zmianie - porzuciła fortepian na rzecz śpiewu i od 1910 roku występowała w Zakopanem jako śpiewaczka, "członek c.k. nadwornej opery wiedeńskiej".
"Fortunka", mimo swego niepozornego wyglądu, gościła w swych 7 pokojach kilka ważnych dla Zakopanego osobistości: tutaj właśnie w 1897 roku zatrzymał się dr Kazimierz Dłuski, kiedy powziął zamiar wybudowania pod Tatrami nowoczesnego sanatorium przeciwgruźliczego, tutaj też od 1899 mieszkała jego rodzina aż do wybudowania zakładu w Kościelisku. Latem 1899 r. wakacje w "Fortunce" spędziła Maria Skłodowska-Curie z mężem Piotrem i całą rodziną na zaproszenie państwa Dłuskich. W 1902 roku mieszkał w "Fortunce" poeta Tadeusz Miciński, autor Nietoty - księgi tajemnej Tatr. Tu zamieszkiwał także Włodzimierz Boldireff, późniejszy towarzysz wielu wypraw taternickich Karłowicza.
Położona nad brzegiem potoku Bystra, uregulowanego w latach 1899-1901, willa była dogodną bazą dla wycieczek tatrzańskich - nie opodal prowadziła droga do Kuźnic (dzisiejsza aleja Przewodników Tatrzańskich), gdzie bierze początek wiele tras prowadzących w Tatry . Nie znamy, niestety, dróg, które wiodły w 1902 roku w Tatry Mieczysława Karłowicza. Wycieczek tych nie mogło być wiele, choćby z uwagi na brak treningu - wiemy tylko o tym, że Mieczysław zwiedzał w tym roku Jaskinie Bielskie w masywie Kobylego Wierchu. Poza oczywistymi niedomaganiami kondycji, zatrzymywała go w Zakopanem praca kompozytorska: w "Fortunce" ukończył instrumentację Symfonii "Odrodzenie" i rozpoczął komponowanie Koncertu skrzypcowego. Dzieło to dedykowane było Stanisławowi Barcewiczowi, który też miał być pierwszym jego wykonawcą na koncercie, planowanym na początek 1903 roku. Ustalony z Barcewiczem termin ukończenia kompozycji - 15 grudnia 1902 roku - zmuszał do intensywnej pracy, bez względu na letniskowe warunki w Zakopanem. Prawdopodobnie podczas tych samych wakacji powstała fortepianowa kompozycja - muzyka do melodeklamacji Tetmajerowskiego wiersza Na Anioł Pański biją dzwony...
Samo Zakopane w 1902 roku proponowało letnikom sporo atrakcji. W środku sezonu, 7 sierpnia 1902 roku na łamach tygodnika "Przegląd Zakopiański" ukazał się pierwszy odcinek szkicu publicystycznego Bagno Stanisława Witkiewicza, ilustrujący postępowanie władz Zakopanego. Mieszkańcy Zakopanego i ich goście, podobnie jak i krajowa opinia publiczna, podzielili się na przeciwników i stronników zakopiańskiej rady gminnej i pasjonowali się przebiegiem sporu między obozem zgrupowanym wokół lekarza klimatycznego doktora Tomasza Janiszewskiego a ugrupowaniem wielce w Galicji ustosunkowanego doktora Andrzeja Chramca. Karłowicz nie angażował się w gminne swary, choć zapewne sympatyzował z dawnym przyjacielem rodziny Stanisławem Witkiewiczem, a tym samym opowiadał się po stronie Janiszewskiego i napływowej inteligencji. Czytał Bagno - niektóre ze sformułowań Witkiewicza odnajdziemy w listach i artykułach Karłowicza, tyczących się sytuacji w warszawskim świecie muzycznym, zazwyczaj nazywanym przezeń "bagienkiem".
Jednakże inne tematy, poruszane przez najlepsze czasopismo pod Giewontem, interesowały pewno Karłowicza znacznie bardziej. Na łamach "Przeglądu Zakopiańskiego" toczyła się wówczas dyskusja wokół budowy "Orlej Perci" -turystycznego szlaku graniowego w Tatrach Wysokich, debatowano na temat przyszłości polskiego taternictwa i na temat funkcji Zakopanego. ,,Przeglądowi" patronował założony w 1900 roku Związek Przyjaciół Zakopanego, zrzeszający ludzi sztuki, nauki i literatury, a także rzemieślników, lekarzy i arystokratów ze wszystkich ziem polskich. Pierwszym prezesem Związku był hrabia Mieczysław Wielhorski, wuj Ireny Karłowiczowej, który po powrocie z wygnania na Sybir, gdzie był zesłany za udział w Powstaniu Styczniowym, osiadł w Zakopanem i tu dokonał żywota w 1903 roku. Zapewne nie tylko związki rodzinne, lecz przede wszystkim prawdziwa sympatia do Zakopanego skłoniła Jana Karłowicza do wstąpienia w 1901 roku do ZPZ i zasilenia tej organizacji swoimi funduszami. Związek Przyjaciół Zakopanego był jednym z inicjatorów budowy pomnika dra Tytusa Chałubińskiego, propagował budownictwo i zdobnictwo w stylu zakopiańskim, organizował odczyty, spotkania i przedstawienia teatrów amatorskich.
Jednakże nie amatorzy sprawili największą ucztę duchową zakopiańskim miłośnikom Melpomeny. Oto 12 września 1902 roku przyjechała z Ameryki sama Helena Modrzejewska. Słynna gwiazda zamieszkała w "Kolebie" Zygmunta Gnatowskiego i dwukrotnie wystąpiła w Zakopanem, przeznaczając dochód z biletów na cele dobroczynne.
Galowy występ Modrzejewskiej, deklamującej poezję polską, odbył się 14 sierpnia 1902 roku na deskach otwartej w 1901 roku sali teatralnej hotelu "Morskie Oko", która odziedziczyła kulturalne tradycje spalonego Dworca Tatrzańskiego. W drugiej części spektaklu tłumnie zgromadzona publiczność mogła między innymi wysłuchać szkicu Wiatr halny, odczytanego przez autora - Kazimierza Tetmajera, oraz utworu Ociec Nędza Stanisława Witkiewicza, przedstawionego przez Wojciecha Szukiewicza. Żywe słowo urozmaicała grą na fortepianie nasza znajoma - Fortunata Egerówna.
Występ swój Modrzejewska ponowiła w pensjonacie "Skoczyska" przy ul. Kościeliskiej, w którym zazwyczaj gromadzili się przedstawiciele arystokracji. Oba wieczory przyniosły spory dochód, który przeznaczony został na potrzeby zakopiańskiego szpitala.
Mieczysław Karłowicz we wrześniu opuścił Zakopane, by w Warszawie kontynuować pracę nad Koncertem. skrzypcowym. Zimą tego roku rozpoczął także działalność społeczną w zarządzie Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, zastępując niejako coraz bardziej chorego ojca, który od lat był działaczem WTM. W Towarzystwie Mieczysław Karłowicz był między innymi organizatorem i dyrygentem orkiestry smyczkowej oraz inicjatorem utworzenia czytelni czasopism muzycznych, założył sekcję muzyki zbiorowej, zajmował się zbieraniem funduszów na budowę siedziby WTM, przez pół roku był dyrektorem Towarzystwa, a nade wszystko w testamencie, sporządzonym na niespełna trzy miesiące przed swą tragiczną śmiercią, zapisał Warszawskiemu Towarzystwu Muzycznemu cały swój majątek, dom przy ul. Jasnej w Warszawie oraz prawo dysponowania jego kompozycjami.
Jednym z bliższych współpracowników Mieczysława Karłowicza w zarządzie WTM, a także w redakcji założonego w 1904 roku dwutygodnika "Lutnista" był Bolesław Domaniewski - pianista, pedagog i kompozytor, a także ceniony publicysta muzyczny i dyrektor Szkoły Muzycznej WTM. Jego syn Janusz pod wpływem Karłowicza zainteresował się fotografią, otrzymał nawet odeń pierwszy aparat fotograficzny, a następnie został zachęcony do studiów przyrodniczych. Karłowicz także zapoznawał go z przyrodą Tatr. Działania te okazały się o tyle skuteczne, że Janusz Domaniewski został najpierw kustoszem Państwowego Muzeum Przyrodniczego w Warszawie, a w 1927 roku przeniósł się do Zakopanego, gdzie objął funkcję kustosza działu przyrodniczego Muzeum Tatrzańskiego.
Innego rodzaju dziedziną działalności społecznej była walka o prawidłowy kształt artystyczny Filharmonii Warszawskiej. Placówka ta zainaugurowała swą pracę 5 listopada 1901 roku koncertem muzyki polskiej i wydawać by się mogło, że oto Warszawie przybyła nowa ostoja kultury narodowej. Wkrótce jednak kierownictwo Filharmonii, sprawowane przez Emila Młynarskiego i Aleksandra Rajchmana, podążyło w kierunku komercjalizacji, wstawiając do repertuaru albo kasowe pozycje klasyczne, dobrze znane melomanom, albo mało ambitne, trafiające do gustu nie wyrobionej publiczności. Poziom koncertów obniżał się systematycznie, młodzi polscy muzycy nie mogli przedstawiać swych kompozycji, a na estradach "placówki narodowej" coraz częściej gościły baletnice i operetkowe szmoncesy. Z końcem listopada 1902 roku Mieczysław Karłowicz opublikował w "Gazecie Polskiej" artykuł Muzyka swojska w Filharmonii Warszawskiej, którym rozpoczął blisko sześcioletnią batalię o zmianę niedobrego kierunku rozwoju Filharmonii. Walka ta, w której z jednej strony barykady prócz Karłowicza byli wszyscy ambitni muzycy polscy, z drugiej konserwatyści, większość krytyków i hołdująca jarmarcznym gustom część warszawskiej publiczności, zakończyła się dopiero w 1908 roku ustąpieniem Rajchmana z zajmowanego stanowiska, po proteście, jaki wobec jego działalności podpisało 28 czołowych muzyków polskich, w tym Grzegorz Fitelberg, Paweł Kochański, Janina Korolewicz-Waydowa, Henryk Melcer, Henryk Opieński, Ludomir Różycki, Artur Rubinstein, Karol Szymanowski, no i, oczywiście, Mieczysław Karłowicz, który był inicjatorem i głównym autorem protestu.
Emil Młynarski i Aleksander Rajchman - obaj przed laty zżyci z domem Karłowiczów - insynuowali Mieczysławowi, że działa wyłącznie z pobudek osobistych, w trosce o wykonywanie jedynie jego utworów, albo też próbowali zjednać go sobie proponując wstawienie jego dzieł do programów kiepskich koncertów symfonicznych. Nie ugiął się, ale przyszło mu zapłacić wysoką cenę: tworzone przezeń kompozycje, tak ważne dla rozwoju muzyki polskiej, przez długie lata leżały w szufladach bądź też były grane przez zagraniczne, wynajmowane na jego koszt orkiestry.
Główną troską Mieczysława Karłowicza w 1902 i 1903 roku był pogarszający się stan zdrowia ojca. W maju 1905 roku sądzono, iż przyczyną niedomagań była żółtaczka; okazało się jednak, iż Jan Karłowicz cierpi na raka, którego nie udało się usunąć operacyjnie. 14 czerwca 1903 roku ojciec Mieczysława zmarł.
Po pogrzebie i zajęciu się mnóstwem pozostawionych przez ojca spraw naukowych i wydawniczych wyjechał Karłowicz z matką na blisko dwumiesięczny odpoczynek do Wiszniewa. Były to najprawdopodobniej ostatnie odwiedziny w miejscu jego urodzin.
Z początkiem września należało wrócić do Warszawy - sprawy wydawnictw prowadzonych przez ojca wymagały podjęcia przez Mieczysława niezbędnych decyzji. Los jednakże był dalej nieubłagany - 13 września zmarła siostra Karłowicza Wanda Wasilewska.
Po pogrzebie, który odbył się we Lwowie, Mieczysław Karłowicz wyjechał na 10 dni do Zakopanego: skołatane nerwy, po tylu tragicznych przejściach, wymagały zmiany otoczenia. Nie wiemy nic o jakiejkolwiek działalności taternickiej w tym okresie - można tylko przypuszczać, że ten pobyt, spędzony najprawdopodobniej w "Fortunce" na Bystrem, poświęcony był wyłącznie na odpoczynek.
Smutne lato 1903 roku jeszcze bardziej zbliżyło Mieczysława Karłowicza z matką: starszy z braci, Edmund, doktor medycyny, wyprowadził się z domu już dawno i z uwagi na różnicę usposobień niewielki miał kontakt zarówno z Mieczysławem, jak i z matką. Ze względu na niemożność porozumienia się ze starszym synem, Irena Karłowiczowa po śmierci męża zażądała przeprowadzenia podziału majątkowego, chcąc zapobiec ewentualnym sporom i procesom na wypadek swojej śmierci. Dla siebie zachowała jedynie część papierów wartościowych, Wiszniewo przekazując Edmundowi, a nieruchomość warszawską - Mieczysławowi. Los zdarzył, że matka przeżyła śmierć wszystkich swoich dzieci i rozsądne zdawałoby się rozporządzenie finansami rodzinnymi skazało ją na niedostatek.
Wokół postaci matki Mieczysława Karłowicza narosło wiele nieporozumień; najczęściej uważa się ją za ponurą despotkę, nudną, bezbarwną, pozbawioną poczucia humoru, tyranizującą męża, dzieci i całe otoczenie, które darzyło ją, co prawda, uwielbieniem i szacunkiem, ale przede wszystkim bało się jej gniewu.
W gruncie rzeczy jednak była to kobieta głęboka uczuciowa, dobra, kochająca świat i ludzi, zarazem bardzo nieszczęśliwa. Las nie szczędził jej cierpień i upokorzeń; z biegiem lat traciła po kolei wszystko: ze swoją arystokratyczną, arcykatolicką rodziną niewiele miała wspólnego wyjściu za mąż za ateistę, programowo nastawionego niechętnie do arystokracji. Naukowe pasje męża wyrwały ją z jej środowiska, osadzając w obcych stronach i otoczeniu. Własne talenty i zamiłowania artystyczne (była m. in. wykształconą śpiewaczką, dysponującą pięknym kontraltem, grała także na fortepianie) poświęciła dla domu i rodziny. W młodziutkim wieku zmarła jej pierwsza córka i Irena Karłowiczowa po jej śmierci nigdy nie zdjęła już żałoby. Starszy syn ożenił się niezbyt szczęśliwie i utrzymywał z domem rodzinnym stosunki wręcz chłodne. Wreszcie straciła najbliższego sobie człowieka - ukochanego męża, i zaraz potem drugą córkę. Trudno więc dziwić się, że całą miłość matczyną przelała na owo spóźnione, "nie oczekiwane" dziecko - Mieczysława. Jego kariera muzyczna była także w dużej mierze i jej zasługą: to ona przecież długie godziny poświęcała na ćwiczenie z nim gam i wprawek skrzypcowych, pilnowała przygotowywania się do lekcji, a potem, gdy ku jej zdumieniu okazało się, że kariera skrzypka-wirtuoza nie będzie udziałem Mieczysława - stała się pierwszą słuchaczką i entuzjastką jego kompozycji. Dzieliła jego oburzenie na stosunki w Filharmonii Warszawskiej i nie posiadała się ze szczęścia, gdy utwory Mieczysława były wykonywane i wywoływały owacje publiczności. Próbowała także dzielić z nim miłość do Tatr, ale udawało się to jej w niewielkim stopniu. I muzyka, i Tatry brały syna w swe władanie do tego stopnia, że ona, matka, czuła się czasem zbędnym balastem w jego życiu. Wbrew temu, co się czasem pisze - Mieczysław Karłowicz nie "poświęcał się" dla matki, rezygnując z czy innych przyjemności dla jej zadowolenia czy spokoju: zwykle realizował to, co sobie zaplanował, był - jak wspominała go Izabela Zaruska -"upartym Litwinem, nikogo nie słuchał, nawet jej męża". Był jednakże kochającym, dobrym synem, który lojalnie dzielił z matką trudy jej niewesołego życia i pomagał przetrwać ciężkie ciosy, których nie szczędził jej los.
Rok 1904 rozpoczął nowy etap w twórczości muzycznej Mieczysława Karłowicza: po uwieńczonym sukcesem koncercie kompozytorskim w Wiedniu, na którym pod dyrekcją samego Karłowicza wykonano Uwerturę do "Białej gołąbki", Koncert skrzypcowy A-dur (z Barcewiczem jako solistą) i Symfonię "Odrodzenie" - osiadł nad Adriatykiem w Ice, gdzie rozpoczął pracę nad pierwszym poematem symfonicznym Powracające fale. Literacki program utworu, skreślony przez Karłowicza, był następujący:
Wśród gorzkich myśli człowieka, targanego niemiłosiernie przez los i dobiegającego już do końca dni swoich, odżywa nagle wspomnienie wiosny życia, opromienionej słonecznym uśmiechem szczęścia. Jeden za drugim przesuwają się obrazy. Lecz wszystko ginie, a gorycz i smutek znów biorą zmęczoną duszę w swoje szpony.
Po intensywnej pracy, którą ukończył już w Warszawie, wyjechał Karłowicz z początkiem sierpnia do Zakopanego, gdzie zamieszkał w pensjonacie "Fortunka". Tutaj właśnie poznał swego długoletniego towarzysza wypraw, wówczas studenta Politechniki Lwowskiej. Włodzimierz Boldireff-Strzemiński tak wspominał po latach to pierwsze spotkanie - cytuję z maszynopisu, sporządzonego w 1959 r., a pozostającego w zbiorach Witolda H. Paryskiego.
Pana Mieczysława poznałem jesienią w 1904 roku w Zakopanem w willi "Fortunka" na Dolnym Bystrem, należącej do pani Eger. Zobaczyłem smukłego pana z wąsikami i bródką, który spoza okularów spoglądał bystro i trochę kpiąco na zgromadzonych przy stole w jednym pokoju gości "Fortunki". Rozmowa biesiadujących nie była ciekawa - tyczyła się przeważnie rozkoszy zakopiańskich w kawiarniach, restauracjach i dancingach, a o wycieczkach mówiło się bardzo skromnie. Byłem już wtedy "taternikiem", a przede wszystkim entuzjastą gór. Chcąc rozruszać towarzystwo i pchnąć ich w Tatry, wygłosiłem płomienną mowę opiewającą piękno i grozę gór, wyrażając przy tym zdziwienie, że bardzo mało jest amatorów wycieczek. Pan Mieczysław gorąco poparł moje poglądy i natychmiast porozumieliśmy się co do wspólnych wypraw, a w parę dni później, we wrześniu, odbyliśmy pierwszą wycieczkę "rozpoznawczą": Kuźnice, Hala Gąsienicowa, Czarny Staw pod Kościelcem, Karb, Przełęcz Świnicka, Świnica, Zawrat, Czarny Staw i do Zakopanego. Ta pierwsza wspólna wycieczka zbliżyła nas do siebie, gdyż nasze upodobania i poglądy na Tatry znakomicie się dopełniały. Orientowałem się, że Pan Mieczysław ma wyraźny plan w całokształcie zamierzonych wycieczek: chciał poznać całe Tatry i możliwie wszystkie szczyty. Mnie osobiście to było dość obojętne dokąd idziemy - byle w Tatry, i przy planowaniu wycieczek nigdy nie było rozdźwięków.
Nie mamy żadnych wiadomości na temat tego, czy w owym czasie poznał się Karłowicz także i z innym późniejszym towarzyszem wielu wypraw - Mariuszem Zaruskim. Raczej nie. W 1904 roku Zaruski dopiero sprowadził się co Zakopanego i wśród wielu kłopotów, związanych z urządzaniem się pod Giewontem, zapewne niewiele miał czasu na życie towarzyskie, którego entuzjastą nie był także i Karłowicz. Dwa miesiące, jakie spędził on wówczas w Zakopanem, upłynęły na ogół przy pięknej pogodzie, która z pewnością sprzyjała licznym wycieczkom tatrzańskim, jednakże poza tą wspominaną przez Boldireffa, nie znamy żadnych innych z tego okresu.
Być może jeszcze inna sprawa absorbowała Karłowicza podczas pobytu pod Giewontem - pogarszająca się sytuacja w Filharmonii Warszawskiej skłoniła go do podjęcia kolejnego, dość desperackiego kroku: opublikowania "humoreski satyrycznej", a raczej pamfletu, przedstawiającego gospodarkę dyrektora Aleksandra Rajchmana. Utwór przedstawiał groteskową wizję placówki, gdzie Bach miesza się z Offenbachem, symfonie z tańcami brzucha, a narodowa scena z restauracją i "pokojami na godziny". Humoreska pod tytułem Orfeum warszawskie w roku 1910, obmyślana zapewne podczas pobytu w Zakopanem, wyszła we Lwowie staraniem szwagra Karłowicza Zygmunta Wasilewskiego, rzecz jasna anonimowo - autor ukrył się pod pseudonimem "Marek New-Twain".
Orfeum, choć napisane zabawnie i interesująco wydane, oczywiście na koszt autora, nie zrobiło większego wrażenia ani na Rajchmanie, ani w ogóle w świecie muzycznym - być może większość, niewielkiego zresztą, nakładu została wykupiona i zniszczona przez dyrektora Filharmonii. Naturalnie, stosunki w muzycznej Warszawie nie zmieniły się na lepsze.
Na rozgoryczenie Karłowicza wpłynął dodatkowo oddźwięk, jaki u nieprzyjaźnie doń nastawionych krytyków muzycznych wywołał koncert kompozytorski zorganizowany przezeń 28 listopada 1904 roku w wynajętej sali Filharmonii Warszawskiej. Po koncercie, na którym przestawił (pod swoją dyrekcją) Symfonię, Koncert skrzypcowy (z Barcewiczem) i nowo napisany poemat symfoniczny Powracające fale, pisał do Wasilewskiego:
Mówiłem ci niejednokrotnie, do jakiego stopnia wstrętne i obce są mi stosunki tutejszego świata muzycznego. Myślałem, że czas wpłynie cokolwiek na poprawę tego "rzeczostanu", tymczasem nie jest lepiej, ale gorzej. Żydzi w rodzaju Rajchmana i Polińskiego wygrywają na ludziach i na opinii publicznej jak na klawiaturze różne majufesy. Do niezadowolenia mego z tych stosunków wsączył się świeżo jad głupich i niefachowych recenzji z mego koncertu. Do pewnego stopnia wynagradza mię uznanie ze strony ludzi poważnych, ci jednak, niestety, na opinię wpływu prawie nie mają. Zadałem tedy sobie pytanie, czy ma jakikolwiek cel dalsze zżeranie się wewnętrzne w wyjałowionej i obcej mi atmosferze tutejszej; odpowiedź była: nie!
Wobec tego postanowiliśmy z Mamą zwinąć od lipca mieszkanie na Jasnej. Mama chce zamieszkać początkowo w pensjonacie (których tutaj jest kilka b. dobrych), o ile nie będzie zadowolona, weźmie sobie mieszkanko, ja zaś pojadę do Niemiec na stały pobyt. Początkowo chcę zamieszkać w Lipsku, potem - zobaczę.

Pierwsza myśl o porzuceniu Warszawy, z końca 1904 roku, przyoblekła się w rzeczywistość dopiero kilka lat później, a miejscem stałego pobytu nie stał się Lipsk, lecz Zakopane. Jednakże wyjazd do Niemiec rozpoczął kilkuletnią "emigrację" Karłowicza.
Właśnie w Niemczech kompozytor rozpoczął pracę nad dziełem, które w powszechnej opinii jest najbardziej "tatrzańskim" z jego utworów: poematem symfonicznym Trzy odwieczne pieśni.
Trudno właściwie pojąć, skąd wzięło się mniemanie o rzekomej "tatrzańskości" Odwiecznych pieśni, o tym, że poemat ten stanowi odzwierciedlenie przeżyć, jakich Karłowicz doznawał w Tatrach. Oczywiście, słuchając każdego utworu muzycznego, każdy słuchacz, krytyk muzyczny czy nawet muzykolog może mieć absolutnie dowolne skojarzenia - są one jego prywatną sprawą. I jest dobrym prawem tego czy owego miłośnika Karłowiczowskiej muzyki twierdzić, że gdy słucha Odwiecznych pieśni przesuwa się mu przed oczami pasmo tatrzańskich wierchów, słyszy szum smreków kołysanych halnym wiatrem (koniecznie halnym wiatrem, literatura, zdaje się, nie interesuje się innymi wiatrami w Tatrach) i czuje balsamiczną (koniecznie balsamiczną!) woń rozgrzanej w słońcu kosówki. Natomiast insynuowanie własnych odczuć zmarłemu kompozytorowi jest, łagodnie mówiąc, niedelikatnością.
Walka z opinią o "tatrzańskości" Odwiecznych pieśni jest zapewne walką z wiatrakami - tak bardzo pogląd ten stał się powszechny. Należy jednak próbować przeciwstawić się narzucaniu własnych opinii Karłowiczowi, który przecież nie może się bronić...
Dla podparcia tezy o tatrzańskiej genezie poematu przytacza się zwykle znany fragment artykułu Po "młodym" śniegu (dziewięć dni w Tatrach) - ten o owiewaniu przez wiekuisty oddech wszechbytu i o roztapianiu się we wszechistnieniu, cytowany przeze mnie na wstępie - uważając przytoczone zdania za program Odwiecznych pieśni.
Otóż ja sądzę, że pogląd taki jest niesłuszny. Jedyną jego realną przesłanką jest fakt, że w cytowanym artykule użył Karłowicz słowa "wszechbyt" oraz przymiotnika "wiekuisty", a jedna z części poematu nosi tytuł Pieśń o wszechbycie, druga zaś Pieśń o wiekuistej tęsknocie. Przesłanka co najmniej niepewna.
Manipulując cytatem z Karłowiczowkiego artykułu nie pamięta się o tym, że został on napisany w lipcu 1907 roku. Dwa lata po skomponowaniu Odwiecznych pieśni, w 4 miesiące po berlińskim prawykonaniu utworu.
Takie nieuprawnione wnioskowanie, posługujące się nadto naciąganymi argumentami, rozpoczęli już pierwsi biografowie Karłowicza, a źródłem nieporozumienia jest - zapewne mimowiednie - "program" Odwiecznych pieśni, opublikowany na łamach "Sceny i Sztuki" 22 stycznia 1909 roku przez Henryka Opieńskiego z okazji warszawskiego prawykonania poematu - podobno na podstawie rozmowy z kompozytorem: W formie symfonicznego tryptyku wypowiedział autor to, co mu w duszy muzyka-artysty śpiewało, kiedy spoczywając może (podkr. M.P.) na granitowych wierchach Tatr (wśród których od lat kilku stale przebywa), dumał o największych zagadkach ludzkiego bytu: o wiekuistej tęsknocie ducha, o miłości i o śmierci...
A więc, po ludzku mówiąc, Odwieczne pieśni mają za "program" przemyślenia Karłowicza nad głównymi zagadnieniami egzystencji ludzkiej. Gdzie dokonywa przemyśleń - jest sprawą drugorzędną: może na granitowych wierchach Tatr, a może w fotelu w Lipsku czy w Saskim Ogrodzie, koło fontanny. Karłowicz, także i według Opieńskiego, kwestii tej nie rozstrzygnął...
Wiązanie Pieśni o wiekuistej tęsknocie, Pieśni o miłości i śmierci i Pieśni o wszechbycie z przeżyciami taternickimi jest o tyle jeszcze nieuzasadnione, że poemat ten powstał przed okresem najbardziej intensywnej działalności tatrzańskiej Karłowicza, gdy kompozytor ledwie zdążył wznowić znajomość z Tatrami po 7-letniej przerwie.
Bardziej uzasadnione mogłoby być wiązanie tych muzycznych refleksji egzystencjalnych na przykład z niedawną śmiercią ukochanego ojca i siostry oraz wynikłą z podziału majątkowego utratą rodzinnego Wiszniewa. Nie zamierzam oczywiście twierdzić, że projekt Odwiecznych pieśni powstał na przykład podczas pogrzebu Wandy Wasilewskiej, czy zresztą kiedykolwiek. Uważam, że szufladkowanie twórczego ducha i jego inspiracji jest zajęciem całkowicie jałowym. Był Mieczysław Karłowicz wybitnym kompozytorem. Był też wybitnym taternikiem. Niechże to wystarczy - nie próbujmy zrobić zeń ani kompozytora taternickiego, ani taternika kompozytorskiego...
Wiosna 1905 roku była niespokojna i w Warszawie, i w innych miastach. Rewolucyjne nastroje ogarniały zarówno antyrosyjsko nastawionych patriotów, jak i... służbę domową. W domu Karłowiczów na Jasnej usunięta służąca zorganizowała napad opryszków, podszywających się pod miano grupy czy partii politycznej, w celu wymuszenia odszkodowania na dawnych chlebodawcach. Karłowicz, który niedawno powrócił z Niemiec i chciał do wakacji w spokoju zakończyć komponowanie Odwiecznych pieśni, niechętnie odnosił się do znanych mu przejawów rewolucji 1905 roku. Marzył o wyjeździe do zawsze spokojnego - jak sądził - Zakopanego.
Tymczasem jednak burzliwe nastroje dotarły i pod Giewont. Jak wiele innych spraw, także i "walka klasowa" w Zakopanem wyglądała jak w krzywym zwierciadle: "obóz postępu", dążący do wprowadzenia w Zakopanem reform społecznych i... kanalizacji reprezentowała napływowa inteligencja, "konserwatystami" byli rzemieślnicy i miejscowi gospodarze - góralscy chłopi. Głównymi działaczami Polskiej Partii Socjalistycznej byli redaktor "Przeglądu Zakopiańskiego" Dionizy Bek i związany także z tym pismem dr Marcin Woyczyński oraz lekarz klimatyczny, dr Tomasz Janiszewski, a przede wszystkim - "kapitalistka", właścicielka największego w Zakopanem pensjonatu "Stamary" - Maria Budziszewska i dyrektor spółki akcyjnej, zrzeszającej arystokratów, ludzi sztuki i kapitalistów, a prowadzącej sanatorium przeciwgruźlicze - dr Kazimierz Dłuski, dawny współpracownik Ludwika Waryńskiego. Niebawem do grona tego dołączył dr Wacław Kraszewski, od 1907 roku działający w Zakopanem.
Jednakże w 1905 roku lewicowa linia była w Zakopanem w odwrocie. Dr Andrzej Chramiec, zakopiański wójt i jego możni protektorzy doprowadzili do likwidacji Związku Przyjaciół Zakopanego, "Przegląd Zakopiański" został na przeszło rok zawieszony, a główny przeciwnik dra Chramca - dr Tomasz Janiszewski zdymisjonowany z posady lekarza klimatycznego. Postępowe do niedawna Stowarzyszenie Rzemieślników "Gwiazda" zmieniło front i nie chciało słyszeć o zamanifestowaniu jakichkolwiek objawów solidarności z represjonowanymi przez władze robotnikami Królestwa.
Na Bystrem jednak niewiele sobie robiono z walk zakopiańskich frakcji. Mieczysław Karłowicz przybył do "Fortunki" 14 lipca i najprawdopodobniej większość czasu spędzał w Tatrach. Z późniejszych relacji Romana Kordysa wiemy, iż w tym właśnie sezonie był Karłowicz na Lodowym Szczycie i na Baranich Rogach, a także kolejny już raz na Wysokiej. W towarzystwie Włodzimierza Boldireffa zwiedził też Orlą Perć, na odcinku od Zawratu do Koziego Wierchu.
Niepogodne dni poświęcał na wykończenie instrumentacji poematu Odwieczne pieśni i na spotkania z przebywającymi wówczas w Zakopanem znajomymi. Odwiedzano go także w "Fortunce". Pewnego dnia przybył tam znany mu już wcześniej kompozytor Ludomir Różycki wraz z innym muzykiem - Apolinarym Szelutą, który tak wspominał te odwiedziny: Spokój, zrównoważenie i ujmująca skromność, cechujące Karłowicza, uderzały już przy pierwszym spotkaniu. Usiadł w kącie, głęboko schowany w fotelu i widocznie ucieszony niespodziewanymi odwiedzinami, przeważnie przysłuchiwał się naszym młodzieńczym rozprawom o sztuce. Zdania swe wypowiadał po głębszym namyśle, z przekonaniem i rozwagą, w wyrazach spokojnych pełnych umiaru.
Mieczysław Karłowicz jakby ze zdziwieniem przyglądał się wszystkiemu, co go otaczało, przeżywał w odosobnieniu doznane wrażenia, a gdy proces wewnętrzny był zakończony, wypowiadał swe zdanie z całym spokojem i równowagą (...). Z takim samym spokojem i w zamyśleniu spoglądał Karłowicz przez okno, pozornie obojętnie, na otaczające nas piękno przyrody tatrzańskiej. Zdawało się, nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie, nie przysłuchiwał się szmerowi górskich strumyków i poświstowi halnego wiatru pomiędzy gromada ciemnozielonych smreków. Ale były to tylko pozory. Karłowicz głęboko przeżywał wszystko, być może nawet zbyt głęboko, a wrażeń i dotkliwych nieraz doświadczeń życie mu nie szczędziło (...).

Podczas tego właśnie spotkania Różycki i Szeluta przedstawili Karłowiczowi główne założenia powstałem właśnie niedawno Spółki Nakładowej Kompozytorów Polskich. Bawił wtedy w Zakopanem także Grzegorz Fitelberg. Jest prawdopodobne, że wówczas właśnie poznał się on z Karłowiczem i zaproponował mu przyłączenie się do ugrupowania znanego jako "Młoda Polska w Muzyce", w skład którego, prócz Różyckiego, Szeluty i Fitelberga, wchodził jeszcze i Karol Szymanowski. Karłowicz, niechętny wszelkim formom artystycznego zorganizowania, do Spółki nie przystąpił, jednakże popierając cele i dążenia młodych muzyków wyraził zgodę na wykonanie jednego z jego utworów na zbliżającym się wieczorze kompozytorów "Młodej Polski". Odwieczne pieśni, nie ukończone jeszcze w instrumentacji, nie znalazły się jednak w programie warszawskiego koncertu Spółki i wykonano je dopiero po raz pierwszy pod batuta Grzegorza Fitelberga 21 marca 1907 roku w Berlinie. Także w 1907 roku Karłowicz zgodził się na wydanie nakładem Spółki skomponowanej przed laty piosenki Pod jaworem, by zaznaczyć ideową łączność z ówczesną awangardą muzyczną Polski.
Ciekawy jest stosunek Mieczysława Karłowicza do twórczości kompozytorów "Młodej Polski". Przede wszystkim zdecydowanie nie lubił nauczyciela członków tej grupy - Zygmunta Noskowskiego, i jako kompozytora, i jako człowieka. Czasem mówi się niesłusznie, że Karłowicz także należał do grona jego uczniów - jest to duża nieścisłość.
Twórca Odwiecznych pieśni nie zgadzał się zupełnie z Adolfem Chybińskim, który już pierwsze kompozycje członków "Młodej Polski" uważał za najwybitniejsze współczesne dzieła. W jednym z listów do Chybińskiego pisał: Otóż, chociaż dla "Młodej Polski" mam wiele życzliwości i z serca pragnę, żeby wzbogaciła naszą tak ubogą literaturę muzyczną, to jednak przekonaniem moim jest, że wszyscy oni, mimo zetknięcia się z europejską kulturą, noszą na sobie piętno szkoły Noskowskiego, która nikomu nie dała silnych podstaw wiedzy muzycznej. Dla człowieka obeznanego z techniką kompozytorską wystarczy przejrzeć parę drobiazgów, ażeby wiedzieć, gdzie idzie linia demarkacyjna pomiędzy świadomym dziwactwem a niedostateczną umiejętnością. Najbardziej z nich wszystkich zmył z siebie pamiątkę po Noskowskim Fitelberg. Różycki, którego uważałem i uważam za najbardziej w inwencję z nich wszystkich uposażonego, niestety z poprawnością techniczną się nie uporał. Czy przyjdzie to z czasem? Życzę mu tego szczerze, bo zdaniem moim ma niemałą dozę talentu.
Interesujące, że Karłowicz nie zauważył wyraźnego już przecież wówczas talentu Karola Szymanowskiego. Być może dzieła symfoniczne tego twórcy, które miał okazję poznać (m. in. na warszawskim koncercie Spółki Uwerturę koncertową E-dur op. 12) nosiły zbyt wyraźne "piętno szkoły Noskowskiego", natomiast utwory fortepianowe czy zwłaszcza wokalne interesowały Karłowicza w mniejszym stopniu. Sam odszedł już bardzo daleko od czasów, gdy tworzył popularne pieśni. Do właścicielki "Fortunki" Heleny Egerowej, która namawiała go do napisania opery, wyraził swój pogląd na związki muzyki z poezją: Gdy ludzkość stanie na dość wysokim poziomie estetycznym, będzie musiała oddać cześć przynależną i pierwszeństwo muzyce czystej, uniezależnionej od okowów poezji, która bądź co bądź, jako sztuka bardziej konkretna, gwałtem wstrzymuje muzykę w punkcie, do którego sama zdolna jest dolecieć. Może muzyka wyżej nie potrafi wzbić się niż poezja, z pewnością może polecieć gdzie indziej, w innym kierunku.
Wychodząc z tych przesłanek, od czasu ukończenia studiów pozostał Karłowicz wierny muzyce orkiestrowej - jako "uniezależnionej od poezji" i "szczegółowego programu".
Zapewne więc ocena utworów Szymanowskiego, tworzonych według innych kryteriów, nie była zbyt wysoka. Nie miał zresztą Karłowicz okazji często ich słuchać: chyba nie brał udziału w pierwszej prezentacji utworów "Młodej Polski w Muzyce" podczas koncertu, jaki latem 1905 roku odbył się w Zakopanem, kiedy to Fitelberg jako skrzypek, a Różycki i Szeluta jako pianiści zaprezentowali publiczności pod Giewontem utwory własne i Szymanowskiego. Potem słuchał koncertów symfonicznych Spółki w Warszawie w 1906 roku i w Berlinie rok później.
Imprezami zakopiańskimi Karłowicz w ogóle się nie pasjonował: przeciwnie, uważał, że uzdrowisko dużo traci, coraz bardziej przekształcając się w miasto. W pewien sposób nawet to go nieprzyjemnie absorbowało: oto aktorka Wanda Siemaszkowa, zaproszona do udziału w jednym z licznych koncertów dobroczynnych chciała zamieścić w programie melodeklamację Karłowiczowską Na Anioł Pański biją dzwony, a nie mając nut, uprosiła kompozytora, by je odtworzył z pamięci. Nie mogąc odmówić, siedział cały dzień nad papierem nutowym, z pamięci rekonstruując dawno zapomniany utwór.
Z początkiem września dobiegł końca kolejny sezon zakopiański Mieczysława Karłowicza - ostatni, który spędził w "Fortunce".
Ostateczne wykańczanie instrumentacji Odwiecznych pieśni przeciągnęło się aż do lutego 1906 roku. W połowie tego miesiąca Karłowicz wyruszył w przeszło miesięczną podróż do Niemiec i Paryża, a po powrocie już w maju zaczął przygotowywać się do wyjazdu w Tatry i, zakupiwszy nowy aparat fotograficzny, ćwiczył się w robieniu zdjęć. Do Zakopanego przyjechał jednakże dopiero 25 czerwca 1906 roku i tym razem zamieszkał w willi "Pod Białym Orłem". Prawdopodobnie chodzi tu o dom, w którym przy Krupówkach mieściła się pierwsza zakopiańska apteka, nosząca tę właśnie nazwę, założona jeszcze w XIX wieku przez Ferdynanda Tabeau. Dziś dom ten nie istnieje, a na jego miejscu znajduje się murowany budynek Banku Przemysłowo-Handlowego (ul. Krupówki 19; apteka znajdowała się nieco w głębi, odsunięta od ulicy). To lato okazało się pierwszym z wielkich sezonów turystycznych Karłowicza. Był już wtedy członkiem powstałej w 1902 roku Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego i jednym z najaktywniejszych taterników. Towarzyszami jego wypraw byli w owym roku Włodzimierz Boldireff i "król przewodników tatrzańskich" - Klimek Bachleda. W tymże sezonie podjął także kilka poważnych wycieczek samotnych.
Samotnie też w lipcu 1906 roku przeszedł Orlą Perć. Refleksje z tej wycieczki opublikował rok później na łamach organu Sekcji Turystycznej TT - pisma "Taternik". Warto przypomnieć tutaj słowa Karłowicza, gdyż - niestety! - do dziś nie straciły swej aktualności: Pierwszy dzień zszedł mi czarownie. Zarówno Dolina Pańszczycy, jak też Orla Perć od Krzyżnego po Granaty spowita była w ciszę. Nie spotkałem po drodze nikogo; a kiedy o zmierzchu zszedłem do Czarnego Stawu, tłumy, co się tamtędy przewinęły, dawno już były z powrotem w Zakopanem.
Inaczej było jednak drugiego dnia. Ponieważ, idąc od Granatów do Zawratu, miałem prawie ciągle na oku kotlinę Czarnego i Zmarzłego Stawu., że przy tym Dolina Czarnego Stawu odznacza się niezwykłą akustycznością, mogącą współzawodniczyć z akustyką niejednej sali koncertowej, dzień ten miałem wprost zepsuty.
Bo proszę pomyśleć: od rana cała kotlina zaczęła żyć, lecz nie swoim zamyślonym, sennym życiem pogodnego dnia górskiego, lecz rozpasanym gwarem ludzkiego mrowia. Okrzyki, nawoływania, śpiewy nie milkły ani na chwilę, a strzały rewolwerowe potrącały o ciemne ściany górskie: groźne echo, jakby pomruk, zagniewanych olbrzymów tatrzańskich, odpowiadało przeciągle, głusząc na chwilę nieznośną wrzawę.
I oto doszedłem do punktu, w którym pod adresem wszystkich, co chodzą po Tatrach chcę wypowiedzieć gorącą prośbę: Szanujcie ciszę i majestat górski!

Spokój i ciszę miał Karłowicz na pewno, kiedy 26 lipca 1906 roku wybrał się z Włodzimierzem Boldireffem ze schroniska w Roztoce niezbyt uczęszczaną drogą przez Łysą Polaną, Dolinę Jaworową i Zadnie Koperszady na Przełęcz pod Kopą, skąd do schroniska nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Tu spotkali dwóch polskich turystów, z którymi prędko się zapoznali, a w niedługim czasie zawarli nawet bliższą znajomość - Zygmunta Klemensiewicza i Romana Kordysa. Byli oni bardziej zaawansowanymi technicznie wspinaczami i nazajutrz, idąc Doliną Dziką na Baranią Przełęcz, Karłowicz i Boldireff obserwowali, jak Klemensiewicz z Kordysem wspinają się na grani Czarnego Szczytu, ubezpieczając się liną. Oni sami zaś mieli co prawda linę, ale jeszcze jej nie używali. Przynajmniej nie do celów wspinaczkowych. Włodzimierz Boldireff, wspominając przejście z Baraniej Przełęczy do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, pisał: Upał straszny - odpoczęliśmy koło większego stawu na wysokości 2011 m. Zachciało mi się kąpać, a woda miała ciepłotę 6 st. C. Rzuciłem się do wody i popłynąłem forsowną żabką ok. 15 m i z powrotem. Tymczasem podziwiałem przytomność i dbałość p. Mieczysława - rozwinął linę i czekał na brzegu na wszelki wypadek, chcąc mnie ratować w razie skurczu.
Widły, Łomnica i Durny od północy, fot. M.Karłowicz Wkrótce potem Karłowicz odbył pierwszą wycieczkę samotną w wielkim stylu: z początkiem sierpnia wyruszył z Doliny Kościeliskiej na Pyszniańską Przełęcz, skąd przez Dolinę Kamienistą do Koprowej i na nocleg do szałas w Dolinie Niewcyrce. Nazajutrz świtem wyszedł na Furkotną Przełęcz, ryzykując życie z powodu bawiących się pod nią kozic, które strącały na niego całe lawiny kamieni. Z przełęczy wszedł bez trudności na Furkot, a następnie na szczyt Hrubego, skąd z powrotem na Furkot i przez Bystry Przechód do Doliny Młynickiej, by na nocleg zdążyć do Szczyrbskiego Jeziora. Prawdopodobnie nazajutrz, również samotnie, wszedł na Krywań.
W sierpniu spadł śnieg - wcale nierzadkie zdarzenie w Tatrach. Mimo ochłodzenia i trudniejszych warunków, Karłowicz postanowił nie odkładać zaplanowanej wcześniej kilkudniowej wyprawy w towarzystwie Klimka Bachledy. Trasa prowadziła ponownie w rejon Doliny Pięciu Stawów Spiskich, już tego lata odwiedzany z Boldireffem. Tym razem wyprawa trwała 9 dni, podczas których zwiedził Karłowicz Jastrzębią Turnię, Mały Kołowy Szczyt, Durny i Mały Durny Szczyt, Pośrednią Grań, Staroleśną, Batyżowiecki Szczyt, Żłobisty, Rumanowy i Ganek. Podczas wyprawy dokonano dwóch przejść mało wtedy uczęszczanych odcinków dróg: 30 sierpnia 1906 roku z Doliny Kołowej przez Kołową Przełęcz do Doliny Jagnięcej i 6 września z Doliny Złomisk na Żłobisty Szczyt.
Wyprawa ta, barwnie i reportażowo opisana rok później w "Taterniku", zarówno tytułem artykułu - Po "młodym" śniegu (dziewięć dni w Tatrach), jak i samym przebiegiem wyraźnie nawiązywała do dawnych wycieczek, podejmowanych przez Tytusa Chałubińskiego, a opisanych przezeń w "Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego" pt. Wycieczka bez programu (sześć dni w Tatrach). Liczne zdjęcia, wykonane wówczas przez Karłowicza, ilustrujące opublikowany w "Taterniku" artykuł, stanowią wspaniałą dokumentację jednej z najważniejszych wypraw w jego działalności taternickiej.
Pogoda podczas tamtego sezonu nie była jednak najlepsza - dłuższe okresy opadów deszczu, a nawet i śniegu wykorzystywał Mieczysław Karłowicz na pracę: wówczas to, w domku przy Krupówkach powstał niemal w całości szkic kompozycji, nazwanej przezeń później Rapsodią litewską.
Widok z Durnego na Gerlach, fot. M.KarłowiczLato 1906 roku związało Karłowicza trwale z Zakopanem: podejmował pasjonujące wyprawy tatrzańskie, znajdując jednocześnie czas i ochotę do pracy twórczej, spotykał ciekawych i sympatycznych ludzi, był otoczony życzliwością. Być może już wówczas rozważał możliwość przeniesienia się pod Giewont na stałe: nie mógł wszakże decyzji takiej podjąć bez porozumienia się z matką. Wszak od kilku lat wyjeżdżał w Tatry sam, najbliższą sobie osobę pozostawiając w Warszawie.
Decydującą rozmowę trzeba było jednak odłożyć na potem: 1 października 1906 roku Karłowicz przybył do Lipska, gdzie zapisał się na kurs dyrygencki, prowadzony z orkiestrą Gewandhausu przez sławnego Artura Nikischa. Zamknięciem tego etapu życiowego Karłowicza było prawykonanie poematu symfonicznego Trzy odwieczne pieśni, zaprezentowane pod batutą Grzegorza Fitelberga na berlińskim koncercie Spółki Nakładowej Młodych Kompozytorów Polskich 21 marca 1907 roku.

Z powrotem   Dalej