Na Karczmisku, fot. P.MurzynPieśń
o miłości
i śmierci


W Warszawie, a potem w Lipsku, pracował Karłowicz nad następnym, czwartym już z kolei poematem symfonicznym, który postanowił zatytułować Stanisław i Anna Oświecimowie, a informował Adolfa Chybińskiego i Bolesława Domaniewskiego, że jego programem jest legenda o nieszczęśliwej miłości brata do siostry. W partyturze poematu podał treść legendy: Stanisław, wychowany z dala od domu rodzicielskiego, zobaczył po raz pierwszy siostrę swą Annę jako już dorastającą panienkę. Oboje zapłonęli ku sobie gorącą miłością, ale zdając sobie sprawę z tego grzesznego uczucia walczyli z nim, lecz nadaremnie. Wówczas udał się Stanisław do Rzymu, gdzie udało mu się po długich błaganiach nakłonić Ojca Św. do udzielenia błogosławieństwa na związek z siostrą. Gdy jednak powrócił do domu rodzicielskiego, zastał siostrę na marach. Stanisław niedługo przeżył siostrę. Kapliczka w Krośnie kryje zwłoki kochającej się pary, która nie zaznała szczęścia na ziemi i którą dopiero śmierć połączyła.
Zwykle uważa się, iż genezą powstania Stanisława i Anny – a także przyczyną dogłębnego smutku emanującego z innych poematów i ciążącego na całym życiu ich twórcy – była nieszczęśliwa miłość, jaką Karłowicz miał podobno żywić dla młodszej o trzy lata swojej ciotecznej siostry Ludwiki (zwanej Ludką lub Didi) Śniadeckiej. Być może: świadczyć o tym w pewnej mierze może owo programowe sformułowanie o miłości brata do siostry, a nie o wzajemnym uczuciu rodzeństwa, co mniej zgadza się z treścią legendy, a bardziej z osobistymi doznaniami kompozytora. Zastanawiająca jest także oschłość i pewnego rodzaju nieporadność stylu, w jakim Karłowicz napisał ów program - jakby za wszelką cenę chciał ten tekst zobiektywizować, by nikt nie poczytał go za dzieło osobiście z twórcą związane.
Jednakże faktem jest także, iż już w 1893 roku, będąc w Krakowie, oglądał 17-letni Karłowicz obraz Stanisława Bergmana Stanisław Oświecim przy zwłokach Anny, a w czerwcu 1907 roku, kończąc pracę nad swoim poematem, napisał w liście do autora obrazu, iż skomponował utwór w znacznym stopniu za sprawą wspomnień, jakie zachowałem o dziele Pańskim. Chciał wówczas zdobyć dobrą fotografię obrazu, nie do publikacji wszakże, a na własny użytek. Podobno nosił się też z zamiarem kupna obrazu Bergmana - był on jednak już ofiarowany do zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie.
Bez względu na to ile jest prawdy w twierdzeniu o nieszczęśliwej miłości Mieczysława Karłowicza do pięknej kuzynki - o czym wiemy tylko z nielicznych wzmianek bardzo postronnych osób - przykładów rozmaitych innych trudnych lub pechowo ulokowanych uczuć w jego życiu nie brakowało. Jeżeli nawet uczucie było głębokie i wzajemne - jak na przykład miłość do matki - to obiekt uczucia, przez swą zależność i pełne uwielbienia wpatrywanie się w syna powodował pewne skrępowanie. Inną "nieszczęśliwą miłością" Karłowicza był jego kult dla poezji Tetmajera, odpłacony nieledwie nieuprzejmością: kiedy bowiem kompozytor przesłał pecie w darze wydanie Pieśni, z których wiele powstało do tekstów Tetmajera - dostał od autora Legendy Tatr zdawkową kartkę, kwitującą otrzymane nuty. Wiemy też dobrze, ile energii, czasu i pieniędzy poświęcał Karłowicz dla dobra Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. Po nieszczęśliwym wypadku pod Małym Kościelcem, w wyniku którego WTM stało się właścicielem majątku Karłowicza, jego kompozycji i jego domu, który miał stać się siedzibą Towarzystwa - przez długie lata nie potrafiło ono odpłacić się swemu dobroczyńcy choćby pamięcią o nim i jego dziełach. Dom na Jasnej w rok po śmierci Karłowicza został spieniężony na rzecz ratowania podupadłych finansów WTM, jego kompozycje długo czekały na zastrzeżone w testamencie wydanie drukiem, a już najmniej robiło Towarzystwo dla popularyzacji tych utworów. Działacze WTM nie potrafili także zadbać o los Ireny Karłowiczowej, która jeszcze długie lata po śmierci Mieczysława żyła w biedzie i osamotnieniu. Dopiero w późniejszych czasach WTM przypomniało sobie o swym dawnym dyrektorze, m.in. tworząc Sekcję im. Karłowicza i coraz bardziej dbając o wydawanie i popularyzację jego dzieł.
Może najgłębszą i, w jego przekonaniu, na pewno odwzajemnioną miłością darzył Mieczysław Karłowicz Tatry. I to one właśnie pozostały mu wierne do końca. Jego towarzysze wypraw, działacze Towarzystwa Tatrzańskiego, byli też początkowo jedynymi ludźmi czczącymi jego pamięć, zabiegającymi o wykonywanie jego utworów, popularyzującymi jego osobę i zasługi.
Myśl o Tatrach nie opuszczała Karłowicza także podczas pobytu w Niemczech, nawet w momencie, gdy na berlińskim koncercie tak znaczny sukces odniosły Odwieczne pieśni. Nazajutrz po tym wydarzeniu, w towarzystwie matki i Adolfa Chybińskiego zwiedził międzynarodową wystawę sportową, urządzoną przez niemieckie Stowarzyszenie Sportowe w berlińskiej hali Zoologischen Garten. Z wystawy tej niebawem nadesłał dla "Taternika" sprawozdanie, w którym ubolewał nad kiepskim zaprezentowaniem Tatr: na wystawie sportowej pokazano takie obiekty górskie, jak sześć ciupag, dużych rozmiarów widok Lwowa (!), para hucułów, i coś osiem widoków tatrzańskich, z których jeden tylko - widok z przyprószoną śniegiem grupą Kościelca i Świnnicy - był przyzwoity. Reszta - były to heliograwiury jednej z początkowych serii Towarzystwa Tatrzańskiego, oraz parę pożółkłych fotografii. Z podpisów wpadły mi w oczy "Lodowaty Szczyt Hohe Tatra" i "Muroń". Kolekcja ta wywarła na mnie przygnębiające wrażenie. Bo naokoło widniały setki fotografii z innych gór, wykonane wspaniałą nowożytną techniką fotograficzną. A jeszcze bardziej z powodu, że w duszy noszę wspomnienie królewskiej piękności Tatr, piękności, która z czarem innych gór zwycięsko mierzyć się może.
Nieudane eksponaty tatrzańskie mógł Karłowicz porównywać nie tylko z noszonymi w duszy wspomnieniami Tatr, lecz także z własnymi fotografiami, zwykle właśnie doskonałymi technicznie. Kolekcjonował widoki tatrzańskie, publikował liczne zdjęcia w "Taterniku" i "Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego", chętnie też użyczał odbitek swoim taternickim towarzyszom: Janusz Chmielowski otrzymał odeń jednorazowo blisko setkę zdjęć, albumik fotografii Karłowicza miał Ignacy Król, dziesiątki odbitek dostał do swojej dyspozycji redaktor "Taternika" Roman Kordys, wiele trafiło do rąk innych znajomych.
Większość odbitek i, niestety, także klisz Karłowicza przepadła. Ocalały te, które po śmierci Mieczysława stały się z daru matki własnością Towarzystwa Tatrzańskiego, a następnie - Komisji Turystyki Górskiej Zarządu Głównego PTTK. Część z nich opublikowano w 1910 roku nakładem ST TT w książce Mieczysław Karłowicz w Tatrach. Wydawnictwo to, w nowym opracowaniu wielkiego miłośnika Karłowicza i zasłużonego propagatora jego twórczości - Jerzego Młodziejowskiego, wznowiło Polskie Wydawnictwo Muzyczne w 1959 roku, w półwiecze śmierci Karłowicza. Być może niektóre odbitki czy nawet klisze zdjęć Karłowicza przetrwały wojnę i znajdują się jeszcze w rękach osób prywatnych. Oby jak najszybciej ujrzały światło dzienne! Żartował kiedyś Mieczysław Karłowicz w liście do Heleny Egerowej, pisanym w początkach 1907 roku: Nie wiem, czy się kiedy doczekam popularności jako kompozytor, prawdopodobnie nie. Ale jako taternik-fotograf zdobyłem sobie już uznanie: turyści szturmują do mnie o odbitki moich zdjęć, a Towarzystwo Tatrzańskie zażądała całego szeregu zdjęć do tegorocznego "Pamiętnika". Wobec tak nieoczekiwanego powodzenia wcale wykluczone nie jest, że zmienię zawód i zamknąwszy muzę moją do komody, przerzucę się na zawodowego turystę-fotografa.
Prawdopodobnie będą się Panie śmiać, ale wyrazić muszę, iż obecnie czynię już liczne przygotowania do tegorocznej kampanii turystyczno-fotograficznej. Jest to zresztą pierwszy stopień do zmiany zawodu...

Kurs u Nikischa zakończył się, Mieczysław Karłowicz oddał do druku partyturę Powracających fal, wysłuchał Odwiecznych Pieśni, ukończył główny zarys kompozycji Stanisław i Anna Oświecimowie, odkładając pracę nad instrumentacją poematu do jesieni z zamiarem powrotu do niej po zakończeniu sezonu zakopiańskiego. Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że "sezon zakopiański" Karłowicza potrwa dwa lata i zakończy się tak tragicznie. Jednakże już u czerwcu 1907 roku planował, że tym razem zabawi w Zakopanem aż do zimy - jeżeli uda się tak zorganizować pobyt pod Giewontem, by można było tam także pracować. Nie wiedział też, jaki wpływ na zdrowie i tryb życia mieć będzie podtatrzański klimat w innych niż letnie miesiącach - było to zagadnienie tym istotniejsze, że tym razem Karłowicz wybierał się do Zakopanego razem z matką. Zimę chciał spędzić w Niemczech, by móc zapoznać się z najnowszymi osiągnięciami muzyki, dramatu i literatury. Po sezonie muzycznym - znów planował sezon tatrzański.
Spotkawszy się z matką w Berlinie, nie wstępując nawet do Warszawy, wyjechał do Zakopanego 23 czerwca 1907 roku. Od tego też czasu Zakopane stać się miało stałym miejscem pobytu Karłowiczów.
Nie mając wcześniej wynajętego odpowiedniego mieszkania, które zapewniałoby zarazem należyte wygody związane z dłuższym pobytem, jak i spokój potrzebny do pracy, zatrzymali się Karłowiczowie początkowo na kilka dni w Hotelu Turystów, należącym do Józefa Sieczki, a mieszczącym się przy ul. Zamoyskiego.
Sieczka - jako jeden z pierwszych górali zakopiańskich - w gimnazjum w Wadowicach zdobył średnie wykształcenie, przez kilka kadencji sprawował funkcję wójta gminnego, swoją obrotnością i zmysłem praktycznym znacznie przyczyniając się do rozwoju Zakopanego. Przede wszystkim jednak był Józef Sieczka obrotnym przedsiębiorcą-hotelarzem: od wybudowania w 1882 do 1897 roku dzierżawił Dworzec Tatrzański i prowadził w nim zarówno kasyno, jak i znaną restaurację. Później wybudował prywatne schronisko nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, a w 1899 roku wzniósł obszerny Hotel Turystów, wówczas przy ul. Zamoyskiego 4; w tamtych latach Krupówki ciągnęły się do mniej więcej dzisiejszej ulicy Kraszewskiego, skąd dopiero rozpoczynała się ulica Zamoyskiego. W hotelu Sieczki mieściły się 22 pokoje, restauracja i sala teatralna. Goście mieli do dyspozycji fortepian. W 1927 roku, w dwa lata po śmierci właściciela, Hotel Turystów spłonął. Dziś w tym miejscu znajduje się pusta parcela między domami oznaczonymi numerami 14 i 18 przy ul. Zamoyskiego.
Po kilku dniach pobytu w hotelu znaleźli Karłowiczowie mieszkanie, odpowiednie na sezon letni. 2 lipca 1907 roku kompozytor pisał do Adolfa Chybińskiego, że właśnie znalazł mieszkanie z cudnym widokiem na całe pasmo gór od Murania po Osobitą.
Adres brzmiał: ul. Ogrodowa 7.
Z wcześniejszych wędrówek po Zakopanem znamy już ten dom, wybudowany u progu naszego stulecia. który już niebawem miał otrzymać nazwę "Limba" (dziś: ul. Ogrodowa 8): w tym samym domu w latach 20. mieszkał Karol Szymanowski i tu pracował między innymi nad operą Król Roger, nad mazurkami op. 50 na fortepian i nad góralskim baletem Harnasie. Willa, położona nad urwistym brzegiem płynącego spod Giewontu potoku Młyniska, oddalona była od hałaśliwych Krupówek, leżąc jednocześnie niemal w centrum miejscowości. Opodal znajdowała się willa "Krywań", w której mieszkał późniejszy towarzysz wielu wycieczek Karłowicza - Mariusz Zaruski. Dziś z "Limby", do której najłatwiej dojść od Krupówek ulicą Zaruskiego, nie ma już tak pięknego i rozległego widoku: zasłoniły go drzewa i budynki wzniesione na pobliskim wzgórzu, noszącym nazwę Chrapkowski Wierch, a popularnie zwanym Wilcznikiem. W kwietniu 1983 roku, staraniem Towarzystwa Muzycznego im. Karola Szymanowskiego, na "Limbie" umieszczono tablicę upamiętniającą związki Szymanowskiego z tą właśnie willą.
Po przykrych doświadczeniach warszawskich, po męczącym pobycie w Lipsku, nastawiał się Karłowicz w Zakopanem na letni wypoczynek, odkładając na jesień dokończenie poematu Stanisław i Anna Oświecimowie. Jedynym obowiązkiem, wykonywanym w słotne dni, których w lecie 1907 roku nie brakowało, miały być korekty drukowanych właśnie w Lipsku Powracających fal. Większość czasu postanowił jednak Karłowicz przeznaczyć na wyprawy w Tatry. Na ogół były to wycieczki w wielkim stylu, nie bez elementów sportowych. Towarzyszami Karłowicza z tego roku byli Włodzimierz Boldireff i Michał Beynarowicz oraz przewodnicy Klimek Bachleda i Józef Gąsienica Tomków. Większość wypraw jednakże podejmował samotnie.
Doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie grożą samotnym turystom, jednakże decydował się na nie. Uzasadnienie znajdziemy w artykule Z wędrówek samotnych, opublikowanym już po jego śmierci w "Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego": (...) mam za sobą długi szereg wędrówek samotnych i wędrówki te oblane są w mej pamięci jakimś szczególnie czystym blaskiem. Są to wspomnienia nie zmącone żadnym dysonansem, szereg przedziwnych zespoleń z odwiecznym duchem gór, szereg hymnów o zachwycie odśpiewanych na cześć wszechistnienia.
Blask bijący od tych wspomnień topi we mnie wszelkie wątpliwości co do turystyki samotnej. Wiem, co mam do stracenia, i wiem, co do zyskania, decyzja nie trwa długo!

Początkowo, w lipcu 1907 roku, podejmował wycieczki jednodniowe, niejako treningowe - zwiedzając w dwóch etapach grań od Walentkowej Przełęczy do Świstówki, potem chodził przez grań Żabiego i w rejonie Młynarza, by wreszcie w sierpniu tego roku odbyć kilka forsownych, kilkudniowych wypraw w rejonie Łomnicy, Baszt i Morskiego Oka. W wykazie wycieczek członków Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego za rok 1907, opublikowanym w "Taterniku", Mieczysław Karłowicz wymienił następujące przebyte przez siebie trasy: Liliowe - Walentkowa Przełęcz - Gładka Przełęcz - Świstówka (sam), przejście przez grań Żabiego (sam), Krzyżne (sam), grań Żabiego - Młynarz, Zawory - Koprowa Przełęcz (sam), Pośrednia Baszta (sam), Stwolska Przełęcz - Kończysta (sam), Śnieżna Przełęcz, Czerwona Ławka - Biała Ławka, Łomnica (drogą Jordana), Kieżmarski Szczyt (sam), Wielka Kołowa Turnia (sam, I wejście), Solisko (sam), Szatan - Pośrednia Baszta, Siodełko - Ostra (I wejście południową granią) - Krótka - Przełęcz Szpara, Czarna Ławka - grań Kotelnicy - Gładka Przełęcz, Mały Kozi Wierch - Zamarła Turnia - Kozi Wierch (sam), Granaty - Orla Baszta - Wielka Buczynowa Turnia - Mała Buczynowa Turnia (sam), Giewont Żlebem Kirkora (sam), Goryczkowa Czuba - Kondracka Przełęcz (sam), Zadni Mnich, Mnich, Biała Ławka - Ostry Szczyt południową ścianą, Czarna Przełęcz - Kołowy Szczyt - Czarny Szczyt.
Do wykazu tego Włodzimierz Boldireff dołącza jeszcze wycieczkę na Krywań.
Poza bezpośrednim działaniem w Tatrach, Karłowicz aktywnie uczestniczył w pracach Sekcji Turystycznej TT. Stefan Komornicki wspominał, że poznał Karłowicza w 1907 roku pełniącego dyżur w biurze Sekcji. Dyżur taki polegał na udzielaniu informacji turystom i wypożyczaniu książek czy map. Ponieważ zaś niewielu miał interesantów - wykorzystywał spędzane w Dworcu Tatrzańskim godziny na wykonywanie korekt partytury Powracających fal.
17 sierpnia 1907 roku odbył się doroczny wiec członków Towarzystwa Tatrzańskiego, w którym Karłowicz również uczestniczył, a dzień później wziął udział w Ogólnym Zebraniu Członków Sekcji Turystycznej. W dyskusji poruszył kwestię przeważania sportowego kierunku w publikacjach na łamach organu Sekcji - "Taternika" i wyraził życzenie, ażeby redakcja kładła nacisk na stronę estetyczną turystyki górskiej. Po dyskusji Zygmunt Klemensiewicz oświadczył w imieniu redakcji, iż o ile tylko materiał na to pozwoli, powyższemu życzeniu zadość czynić będzie.
Sprawa ta była odbiciem żywych w tamtych latach polemik podejmowanych w gronie polskich taterników, z których część, zgrupowana wokół lwowskiego "Himalaya Klubu" (Zygmunt Klemensiewicz, Roman Kordys, Jerzy Maślanka) widziała w taternictwie przede wszystkim sport.
Karłowicz, mimo że różnił się całkowicie w poglądach od członków "Himalaya Klubu", utrzymywał bliską znajomość z Klemensiewiczem i Kordysem i nigdy nie popadł z nimi w tak ostry konflikt ideowy i osobisty, jak Mariusz Zaruski, stojący przecież znacznie bliżej sportowego kierunku niż twórca Odwiecznych pieśni.
Nawoływania do położenia nacisku na stronę estetyczną turystyki górskiej na łamach "Taternika" przyniosły niewielką zmianę w charakterze pisma. W zasadzie jedynie wnioskodawca, a w ślad za nim Mariusz Zaruski, reprezentowali ten rodzaj publicystyki tatrzańskiej. I właśnie na łamach "Taternika" określił Mieczysław Karłowicz swoje credo tatrzańskie, pisząc w 1908 roku w artykule W jesiennym słońcu:
Nie śpiąc przetrawiałem wrażenia dnia poprzedniego. Stanęły mi nagle żywo w pamięci rozprawy ostatniego walnego Zgromadzenia Sekcji Turystycznej o dwóch kierunkach, jakie w turystyce tatrzańskiej się rozwinęły, a które pokrótce określić się dadzą jako czysto estetyczny i gimnastyczno-współzawodniczy. I wydało mi się, że - tak jak to często bywa - prawda leży pośrodku i że jedynie rozumne złączenie tych kierunków dać może ideał turysty. Idealnym typem turysty byłby dla mnie ten, co by wyruszając w góry z jasno określonym pragnieniem szukania wrażeń w pierwszym rzędzie estetycznych posiadał jednocześnie tyle silnej woli, odwagi i wyrobienia, ażeby wszelkie trudności stały się dlań tylko urozmaiceniem wyprawy. Ideałów chodzi jednak po świecie niewiele. Wiem tedy doskonale, że spotka się w Tatrach jeszcze nieraz wygodnie estetyzujący filister z zakutym sportsmenem, co jak ślepy przebiegnie cały łańcuch Tatr, by wytrzeć jakiś okrzyczany za trudny komin; i na jednego, i na drugiego spoglądać będą olbrzymy tatrzańskie ze spokojem i z pobłażaniem istot wiekuiście trwałych.

Mieczysław Świerz, oceniając działalność taternicką Karłowicza w 18-lecie jego śmierci, słusznie zauważył, że mając w swym "programie górskim" dążność do zwiedzenia całych Tatr - nie dzielił gór na ładne czy brzydkie, trudne czy łatwe - darzył wszystkie zakamarki Tatr jednakowym uczuciem. W efekcie - twierdzi Świerz - nikt też ze współczesnych Karłowiczowi nie dorównał mu ilością zwiedzonych wierchów i turni w Tatrach.
Poglądy Karłowicza miały wielu zwolenników, lecz nie oni stanowili o przyszłości polskiego taternictwa. Miały także niemało przeciwników, zarówno za jego życia, jak i po śmierci. Konsekwentnym przeciwnikiem idei Karłowiczowskich był Jan Alfred Szczepański, który w 1934 roku twierdził, że znamienną cechą turystyki Karłowicza była romantyczna ucieczka przed światem, a ponieważ w taternictwie zwyciężyła pełna i całkowita ideologia sportowa - nie może on być ideałem dla taternika, choć pozostał na zawsze ideałem turysty górskiego. W 1955 roku ten sam autor oceniał Karłowicza jeszcze ostrzej twierdząc, że jako ideolog był wychowankiem dekadenckich nastrojów Młodej Polski i jej obiektywnie wstecznego, eskapistycznego programu. To Karłowicz, a nie Chmielowski czy Himalaya Klub i Kilimandżaro Klub, to Karłowicz i jego ideologia znajdują się u źródeł elitaryzmu i odspołecznienia się taternictwa polskiego, u źródeł tych najrozmaitszych "kapliczek straceńców", które zrażały, ale i przyciągały pewnego typu ludzi, które głosiły chwałę taternictwa skrajnie indywidualistycznego, a tym samym separowały taterników od społeczeństwa i uwieszały niejako w powietrzu, nad przepaścią, na wątłej i w każdej chwili mogącej pęknąć, butwiejącej linie. Dlatego ogromnie żałować należy, że na taternictwo polskie nie oddziałała ideologia wielkiego rewolucjonisty Juliana Marchlewskiego, który przewinął się przez Tatry i pisał o taternictwie.
Data pisania tego artykułu dla "Wierchów" wyjaśnia wiele - były to czasy, w których pismo to propagowało zarazem masowość, jak i odromantycznienie taternictwa: ideałem, osiągniętym w Kaukazie, były masowe zawody we wspinaniu na czas... Niemniej jednak "ustawianie" Karłowicza jako ideologicznego "chłopca do bicia" winnego elitaryzmowi taternictwa jest daleko idącą przesadą. Dziś zaś, gdy w Tatrach zdobyto wszystko, co tylko było do zdobycia, gdy każda ściana, każda grań i niemal każda skała pokryta jest misterną siecią dróg turystycznych i taternickich, gdy masowe czy wręcz stadne wycieczki (a bywa że i grupy taternickie) niemal uniemożliwiają doznawanie jakichkolwiek przeżyć estetycznych na bardziej popularnych trasach - dziś poglądy Karłowicza świecą nowym blaskiem. To prawda, że na miano "ideologii" nie zasługują - ale też nigdy nie było ambicją Karłowicza, by stać się ideologiem taternictwa. To jego biografowie - i ci, gloryfikujący go, jak Chybiński, i ci, jak Jan Alfred Szczepański, wykonujący na nim ideologiczne auto da fé - skleili z fragmentów jego myśli, rozrzuconych w rozmaitych artykułach, ową "ideologię", epatując siebie i czytelników głównie górnolotnym słownictwem Karłowicza, ubranym w nieco teatralny, młodopolski kostium. Po usunięciu kostiumu pozostaje wszakże jedno: szukanie w Tatrach wrażeń w pierwszym rzędzie estetycznych. I to jest i będzie aktualne, bez względu na najnowsze wyniki światowego alpinizmu. Te motywacje - których przecież Karłowicz nie odkrył, tylko konsekwentnie się nimi kierował - nadal przyciągać będą do Tatr ludzi wrażliwych, chcących tu przeżyć spotkanie z pięknem, a nie tylko "zaliczyć" ten czy inny szczyt, czy też - z drugiej strony - wykazać się przejściem "fragmentu nowego wariantu". Słusznie uważa Władysław Malinowski pisząc o Karłowiczu-taterniku, iż tworzący się obecnie nowy system wartości w taternictwie wydobywa walory tego obszaru, jako całości, zaludniając go znów taternikami z wyboru, a nie tylko uwięzionymi w nich alpinistami - wirtuozami skały, przegrywającymi swe wprawki na kilku najtrudniejszych ścianach w niecierpliwym. oczekiwaniu na wielki występ. I w tym nieuniknionym budowaniu nowego stylu taternictwa Karłowiczowska zasada prymatu przeżycia nad czynem może niespodziewanie okazać swą konsekwencję i siłę, swą - nagle przydatną i aktualną - długowzroczną mądrość. Tak jak już dziś zniewala nas prostota i spokój jego tekstów poświęconych górom, o ileż bliższa nam i bardziej "współczesna" niż egzaltacja i minoderia niektórych czołowych manifestów międzywojennego "taternictwa rekordowego".
12 września 1907 roku Mieczysław Karłowicz z matką przeniósł się z Ogrodowej do eleganckiego pensjonatu "Liliana", początkowo przypisywanego do ulicy Chramcówki, w czasach Karłowicza do ul. Sienkiewicza, później - do Gimnazjalnej. Budynek, oddany do użytku w 1899 roku, jako hotel był własnością Adolfa Wernitza, potem prowadziła go Wanda Drzewiecka. Był jednym z największych domów drewnianych w Zakopanem. Dysponował 16 luksusowo wyposażonymi pokojami, w sali jadalnej urządzona była niewielka estrada, na której w sezonie letnim dwa razy w tygodniu przy obiedzie przygrywała orkiestra, z rzadka odbywały się też amatorskie przedstawienia teatralne, z których dochód przeznaczany bywał na cele dobroczynne. W 1917 roku "Liliana" została zakupiona przez Towarzystwo Prywatnego Gimnazjum Realnego i do 1968 roku mieściło się w niej zakopiańskie gimnazjum, przekształcone później w Liceum Ogólnokształcące im. Oswalda Balzera. Po wybudowaniu przy ul. Sienkiewicza nowego gmachu dla liceum - "Lilianę" zajęła filia Szkoły Podstawowej nr 5, Biblioteka Pedagogiczna i Ognisko Związku Nauczycielstwa Polskiego. W 1980 roku budynek doszczętnie spłonął, prawdopodobnie na skutek awarii przestarzałej sieci elektrycznej. W miejscu tym (ul. Gimnazjalna) obecnie znajdują się nowoczesne bloki, zamieszkałe głównie przez nauczycieli.
Zadni Mnich, fot. M.KarłowiczW tym właśnie domu Mieczysław Karłowicz spędził jesień 1907 roku i tutaj też podjął decyzję o osiedleniu się w Zakopanem na stałe. Początkowo sądził, że spędzi pod Giewontem jesień, może nawet zimę: klimat służył mu znakomicie, praca nad instrumentacją Stanisława i Anny posuwała się szybko naprzód, mimo iż piękna, jesienna pogoda kusiła do wycieczek w Tatry. Właśnie z "Liliany" w październiku 1907 roku wyruszył na kilka trudniejszych wypraw, o wybitnie sportowym charakterze: 14 października z Klimkiem Bachledą wszedł na Mnicha i Zadniego Mnicha, czyniąc to - jak utrzymywał - głównie z "obowiązków towarzyskich" wobec znajomych, dla których Mnich był niejako symbolem taternictwa i którzy ciągle pytali Karłowicza, czy też był już na owej symbolicznej górze. 27 października zaś wszedł na Ostry Szczyt południową ścianą drogą Häberleina - uważaną wówczas za najtrudniejszą w Tatrach.
W przededniu tej wycieczki w liście o Adolfa Chybińskiego tak oceniał warunki swojego pobytu w Zakopanem: Siedzę wśród swoich, żyję zapasem wrażeń artystycznych zebranych w Lipsku i Berlinie, nikt mi w pracy nie przeszkadza, mogę chodzić po górach tatrzańskich, które ukochałem, jakbym się wśród nich był narodził - i na razie niczego więcej nie żądam.
Siedzę wśród swoich...
Kogo miał na myśli Karłowicz, uchodzący wszak za oschłego odludka, podobny - jak wspominał Kazimierz Brzozowski - raczej do profesora fizyki niż do artysty? Przeświadczenie o jego rzekomym samotnictwie wywodzi się zresztą głównie z relacji, pochodzących z czasów berlińskich studiów oraz z faktu, że lubił... samotne wyprawy w Tatry. Zapewne, nie rzucał się na szyję przygodnie spotkanym przechodniom i do nowo poznanych osób odnosił się początkowo zawsze z rezerwą - ale był człowiekiem dobrze wychowanym, respektującym pewne konwenanse towarzyskie. Jednakże wobec miłych sobie osób nie zachowywał wyniosłego dystansu, bywał nie tylko uprzejmy, ale sympatyczny, wesoły, bezpośredni i dowcipny. Obdarzony dużą vis comica i umiejętnościami parodystycznymi, chętnie w towarzystwie naśladował charakterystyczne typy białoruskich chłopów, angielskich snobów-sportsmenów, góralskich przewodników czy węgierskich taterników, parodiował czasem przy fortepianie grę słynnych pianistów. W jego listach i artykułach niemało jest intelektualnego dowcipu i błyszczących bon-motów.
Mariusz ZaruskiW Zakopanem grono jego znajomych stale się poszerzało - przede wszystkim o osoby ze środowiska taternickiego, zarówno towarzyszy wypraw, jak i współpracowników z Towarzystwa Tatrzańskiego. Wkrótce najbliższym z nich stał się Mariusz Zaruski, mieszkający w Zakopanem członek zarządu TT. Poza nim bliskimi znajomymi Karłowicza byli Roman Kordys, Michał Beynarowicz, Ignacy Król, Włodzimierz Boldireff, Wanda Jerominówna, Stanisław Barabasz. Nie ze wszystkimi działaczami TT jednakże utrzymywał Karłowicz przyjazne stosunki: Elżbieta Trenklerówna, którą poznał także w Zakopanem w 1902 roku wspominała, iż w 1906 roku w biurze Dworca Tatrzańskiego pokłócił się Karłowicz ostro z zasłużonym sekretarzem TT Leopoldem Świerzem, który powołując są na jakieś nieżyciowe przepisy nie chciał prolongować Trenklerównie ważności legitymacji Towarzystwa. Najbardziej zirytowały Karłowicza uwagi nawołujące ich, młodych, do okazywania większego szacunku dla siwych włosów. Twierdził, że wyjątkowo niepoważne jest nawoływanie do szacunku dla siwizny przez kogoś, kto jest niemal łysy jak kolano...
Rezerwę Karłowicza wobec innych ludzi widziano także i w tym, że nawet z bliskimi znajomymi był na "pan" - "pani". Zachowywał tę formę nawet wobec Boldireffa, Zaruskiego i Kordysa, nawet wobec Elżbiety Trenklerówny, którą plotka uważała za jego nieoficjalną narzeczoną, nawet wobec Teofila Janikowskiego, do którego pisał na zachowanym w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego bilecie wizytowym: Mistrzu! Rżnę jutro na wyrypę od wczesnego rana. Mistrzu, chodźcie ze mną! Skomunikujcie się dzisiaj! Współcześni zapominają, że konwencjonalne zwroty nie muszą wiązać się bezpośrednio z takim czy innym stopniem osobistej zażyłości: Delfina Potocka na przykład swoje listy tytułowała Kochany Panie Chopin!...
Z końcem listopada 1907 roku zapadła decyzja o osiedleniu się w Zakopanem na stałe; Karłowiczowie postanowili wynająć na cały rok niedużą willę do swego własnego użytku, przewieźć meble i zlikwidować mieszkanie w Warszawie. Dodatkowymi czynnikami wpływającymi na tę decyzję były sprzyjające warunki dla pracy i wypoczynku zarazem - instrumentacja Stanisława i Anny zajęła kompozytorowi znacznie mniej czasu niż wcześniejsza praca nad poprzednimi poematami, mimo iż w 1907 r. poświęcił wiele dni na wycieczki w Tatry. Nadto - zima przestawała być dla taternika martwym sezonem: w Zakopanem tworzyła się druga w Polsce (po Lwowie) społeczna organizacja narciarska. Biorąc to wszystko pod uwagę Mieczysław Karłowicz i jego matka wynajęli od początku 1908 roku willę na rogu ul. Marszałkowskiej (dziś Kościuszki) i Sienkiewicza, należącą wówczas do rodziny Stanków. Willa drewniana, z dachem z kolorowego eternitu, stała się ostatnim domem Mieczysława Karłowicza. Budynek ten istnieje do dziś - w 1920 roku kupił go przybyły niedawno do Zakopanego nauczyciel muzyki, pianista, kompozytor i działacz społeczny Bronisław Danek, który nadał mu nazwę "Lutnia" i którego rodzina nadal zamieszkuje w tym domu. Willa (dziś ul. Sienkiewicza 5) w latach 30. została przebudowana, drewniane ściany otynkowano, a 6 maja 1967 roku na północnej ścianie odsłonięto tablicę upamiętniającą pobyt Mieczysława Karłowicza w "Lutni".
Willa Lutnia, fot. M.KarłowiczNa piętrze, w pokoju z oknami wychodzącymi na południe, z rozległym widokiem nie zasłoniętym jeszcze przez obecnie tam rosnące wysokie drzewa i wybudowaną w kilka lat później kilkukondygnacyjną willę "Żychoniówka" - mieściła się pracownia kompozytora, a obok jego "apartament". Na parterze była, jadalnia, kuchnia i pokoje Ireny Karłowiczowej.
Wieloletni propagator narciarstwa - Stanisław Barabasz i jego najzdolniejszy uczeń - Mariusz Zaruski, wspólnie z grupą osiadłych w Zakopanem miłośników Tatr postanowili w 1907 roku założyć pod Giewontem stowarzyszenie dla uprawiania narciarstwa. Założycielskie zebranie Zakopiańskiego Towarzystwa Łyżwistów, będącego samodzielnym oddziałem Towarzystwa Tatrzańskiego, odbyło się 5 kwietnia, zaś ostatecznie Zakopiański Oddział Narciarzy, gdyż taką przybrał nazwę, ukonstytuował się 5 grudnia 1907 roku. Przewodniczącym został Stanisław Barabasz, sekretarzem - Mariusz Zaruski, a Mieczysław Karłowicz wszedł w skład Komisji Kontrolującej, czyli - jak byśmy to dziś powiedzieli - rewizyjnej.
Można wątpić, czy istotnie - jak twierdził Adolf Chybiński, a w ślad za nim wielu innych - był Karłowicz obok Barabasza i Zaruskiego założycielem Oddziału Narciarzy: twierdzenie to nie ma pokrycia ani w korespondencji Karłowicza, ani w zachowanych dokumentach z początków ZON, przekształconego potem w Sekcję Narciarską Towarzystwa Tatrzańskiego. Natomiast wiemy o tym, że Karłowicz dotąd nigdy nie jeździł na nartach, a dopiero 6 grudnia 1907 roku podjął starania o zaopatrzenie się podręcznik nauki narciarstwa. Znamy też jego niechęć do działalności "organizacyjnej". Możemy więc sądzić, że raczej był Karłowicz po prostu jednym z jedenastu pierwszych członków Zakopiańskiego Oddziału Narciarzy.
Po tygodniowym pobycie w Wiedniu, poświęconym na "odświeżenie uszu" światową muzyką, wrócił do Zakopanego akurat na pierwszy kurs narciarski organizowany przez ZON i na liście kandydatów zapisał się jako trzeci z kolei. Kurs trwał od 28 grudnia 1907 do 2 stycznia 1908 roku i uczestniczyło w nim 67 osób, w tym 12 kobiet. Miejscem ćwiczeń była polana na Gładkiem u podnóża Gubałówki, potem - z powodu małej ilości śniegu - przeniesiono się pod Regle: najpierw na Żywczańskie, potem na Buńdówki. W szóstym dniu kursu odbyła się narciarska wycieczka na Goryczkową Przełęcz, a zajęcia zakończyły się zbiorowym wejściem na Giewont. Nie wiemy, czy Mieczysław Karłowicz uczestniczył w tych wycieczkach, zapewne tak. W każdym razie opanował narciarstwo do tego stopnia, że już 24 stycznia 1908 roku wyruszył w towarzystwie Romana Kordysa na jedną z pierwszych w polskim światku turystycznym wypraw łączących narciarstwo z zimową wspinaczką. Dotarli na nartach na Karb, a następnie w rakach weszli na szczyt Kościelca. Było to pierwsze zimowe wejście na ten szczyt. Nazajutrz Karłowicz i Kordys przeszli na nartach przez Dolinę Pańszczycy i - w rakach - weszli na Krzyżne, a następnie, pierwszy raz w dziejach zimowej turystyki - stanęli na szczycie Wołoszyna.
Karłowicz na nartach, fot, R.KordysWkrótce potem, również z Kordysem, Karłowicz wszedł 15 lutego 1908 roku jako pierwszy na szczyt Żółtej Turni, a niebawem - 27 tego miesiąca, wyruszył w towarzystwie Romana Kordysa i Mariusza Zaruskiego na długą wyprawę w poprzek grani Tatr: z Hali Gąsienicowej przez Liliowe na Zawory, skąd przez Ciemne Smreczyny i Dolinę Hlińską na Koprową Przełęcz, z której nastąpił zjazd do Popradzkiego Stawu i następnie do Szczyrbskiego Jeziora. Cała ta co się zowie wyrypa odbyła się zaledwie w jeden, krótki zimowy dzień. Karłowicz znał swoje siły i możliwości; wiedział, że nie mógł równać się umiejętnościami narciarskimi ze swymi znacznie bardziej doświadczonymi w zimowej turystyce towarzyszami: Kordys przecież był twórcą narciarstwa karpackiego i autorem podręcznika nauki jazdy na nartach, Zaruski zaś był jednym z pionierów narciarstwa w Tatrach i także jednym z autorów podręcznika narciarskiego. Nie ryzykował więc Karłowicz niepotrzebnie i zrezygnował z udziału w dalszej części wyprawy: wrócił do domu pociągiem, zaś jego towarzysze weszli na Skrajną Basztę i następnie przez Polski Grzebień i Dolinę Białej Wody wrócili na nartach do Zakopanego.
Próba zaadaptowania organizmu do zmiennego klimatu zakopiańskiego i godzenia pracy kompozytorskiej z turystyką tatrzańską uprawianą w różnych porach roku - wypadła pomyślnie. W lutym 1908 roku Mieczysław Karłowicz pisał: Warunki tutejsze: spokój wiejski; potężny, żywiołowy w swej zmienności klimat i dobra komunikacja z cywilizowanym światem odpowiadają mi w zupełności. Nie wyobrażam sobie, abym kiedy Zakopane dobrowolnie opuścił, chyba los mię do tego zmusi. Naturalnie, nie liczę tu wyjazdów parotygodniowych.
Zbliżająca się wiosna zmniejszała możliwości wypraw narciarskich - samotna wycieczka przez Waksmundzką Polanę do Morskiego Oka i z powrotem, wejście na Wielki i Mały Kopieniec z Zaruskim i, znów samotna, wycieczka na Kasprowy Wierch ze zjazdem na Goryczkową zamknęły pierwszy sezon narciarski Karłowicza. Jak na debiutanta dorobek wcale pokaźny: kilka pierwszych zimowych wejść na ciekawe szczyty, przebycie Tatr w poprzek, kilka wycieczek z dziedziny turystyki narciarskiej - a przede wszystkim niezłe opanowanie techniki jazdy świadczą dowodnie o tym, że ten absolwent pierwszego kursu narciarskiego był jednym z najzdolniejszych uczniów Barabasza i Zaruskiego.
Okres wiosennych halnych wiatrów i przejściowej niepogody wykorzystał Karłowicz na pracę. Zasiadł do pisania kolejnego, piątego już poematu symfonicznego, opatrzonego trzynastym numerem opusowym i noszącego tytuł Smutna opowieść. Preludia do wieczności. Sytuacja w świecie muzycznym Warszawy nie ulegała zmianie. Rządy w Filharmonii spoczywały nadal w rękach Aleksandra Rajchmana, kompozycje młodych polskich twórców leżały w szufladach albo też były wykonywane poza Warszawą. Wobec takiego stanu rzeczy Mieczysław Karłowicz zainspirował opublikowanie zbiorowego protestu najwybitniejszych muzyków polskich. Ukazał się on w maju w dziennikach warszawskich.
Wcześniej jednak doszło do prawykonania poematu Stanisław i Anna Oświecimowie i to nie gdzie indziej, tylko na estradzie Filharmonii Warszawskiej. Nie oznaczało to, oczywiście, wycofania się Karłowicza z bojkotu Filharmonii: koncert nie był organizowany przez tę instytucję, tylko przez Warszawskie Towarzystwo Muzyczne, które w ten sposób chciało zdobyć fundusze na budowę pomnika Chopina. Karłowicz sam dyrygował swoją kompozycją, a recenzje - o dziwo - zebrał bardzo przychylne. Negatywny stosunek Rajchmana do młodzieży muzycznej nie ulegał jednak zmianie i w konsekwencji Karłowicz zdecydował się urządzić z końcem 1908 roku swój koncert kompozytorski z wynajętą orkiestrą wiedeńskiego "Musikvereinu".
Po powrocie do Zakopanego zajął się intensywnie przygotowaniami do sezonu turystycznego. Jeszcze w 1907 roku podjął starania o należyte zaopatrzenie zakopiańskich sklepów w sprzęt sportowy i turystyczny, wspólnie z Mariuszem Zaruskim załatwiając sprowadzenie sporej liczby towarów ze znanego wiedeńskiego magazynu Mizzi Langer, których sprzedażą w Zakopanem zajęła się Spółka Handlowa. Firma ta, założona przez Władysława Zamoyskiego w 1891 roku, miała swą pierwszą siedzibę przy ul. Kościeliskiej, obok Starego Cmentarza (ul. Kościeliska 2). Potem dorobiła się kilku filii w rozmaitych punktach Zakopanego, by wreszcie w 1911 przenieść swą główną siedzibę do reprezentacyjnego sklepu w "Bazarze Polskim" przy Krupówkach (dziś "Delikatesy", Krupówki 41). Pierwszym dyrektorem tej najbardziej dla Zakopanego zasłużonej firmy handlowej był przez jeden rok hrabia Janusz Tyszkiewicz, a po nim stanowisko to piasto wał Wiktor Erard Ciechomski. Od 1907 do 1914 roku kierował Spółką Władysław Popławski. Z nim to właśnie Karłowicz i Zaruski pertraktowali w sprawie lepszego zaopatrzenia sklepów w przybory turystyczne. Drugą placówką, wyspecjalizowaną w sprzedaży sprzętu turystycznego i - zwłaszcza - narciarskiego był sklep Andrzeja Górasia przy Krupówkach (dziś w tym miejscu jest restauracja, ul. Krupówki 33). Nic dziwnego - jego właścicielem był jeden z założycieli Zakopiańskiego Oddziału Narciarzy i obok Karłowicza członek jego Komisji Kontrolującej.
Mimo niewątpliwie sportowego sukcesu, jakim było ubiegłoroczne przejście południowej ściany Ostrego Szczytu, Karłowicz nie stał się taternikiem-wyczynowcem. Wiedział, że jego umiejętności wspinaczkowe, aczkolwiek wysokie, są jednak ograniczone. W liście do Romana Kordysa w maju 1908 roku pisał: W góry chętnie z Panem pójdę; swoją drogą na "krakslerkę" (wspinaczkę) niech Pan sobie jakiego towarzysza zamówi, bo ja nie wszędzie dojdę i nie wszędzie będę chciał iść. Na razie projektuję (z Zaruskim) kilkudniową wycieczkę w Zachodnie Tatry (...).
Te tereny były dlań dotychczas niezbyt znane - koncentrując swoją działalność w Tatrach Wysokich, od kilku już lat nie wyruszał na zachód od Giewontu i Czerwonych Wierchów. Trasa tej czterodniowej wycieczki, rozpoczętej 28 maja 1908 roku, wiodła z Doliny Chochołowskiej przez Wyżnią Chochołowską Polanę na Rakoń i Wołowiec, skąd przez Jamnicką Przełęcz do Doliny Rohackiej na nocleg w małym schronisku pod Rohaczami. Następny dzień poświęcony był na przejście grani Rohaczów, nazywanej niekiedy Orlą Percią Tatr Zachodnich, od Jamnickiej do Smutnej Przełęczy. Mariusz Zaruski tak wspominał pobyt na wschodnim szczycie Rohacza Ostrego w artykule na łamach dwutygodnika "Zakopane": Przeciągała wtedy nad nami chmura z grzmotami; p. K. usłyszał nagle jakieś dziwne szmery idące od jego ciupagi i co prędzej położył ją na grani. Przypuszczając, że uległ złudzeniu, podszedłem do ciupagi i wziąłem ją do ręki. W tej chwili ciupaga jeszcze głośniej syczeć zaczęła, zupełnie jak rozpalone żelazo, gdy się je włoży do wody. Zostawiliśmy więc niemiłe w tej chwili towarzyszki - obie ciupagi - na szczycie, a sami zeszliśmy poniżej, gdzieśmy deszcz przeczekali. Gdyśmy na szczyt powrócili, ciupagi już złagodniały i dalszą drogę odbyliśmy bez przeszkód. Po noclegu w tym samym schronisku obaj turyści przeszli przez Dolinę Łataną na Osobitą, skąd Dolinami Suchą i Cichą na Polanę Molkówkę i dalej do Zakopanego.
Inną kilkudniową wyprawę, również mającą charakter treningu przed właściwym sezonem, podjął Karłowicz w towarzystwie Stanisława Drozdowskiego, Czesława Gałuszki, Teofila Janikowskiego i Mariusza Zaruskiego. 18 czerwca cała grupa wyruszyła ze schroniska na Hali Gąsienicowej, by od Długiego Stawu Gąsienicowego wejść na Zadni Kościelec, a następnie od zachodu na Mylną Przełęcz, skąd taternicy przeszli granią na Zawratową Turnię i przez Zawrat wrócili do schroniska na Hali. Nazajutrz przez Kozi Wierch, Dolinę Pięciu Stawów i Gładką Przełęcz przeszli północno-zachodnią granią Liptowskich Murów na Szpiglasowy Wierch i próbowali posuwać się dalej w stronę Wrót Chałubińskiego, jednakże napotkawszy na trudny teren, wycofali się na Szpiglasową Przełęcz i zeszli na nocleg do schroniska przy Morskim Oku. W trzecim dniu weszli na Mięguszowiecki Szczyt Czarny, prawdopodobnie od Przełęczy pod Chłopkiem, zaś czwartego dnia Karłowicz, Zaruski i Drozdowski przeszli przez Białczańską Przełęcz do Doliny Żabich Stawów Białczańskich i zaczęli podchodzić żlebem na Żabi Szczyt Wyżni. W "śtyrbnym" miejscu Karłowicz oświadczył, że dalej nie pójdzie i nie ulegając namowom Zaruskiego, chcącego ubezpieczać go liną, zszedł do doliny, umawiając się przedtem na spotkanie w schronisku przy Morskim Oku, dokąd też dotarł przechodząc przez Żabi Szczyt Niżni.
Nocował z Zaruskim w jednym pokoju i tymi słowy usprawiedliwiał swą, przesadną może, ostrożność: Gdybym zginął w górach, śmierć moja byłaby równocześnie śmiercią mej matki. Dlatego przyrzekłem sobie, że z mojej winy to się nigdy nie stanie. Wiemy, że w górach są niebezpieczeństwa tzw. obiektywne, jak spadanie głazów, urwanie się chwytu itp. Tych uchylić nie mogę, lecz niebezpieczeństwa, zależne od mnie, mogę ominąć. Postanowiłem w górach nigdy nie ryzykować. Tam tylko wolno mi pójść, gdzie przy zachowaniu ostrożności i użyciu technicznych środków ubezpieczenia mogę mieć pewność, że przejdę cało. Przyrzekłem to sobie. Pan wie, że wracając z wycieczki nigdy się nie spóźniam i zawsze się stawię o wyznaczonej uprzednio godzinie. Robię to dla matki, ażeby jej oszczędzić przykrych chwil oczekiwania. Wiem co znaczyłaby godzina chociażby niepokoju dla matczynego jej serca. Zaruski, wspominając tę rozmowę w artykule Non omnis moriar, pochodzącym z książki Mieczysław Karłowicz. W dwudziestą piątą rocznicę śmierci, twierdzi, że od zasady unikania ryzyka nie odstąpił Karłowicz nigdy.
Tradycyjnie deszczowe w Zakopanem lipcowe dni wykorzystywał Karłowicz na coraz liczniejsze kontakty towarzyskie zarówno ze sporym gronem osiadłych pod Giewontem i przyjezdnych taterników, jak też i z osobami spoza tego elitarnego kręgu. Odwiedzał nawet "znajomych znajomych" - jak na przykład piękne panie Jankowskie z Warszawy, mieszkające u Stanisława Barabasza w domu przy Starej Polanie (dziś Nowotarska 34 c), które po prostu chciały go poznać, czy nie znana z nazwiska "przyjaciółka" w sanatorium Dłuskiego w Kościelisku. Do Karłowiczów przychodziła często Elżbieta Trenklerówna, wyraźnie sympatyzująca z Mieczysławem i zdobywająca serce... jego matki. Karłowicz rewanżował się wizytami w pensjonacie "Szałas" przy Kasprusiach, prowadzonym najpierw przez Emilię Brzozowską, a potem M. Jętkiewiczową, gdzie Trenklerówna zamieszkała dla podreperowania wątłego zdrowia. Klimat zakopiański wyraźnie jej posłużył - zamieszkała potem w Zakopanem na stałe i, dochowując wierności pamięci Mieczysława, nigdy nie wyszła za mąż. Zmarła w wieku blisko stu lat i została pochowana na zakopiańskim Nowym Cmentarzu przy ul. Nowotarskiej. Jej starsza siostra Teodora wyszła za mąż z szkolnego kolegę Karłowicza Jana Skotnickiego, który niebawem także przeniósł się do Zakopanego. W willi "Szałas" (ul. Kasprusie 14) do 1982 roku mieściło się Technikum Tkactwa Artystycznego, kontynuujące tradycje założonej w 1883 roku Szkoły Koronkarskiej, której głównymi inicjatorami byli Helena Modrzejewska i Tytus Chałubiński. Po przeniesieniu się Technikum do nowej siedziby, ulokowano tam internat dla uczennic TTA.
Niemało czasu poświęcał Karłowicz także na działalność w Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego: na ogólnym zebraniu członków STTT w sierpniu 1908 roku zaproponował zaostrzenie warunków przyjmowania do Sekcji: każdy z kandydatów miał wykazać się praktyczną umiejętnością wspinaczki, głównie dlatego, by do minimum zmniejszyć ryzyko nieszczęśliwych wypadków w Tatrach. W praktyce przyjęcie tego postulatu doprowadziło w przyszłości do przekształcenia się Sekcji Turystycznej w specjalistyczny klub taternicki. Karłowicz, obok Zaruskiego należał do najgorliwszych zwolenników propagowania turystyki kwalifikowanej - wszakże uprawianej pod kierunkiem doświadczanych członków STTT. Sam w czerwcu 1908 roku wszedł z ramienia Sekcji w skład zakopiańskiego "Komitetu dla turystyki tatrzańskiej", a w lipcu tegoż roku opracował i sfinansował druk 300 egzemplarzy afisza informującego o wycieczkach zbiorowych organizowanych przez Sekcję Turystyczną. W roku tym jednakże STTT urządziła zaledwie dwie popularne wycieczki; jedną poprowadził Mariusz Zaruski na Granaty i Orlą Basztę, drugą Karłowicz na... Giewont. O tej to wycieczce pisał do swej znajomej Teofili Małkowskiej: W przeszłym tygodniu prowadziłem zbiorową wycieczkę na Giewont: powybierały się różne panienki w trzewiczkach na wysokich obcasach, z białymi parasolkami etc., oczywiście obcasy zostały po drodze, parasolki się połamały - na szczęście nikt kości nie połamał i całe stadko sprowadziłem pomyślnie do Kuźnic.
Irena Karłowiczowa w Dolinie Małej Ł±ki. Fot. M.KarłowiczKarłowicz-samotnik jako przewodnik zbiorowej wycieczki panienek na Giewont! Miły obowiązek przewodnicki spełniał Mieczysław także wobec swojej matki, wyprowadzając ją na Kasprowy Wierch, planując z nią ponadto kilkudniowy wypad przez Koperszady na węgierską stronę Tatr. Na użytek turystów podejmował i inne prace, np. znakując nowe trasy na Mięguszowiecki Szczyt Czarny północną ścianą z Kazalnicy (z Adamem Staniszewskim i Mariuszem Zaruskim) oraz na Niżnie Rysy, tym razem tylko z Zaruskim. Obydwa te przedsięwzięcia dokonywane były na zlecenie Sekcji Turystycznej TT, jednakże już wcześniej Karłowicz znakował trasy samodzielnie i z własnej inicjatywy: w 1907 roku swastykami góralskimi oznaczył drogę swej wspinaczki na południowej ścianie Ostrego Szczytu, a dużo, dużo wcześniej, u progu swej działalności taternickiej, wyznakował w 1892 roku drogę ze Stołów na Kominiarski Wierch. Wreszcie, podobnie jak w roku ubiegłym, pełnił dyżury informacyjne w biurze Towarzystwa Tatrzańskiego, narzekając zresztą na nieobowiązkowość członków zarządu Sekcji Turystycznej, którzy w środku sezonu nie pokazywali się w Zakopanem. W komplecie zjawili się za to polscy taternicy na uroczystości otwarcia nowego (istniejącego do dziś) schroniska przy Morskim Oku, co nastąpiło 15 sierpnia 1908 roku. Mieczysław Karłowicz oczywiście także wziął udział w tłumnej wycieczce; którą członkowie Sekcji Turystycznej, z towarzyszeniem kapeli Bartusia Obrochty, odbyli 14 sierpnia z Zakopanego przez Zawrat i Dolinę Pięciu Stawów do Morskiego Oka. Karłowicz właśnie na Opalonym zrobił znane zdjęcie, przedstawiające całą polską elitę turystyczną w towarzystwie czołowych przewodników i kapeli góralskiej. Jednakże nastrój tłumnych uroczystości, oficjalnych przemówień i bankietów widać niezbyt mu odpowiadał, jeżeli już 15 sierpnia rano uciekł z celebrowanego śniadania aż na Żabi Szczyt Wyżni i Żabiego Mnicha...
Obowiązki społeczne - tym bardziej honorowe, że Karłowicz nie pełnił w Towarzystwie Tatrzańskim żadnej funkcji - dzielił ze stale mieszkającym w Zakopanem taternikiem Mariuszem Zaruskim. Już wówczas uczestniczył także w planowaniu utworzenia Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Zaruski, który prowadził wtedy na łamach pisma "Zakopane" kampanię na rzecz stworzenia tej organizacji, ze swą publicystyką trafił również do lwowskiego "Słowa Polskiego" - najprawdopodobniej właśnie za sprawą Karłowicza, którego szwagier - Zygmunt Wasilewski był redaktorem naczelnym tego dziennika.
Liczne obowiązki społeczne i treningowe wycieczki, podejmowane u progu letniego sezonu, nie zmniejszyły tempa pracy kompozytorskiej Mieczysława Karłowicza. Przeciwnie - w stosunku do lat poprzednich pracował o wiele efektywniej: w niewiele ponad pół raku od zakończenia pracy nad poprzednim poematem był już gotowy następny utwór - Smutna opowieść. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku mógł zatem z początkiem sierpnia zająć się dłuższymi wycieczkami tatrzańskimi.
Włodzimierz Boldireff przy przejściu z Doliny Rówienek do Staroleśnej. Fot. M.KarłowiczTen sezon przyniósł Karłowiczowi kilka sukcesów z dziedziny taternictwa odkrywczego. Koncentrował swą działalność w rejonie Morskiego Oka, Doliny Białej Wody i Doliny Jaworowej, a więc terenów szczególnie atrakcyjnych turystycznie. Towarzyszem większości wypraw w owym czasie był znów dawny sąsiad z "Fortunki" - Włodzimierz Boldireff. Z nim to dokonał 23 sierpnia 1908 roku pierwszego wejścia na jeden z ostatnich już nie zwiedzonych szczytów tatrzańskich, nazywany wówczas Czeską Turnią. Dziś nazwę tę poprawiono na Ciężką Turnię. 11 września, również z Boldireffem, jako pierwszy przeszedł Karłowicz odcinek grani od Zawraciku Rówienkowego na Mały Jaworowy Szczyt i dalej, aż do Zadniej Jaworowej Turni, na którą weszli także jako pierwsi.
W wykazie wycieczek 1908 roku podał Karłowicz następujące osiągnięte szczyty i przebyte trasy: Kościelec, Wołoszyn, Żółta Turnia, Liliowe - Zawory - Przełęcz Koprowa, Morskie Oko przez Waksmundzką Polanę (sam), Kasprowy Wierch (sam) - bo wszystko wycieczki zimowe. W warunkach letnich zaś: Wołowiec, Rohacz Płaczliwy - Rohacz Ostry, Osobita, Kozi Wierch - Granat Zadni, Zadni Kościelec - Mylna Przełęcz - Zawratowa Turnia, Grań Murów Liptowskich - Szpiglasowy Wierch, Mięguszowiecki Szczyt Czarny, Świstowy Szczyt - Graniasta Turnia (sam), Jaworowy Szczyt (sam), Niżnie Rysy, Kasprowy Wierch, Giewont, Żabi Szczyt Niżni - Młynarzowa Przełęcz, Ciężka Turnia (I wejście), grań Jaworowa, Cubryna (sam), grań Małego Giewontu, Mały Jaworowy Szczyt, Suchy Wierch, Dzika Turnia.
Czysto treningowy charakter miały wspinaczki na podany w powyższym wykazie Suchy Wierch i nie wymienione tutaj turnie w Łysankach, odbyte również w towarzystwie Włodzimierza Boldireffa. Nie było to odstępstwem od jego estetycznego programu, przeciwnie - w ten sposób - chciał nabrać umiejętności niezbędnych do pokonywania technicznych trudności, mogących zmniejszyć lub wręcz uniemożliwić doznania estetyczne.
Roman Kordys, zwolennik sportowego kierunku w taternictwie, uważając, iż wspinaczkowe treningi Karłowicza dowodzą upadku kierunku estetycznego nawet u jego "proroka" ironicznie pytał w liście, czy wspinaczki te podjęte były również z pobudek estetycznych. Ripostował mu Karłowicz, wykorzystując okazję do wysunięcia projektu, zrealizowanego dopiero tuż przed I wojną światową:
Jak z listu Pańskiego widzę, zapragnął Pan z tego, co z bytności mej na Łysankach i na Suchym Wierchu napisałem, ukuć miecz srogi i jednym zamachem powalić i moje poglądy turystyczne i ich niżej podpisanego wyznawcę. Może że to, co napiszę, skłoni Pana do schowania ironii w cienie rukzaku, a miecza w mroki pochwy.
Otóż liczne, a na szczęście pomyślnie zakończone wypadki tegoroczne nasunęły mi myśl, że do pewnego przynajmniej stopnia można by zaradzić złu w ten sposób, ażeby Sekcja Turystyczna przez osoby najlepszych swych członków-turystów obznajomiła praktycznie niedoświadczonych z użyciem przyborów pomocniczych (w pierwszym rzędzie liny i tp.). Dotąd panowało przekonanie, że w pobliżu Zakopanego nie ma miejsca na Kletterschule. Otóż przekonałem się właśnie, że jest (w pierwszym rzędzie Suchy Wierch, w drugim Zamki w Dol. Białego i Łysanki).
Z tego to powodu zamierzam proponować, ażeby Sekcja ogłosiła latem. r.p. ćwiczenia, które mógłby poprowadzić ktoś z doświadczonych (np. Pan, Klemensiewicz, Maślanka, Król, Zaruski), a na których byłyby zademonstrowane wszystkie arkana sztuki turystycznej. Zdaje mi się, że można by się ograniczyć do spędzenia jednego dnia dla danej grupy uczących się np. na Suchym Wierchu do wtajemniczenia ich w rzeczone tajniki, Nie byłoby więc straty czasu.
Ma się rozumieć, iż możnaby na te ćwiczenia przeznaczyć dnie wątpliwej pogody, a piękny czas zużytkować lepiej, niż to czynili pewni moi znajomi tego roku przy Morskim.
Ponieważ Pan - zdaje mi się - nie umiał znaleźć pomostu między moimi poglądami a bytnością mą osobistą na wspomnianych turniach, dodaję więc, że dążąc uparcie do nakreślonego przeze mnie na s. 44 "Taternika" (1908) ideału turysty, pragnę zdobyć tę dozę "wyrobienia", które by dopomogło do zsunięcia strony technicznej na plan dalszy. Może obecnie pomost widoczny?

Lato 1908 roku było kiepskie - nieliczne tylko słoneczne okresy pozwalały na dłuższe wycieczki. Jesień także przyszła wczesna i góry okryły się śniegiem już z końcem września. Za to, jak to często w Zakopanem bywa, przyszedł piękny październik - Karłowicz jednak, zajęty już innymi sprawami, sporadycznie tylko mógł wybrać się w góry: raz dla celów fotograficznych do Doliny Suchej Kasprowej, raz zaś - jako członek ekipy ratunkowej. O tej wyprawie niewiele wiemy - poszukiwano zaginionej pary turystów w Dolinie Niewcyrce przy fatalnej pogodzie, miejscami w głębokim po pas śniegu, przy kilkunastostopniowym mrozie, z mgłą i porywistym wiatrem. Karłowiczowi towarzyszył wtedy Klimek Bachleda z synem oraz - prawdopodobnie - Kazimierz Prószyński, przyjaciel z lat młodzieńczych. Zaginieni turyści zresztą, cali i zdrowi, znaleźli się sami, bez pomocy ratowników.
Historia z Niewcyrki, jak i wcześniejsze wypadki letnie, utwierdziły Karłowicza w przekonaniu, że należy dołożyć wszelkich starań, by akcja Mariusza Zaruskiego, zmierzająca do stworzenia organizacji ratowniczej w Tatrach, co rychlej została uwieńczona powodzeniem. Artykuły i felietony Zaruskiego ukazywały się w dwutygodniku "Zakopane" i w pismach lwowskich, dyskutowano na ten temat szeroko w gronie zbierających się w willi "Krywań" u Zaruskiego taterników miejscowych i przyjezdnych. Ponieważ ani oficjalne władze zakopiańskie, ani ekipa kierująca Towarzystwem Tatrzańskim nie kwapiły się zająć stanowiska w tej sprawie, Zaruski i Karłowicz doszli do przekonania, że górskie pogotowie winno być organizacją społeczną, w skład której wejdą taternicy i przewodnicy góralscy, zaś środki finansowe, niezbędne do wyposażenia pogotowia w sprzęt ratowniczy, pochodzić muszą ze składek członków specjalnie powołanego towarzystwa. Dla zyskania ogólnego poparcia postanowiono opracować odezwę do społeczeństwa, informującą o celach i potrzebach Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Opracowania takiego apelu podjął się Zaruski przy współpracy Karłowicza.
Jesienią na biurko w willi przy ul. Sienkiewicza zaczęły spływać korekty drukowanych właśnie Odwiecznych pieśni. Naftowa lampa nad pianinem Karłowicza świeciła coraz dłużej w nocy - kompozytor przystąpił do szkicowania kolejnego poematu symfonicznego. Jednocześnie szykował się do koncertu kompozytorskiego, jaki zamierzał urządzić 5 grudnia 1908 roku w Wiedniu.
Z końcem września tego roku nareszcie nastąpiła upragniona zmiana na stanowisku dyrektora Filharmonii Warszawskiej: Aleksander Rajchman ustąpił, a dyrektorem artystycznym został Henryk Melcer - jeden z tych muzyków, którzy wraz z Karłowiczem protestowali przeciwko starym rządom w świecie muzycznym Warszawy. Wkrótce też serię kilkunastu koncertów miał poprowadzić w Filharmonii Grzegorz Fitelberg, sam przedstawiciel "Młodej Polski w Muzyce" i gorący propagator twórczości współczesnych kompozytorów.
Fitelberg zaproponował Karłowiczowi, że do programu pierwszego ze swoich koncertów wprowadzi jego ostatni ukończony poemat symfoniczny. Była to Smutna opowieść.
Koncert Fitelberga zaplanowany był na 13 listopada. Mieczysław Karłowicz wyjechał do Warszawy już 6 listopada, by spędzić kilka dni w towarzystwie wybitnych muzyków, od lat wraz z nim walczących o nowe oblicze warszawskiej Filharmonii: Bolesława Domaniewskiego, Grzegorza Fitelberga, Henryka Melcera, Henryka Opieńskiego i Felicjana Szopskiego. Podczas koncertu wykonano utwory rzadko lub wcale dotąd nie grane w Warszawie: V symfonię Beethovena, Koncert fortepianowy B-dur Brahmsa, Makbeta Ryszarda Straussa i Smutną opowieść Karłowicza. Ten ostatni utwór cieszył się szczególnym powodzeniem, zebrał doskonałe recenzje i podobał się słuchaczom, mimo niewesołej treści i ponurego nastroju poematu, który w swej warstwie programowej ukazuje muzyką obraz duszy samobójcy, jego ostatnie rozterki, próbę pogodzenia z losem i wreszcie śmierć, zadaną z własnej ręki.
Niewątpliwy sukces artystyczny, jakim zakończyło się prawykonanie Smutnej opowieści, zmiana sytuacji w życiu muzycznym Warszawy i kreowanie przez krytyków Karłowicza na najwybitniejszego z młodych polskich kompozytorów pozwoliły znajomym oglądać go naprawdę zadowolonego. Wanda Jerominówna, o której przez kilka lat po śmierci Karłowicza zupełnie bezpodstawnie pisano, że była jego narzeczoną, wspominała, że po koncercie prezentował wyjątkową jak na niego radość i ożywienie.
Nazajutrz złożył w urzędzie rejentalnym swój testament, w którym zapisał Warszawskiemu Towarzystwu Muzycznemu cały swój majątek pragnąc przez zwiększenia zasobów materialnych ułatwić Towarzystwu pracę nad szerzeniem kultury muzycznej w Polsce.
Treść poematu Smutna opowieść, fakt sporządzenia testamentu przez człowieka niespełna 32-letniego i tragiczny wypadek pod Małym Kościelcem - łączyli niektórzy w "logiczną" całość, wyciągając z niej absurdalny wniosek, jakoby Karłowicz popełnił samobójstwo, świadomie "prowokując" zejście lawiny. Jest to bzdura tak piramidalna, że nie warto by z nią polemizować, gdyby nie fakt, ze pogląd taki wyznawali - i wyznają nieraz nadal - nie tylko ludzie ubodzy duchem, skłonni do uproszczonego rozumowania, ale nawet niektórzy znajomi Karłowicza. Do sprawy tej przyjdzie jeszcze powrócić.
Warszawski sukces i poprawa atmosfery w światku muzycznym nie wpłynęły na zmianę stosunku Karłowicza do Zakopanego: nadal uważał, że miejscowość ta ze względów klimatycznych służy świetnie tak jemu, jak i jego matce, pozwala też znakomicie pracować i efektywnie wypoczywać. Planował tylko nieco częstsze bywanie w stolicy, gdyż Fitelberg zamierzał ukazać warszawskiej publiczności kolejne utwory Karłowicza, dotychczas spoczywające w szufladach.
W kilka dni po warszawskim koncercie powrócił do Zakopanego i do rozpoczętej tu pracy nad następnym poematem symfonicznym, który później otrzymał tytuł Epizod na maskaradzie. Jednakże zbliżający się wyjazd na koncert kompozytorski do Wiednia nie pozwalał na zajęcie się w pełni pracą twórczą. Odrywały Karłowicza od niej także inne działania, związane ze zbliżającym się sezonem zimowym: jeszcze przed wyjazdem do Warszawy zajął się - wespół z Zaruskim - przebudową schroniska na Hali Gąsienicowej i przystosowaniem go do użytkowania także i w zimie, pokrywając w znacznej części koszt tej inwestycji. 30 listopada 1908 roku natomiast miało miejsce kolejne zebranie członków Zakopiańskiego Oddziału Narciarzy, na którym Karłowicza wybrano wiceprezesem zarządu Oddziału. Przyjął ten wybór wbrew dotychczasowej zasadzie uchylania się od zajmowania jakichkolwiek funkcji - chciał bowiem pomóc Mariuszowi Zaruskiemu, pełniącemu w zasadzie funkcję sekretarza ZON, a w gruncie rzeczy będącemu jego kierownikiem - oraz prezesowi Stanisławowi Barabaszowi. Wybór ten jednak odbył się zaocznie - Karłowicz w owym czasie był już w Wiedniu.
Koncert w sali wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego, gdzie Karłowicz osobiście dyrygował orkiestrą "Musikvereinu", wykonującą Powracające fale, Smutną opowieść, Odwieczne pieśni i Stanisława i Annę Oświecimów zakończył się umiarkowanym powodzeniem: zaproszona publiczność. wyrażała swe zadowolenie, krytycy uznali doskonałą technikę kompozytorską, jednakże program - nie bez racji - wydał się im monotonny. Karłowicz niezbyt wysoko oceniał wiedeński sukces, pisząc ironicznie w liście do Felicjana Szopskiego: Publiczność, złożona z ludzi, którzy otrzymali: 1) bilet, 2) zwrot kosztów za tramwaj tam i z powrotem, 3) napiwek dla stróża za otwarcie bramy i 4) szklankę piwa z buttersznitem (nie wspominając o programie i garderobie - gratis), zebrała się bardzo licznie i odwdzięczając się za te skromne dary, gorliwie oklaskiwała. Krytyka, przyprawiwszy mię uprzednio w sosie zgotowanym na przyjaźni polsko-niemieckiej, darowała mi życie w uwzględnieniu zgodnym chórem uznanej dobrej techniki orkiestrowej...
W Zakopanem był z powrotem 7 grudnia i od razu wpadł w wir przygotowań do drugiego kursu narciarskiego, organizowanego przez Zakopiański Oddział Narciarzy. Ponieważ umówiony wcześniej instruktor Henryk Bobkowski nie mógł przyjechać - kurs poprowadzili Mariusz Zaruski i Mieczysław Karłowicz. Ubiegłoroczny kursant sam stał się instruktorem. Zajęcia zintensyfikowano jeszcze bardziej niż w ubiegłym roku i kurs, rozpoczęty 25 grudnia 1908 roku, zakończył się w zasadzie po pięciu dniach. 30 grudnia odbyła się kończąca zajęcia wycieczka do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Poza uczestnikami kursu wzięli w niej udział m. in. Lesław Barabasz, syn Stanisława, w przyszłości inżynier, a wówczas utalentowany muzyk, którego Karłowicz zachęcał do komponowania, Ignacy Król, Gustaw Kaleński, przewodnik Stanisław Gąsienica-Byrcyn i oczywiście obydwaj kierownicy kursu. W Sylwestra Zaruski zaprowadził kursantów na Kasprowy Wierch - w tej wycieczce jednak Karłowicz, zdaje się, nie brał udziału.
Zbliżał się termin kolejnego koncertu Grzegorza Fitelberga, który zamierzał po raz pierwszy zaprezentować warszawskiej publiczności Trzy odwieczne pieśni Karłowicza. Po dłuższych pertraktacjach termin ustalono ostatecznie na 22 stycznia 1909 roku.
Z początkiem 1909 roku pogoda nie sprzyjała dłuższym wycieczkom narciarskim. Karłowicz wybierał się w góry, jednakże szukał odpowiedniego partnera - Mariusz Zaruski, pochłonięty licznymi obowiązkami społecznymi nie mógł mu towarzyszyć; Karłowicz miał się zresztą podobno wyrazić kiedyś do Elżbiety Trenklerówny, że nie lubi chodzić w góry z Zaruskim, gdyż jego apodyktyczny sposób bycia i autorytatywność sądów bardzo go męczą. Od połowy 1908 roku utrzymywał bliską znajomość ze starszym o dwa lata krakowskim nauczycielem i zamiłowanym taternikiem - Ignacym Królem, z nim też planował dłuższą, kilkudniową wycieczkę narciarską na południową stronę Tatr - przez Dolinę Jaworową i Lodową Przełęcz do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Specjalnie z myślą o tej wyprawie sprawił sobie Karłowicz bardzo długi czekan, by zastąpić nim kij narciarski, nieprzydatny w czasie wspinaczki. Ignacy Król część swego sprzętu turystycznego trzymał w domu Karłowiczów. Wyprawę tę jednak planowano dopiero na połowę lutego. Z braku innych możliwości musiał Karłowicz zadowolić się jedynie wycieczką na Goryczkową Przełęcz w towarzystwie Romana Kordysa.
17 stycznia 1909 roku na koncercie Towarzystwa Muzycznego we Lwowie, pod dyrekcją Mieczysława Sołtysa wykonane zostały Powracające fale. Kompozytor nie był obecny, ponieważ oboje z matką wybierali się właśnie do Warszawy na zapowiedziany wcześniej koncert Fitelberga. 22 stycznia w Filharmonii Warszawskiej Mieczysław Karłowicz odniósł pełny i tak długo oczekiwany sukces. Odwieczne pieśni, wykonane znakomicie przez stołeczną orkiestrę pod batutą Fitelberga podbiły serca publiczności, wywołując na sali niebywały entuzjazm i stały się triumfem kompozytora. Nawet krytycy, dotychczas niezbyt dla Karłowicza przychylni, zgodnie opublikowali w prasie nadzwyczaj pochlebne recenzje. Usatysfakcjonowany jako kompozytor, czuł się wreszcie wesoły i szczęśliwy. Ze łzami w oczach przyjmowała sukces syna Irena Karłowiczowa: po dziesięciu latach niedoceniania i lekceważenia jego twórczości przyszły oklaski, owacje i, co ważniejsze, uświadomienie sobie przez publiczność i krytykę znaczenia tej twórczości dla rozwoju muzyki polskiej.
Ale jego stosunek do Tatr nadal się nie zmieniał, nie zamierzał też porzucić Zakopanego. Planując następne wycieczki fotograficzne, kupił w Warszawie nowy aparat do zdjęć w formacie 16 x 18 cm, z nowoczesnym obiektywem, nadający się szczególnie do fotografowania pejzażu, choć bardzo ciężki i niewygodny do noszenia w plecaku. Teraz także spieszył się z powrotem do Zakopanego, tym bardziej, że miał tu do załatwienia szczególnie ważny interes: zamierzał kupić dom, w którym spędził ostatni rok. 29 stycznia 1909 roku pojawił się u właściciela późniejszej "Lutni", Stanka, w Nowym Targu - jednakże okazało się, że dom już został sprzedany. Nowy nabywca obiecał jednak zawrzeć z Karłowiczem dwuletni kontrakt na wynajęcie domu, więc na razie nie groziła konieczność poszukiwania nowej siedziby.
Początek lutego przyniósł w Zakopanem piękną pogodę i siarczysty mróz. Karłowicz projektował niewielką choćby wycieczkę dla wypróbowania nowego aparatu fotograficznego. Czekał jednakże na zelżenie mrozów, zamierzając pójść na Czerwone Wierchy. W tym czasie nadal szkicował kolejne fragmenty Epizodu na maskaradzie, pozował do portretu mieszkającemu w Zakopanem malarzowi Janowi Rembowskiemu i omawiał z Mariuszem Zaruskim ostatnie już szczegóły przygotowywanej do druku odezwy w sprawie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Po ładnych i mroźnych dniach - zachmurzyło się i przez kilka dni padał śnieg. Wreszcie pogoda ustaliła się, ale dłuższe wyprawy były nadal niewskazane. Doświadczony taternik zimowy Mariusz Zaruski pisał w felietonie Z Tatr dla trzeciego już w tym roku numeru "Zakopanego": Turyści, udający się w tych dniach w góry, powinni mieć baczenie na śnieżne lawiny. Śnieg młody nie trzyma się jeszcze mocno starego podłoża i łatwo może oderwać się w postaci "deski", która powoduje lawinę. Należy trzymać się grzęd skalnych, kosówki i maliniaków, wydostawszy się na grań - trzymać się grani.
7 lutego 1909 roku po południu Irena Karłowiczowa odwiedziła chorą Elżbietę Trenklerównę w will "Szałas" przy Kasprusiach. Była wówczas u siostry także Teodora Skotnicka z mężem. Rozmawiano o ostatnich zakopiańskich wydarzeniach kulturalnych i o portrecie, który Rembowski malował Mieczysławowi. Matka wkrótce się pożegnała, zamierzając odwiedzić jeszcze jedną znajomą, a wkrótce po jej wyjściu pojawił się i Mieczysław Karłowicz. Tym razem, po "obowiązkowym" omówieniu miejscowych ploteczek, rozmawiano na temat walorów artystycznych fotografii tatrzańskich, wad i zalet nowo zakupionego przez Karłowicza dużego aparatu, a także - projektowanych przezeń wycieczek: najbliższej, którą zamierzał odbyć nazajutrz dla wypróbowania nowego aparatu i "rozprostowania kości" po pobycie w Warszawie - i tej dalszej, projektowanej z Ignacym Królem na połowę lutego. We wspomnieniach z tej rozmowy, opublikowanych po latach przez Elżbietę Trenklerównę i Jana Skotnickiego powtarza się informacja, że coraz to powracał jeden temat: niebezpieczeństwa grożącego turystom zimą, przede wszystkim z powodu lawin. Rozważano to, by tak rzec, teoretycznie, na marginesie projektowanej uprzednio, a odradzonej przez Zaruskiego wycieczki Karłowicza na Czerwone Wierchy. Z uwagi na niebezpieczeństwo lawin, realizacja tego planu została odłożona na bardziej sprzyjający okres. Nazajutrz Karłowicz zamierzał wybrać się tylko na spacer do Czarnego Stawu Gąsienicowego, który odwiedzał ostatnio z uczestnikami drugiego kursu narciarskiego, ale będąc zajęty jako instruktor nie robił wówczas zdjęć. Trenklerówna - jak pisze - dręczona złymi przeczuciami usiłowała odwieść go od zamiaru wychodzenia na wycieczkę, przynajmniej na wycieczkę samotną. Karłowicz twierdził, że niebezpieczeństwo, oczywiście realnie istniejące, można zmniejszyć do minimum, jeżeli będzie się zachowywać ostrożność. Z wycieczki samotnej zaś nie zrezygnuje, gdyż - po pierwsze - nie ma z kim pójść, po drugie - najlepiej czuje się, gdy nie jest skrępowany niczyją obecnością i nikogo sobą nie krępuje.
Gdy tego typu ostatnia rozmowa jest odtwarzana po latach - każde słowo nabiera szczególnego znaczenia, każdy gest - wydaje się - jest brzemienny w następstwa. Każda myśl ma charakter złowróżbnego przeczucia. Z relacji świadków wynikałoby, że Karłowicz był jedyną osobą nie przeczuwającą nieszczęścia i nie widzącą niebezpieczeństwa czyhającego na niewielkim spacerze, jakim przecież dla zdobywcy Ostrego Szczytu była wycieczka do Czarnego Stawu. Jest to zresztą reguła przy odtwarzaniu przyczyn, gdy znamy skutki...
Karłowicz pożegnał się dość wcześnie, gdyż nazajutrz zamierzał wyjść przed świtem, a czekała go jeszcze wizyta u Mariusza Zaruskiego.
Z "Szałasu" ścieżka przez mostek na potoku Młyniska szybko doprowadza do ulicy Ogrodowej, gdzie stoi willa "Krywań". Karłowicz raz jeszcze zasięgnął rady Zaruskiego co do projektowanej wycieczki na Czerwone Wierchy. Znawca problematyki narciarskiej stanowczo odradził tę trasę: świeżo spadły puch, leżący na podłożu starego zmrożonego śniegu pokrytego gdzieniegdzie lodem i szrenią jest dla narciarza wysoce niebezpieczny. W ogóle pogoda zrobiła się "lawinowa" - sprzyjała temu także ostatnia zmiana temperatury. Bez względu na projektowaną trasę wycieczki zalecał Zaruski szczególną ostrożność.
Głównym wszakże powodem spotkania w "Krywaniu" była ostateczna już redakcja odezwy w sprawie TOPR-u. Zaruski przeczytał brudnopis tekstu, Karłowicz poczynił doń pewne uwagi i zapowiedział, że bez wahania złoży pod odezwą swój podpis, gdy tylko będzie gotowa.
Wróciwszy do domu zapowiedział matce, że nazajutrz przed szóstą rano wybiera się do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Powrót planuje na wieczór tego samego dnia.
Nazajutrz wstał dzień mglisty, ale bezwietrzny i nieco cieplejszy. Karłowicz, tak jak planował, wyszedł z domu koło szóstej, niosąc w plecaku zapas jedzenia, kuchenkę turystyczną i ciężki aparat fotograficzny, na ramieniu narty i płaszcz. Leśniczy w Kuźnicach widział go wpół do siódmej, jak przypiąwszy narty zaczął podchodzić na Boczań. Opis dalszych poczynań Karłowicza zawdzięczamy Mariuszowi Zaruskiemu, który pierwszy dążył po śladach, jakie pozostawiły narty kompozytora. Do odtworzenia tej drogi pomocne były także ostatnie zdjęcia wykonane przez Karłowicza, które ocalały wraz z aparatem fotograficznym w lawinie.
Giewont z Boczania - przedostatnie zdjęcie M.KarłowiczaPrzystanął w miejscu, gdzie otwiera się rozległy widok na panoramę Tatr Zachodnich z królującym w jej centrum Giewontem. Minęła ósma, słońce już wzeszło i choć nadal tylko przeświecało przez chmury, mgła ustąpiła i można było spróbować zrobić zdjęcie. Karłowicz wyjął aparat i używając czekana jako statywu wykonał pierwszą fotografię. Podążył następnie dalej Skupniowym Upłazem, starannie omijając wszystkie grożące lawinami odkryte miejsca stoku i posuwając się niemal dokładnie granią. Na Hali Królowej zjechał aż pod las, znacznie poniżej letniej ścieżki - na stromym upłazie spod Małej Królowej Kopy było zbyt ryzykownie.
Karczmisko - ostatnie zdjęcie M.KarłowiczaŚniegu w ogóle było sporo, świeżo spadły, leżał zmrożonym puchem na każdym kamieniu, na każdej gałązce smreków. Na Karczmisku przystanął ponownie: miał widać w pamięci słowa Elżbiety Trenklerówny, mówiącej poprzedniego dnia o trudnościach, jakie ma przy poszukiwaniu fotograficznego motywu ośnieżonego świerka, który by się "dobre modelował". Wyjął aparat i sfotografował zasypane do połowy, przygięte okiścią smreki na tle pięknej panoramy szczytów okalających Halę Gąsienicową. W lekko zamglonym krajobrazie centralne miejsce zajmował trójkąt Żółtej Turni.
Zjazd do schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego był - poza przystankami na wykonanie zdjęć, pierwszą chwilą odpoczynku po męczącym podejściu. Dochodziła dziesiąta. Powiesił na ścianie płaszcz, przygotował i zjadł śniadanie. Wpisał w księdze frekwencyjnej schroniska pod numerem 2059 8/II 1909. M. Karłowicz, zaznaczając, że nie będzie korzystał z noclegu. Skrupulatny jak zawsze dopisał: Okiennicę przy jednym z okien zastałem otwartą. Następnie przypiął do nart długie pasy futra, tzw. foki, ułatwiające podchodzenie, wziął do plecaka tylko aparat fotograficzny i bez płaszcza wyszedł w stronę Czarnego Stawu.
Kilkadziesiąt godzin później w ślad za nim wyruszył Mariusz Zaruski w towarzystwie Stanisława Gąsienicy-Byrcyna: Za śladami nart dalej dążymy w górę ku Kościelcowi (...) Droga i tu z wielką rozwagą wybrana: kierując się w górę ominąć chciał widocznie strome zbocze w pobliżu rozłożystego drzewa z tabliczką TT na letniej ścieżce, na którym to zboczu jednej zimy strąciłem nartami lawinę ze 20 m szeroką. Na grani odsłania się widok straszny: ślady nart idące po zboczu gubią się w bruzdach i pokruszonych bryłach śniegu już spadłej ogromnej lawiny... Z drugiego końca już nie wychodzą! Naga i bezduszna prawda: to jego mogiła! (...) Staszkowi poleciłem 12 ludzi sprowadzić. Sam pozostałem w schronisku na noc bezsenną i długą. Nie mogłem wszakże w nim długo usiedzieć; nałożyłem narty, zapaliłem latarkę i na mogiłę wróciłem. Księżyc już, już miał się wynurzyć zza szczytu Żółtej Turni, posępne Granaty stały w aureoli świetlnej kurniawy, którą wiatr na ich czołach podnosił, gdy przybyłem na miejsce.
Ekipa poszukująca M.Karłowicza - fot. S.BarabaszSłucham... może dźwięk jaki stąd doleci? może ktoś z głębi pocznie kołatać? Na śniegu się kładłem, przykładałem ucho do śniegu, nasłuchiwałem, chodziłem po tej nieszczęsnej mogile, szukałem w niej kijem do nart; gdy czułem dotknięciem coś w śniegu obcego, kopałem przyniesioną łopatą... Nic! głucho i pusto.
Straszliwe jak śmierć sama milczenie!
Jedna z najcudowniejszych, jakie widziałem, a najsmutniejszych zarazem mroźnych nocy tatrzańskich iskrzyła się (...) ostatnimi brylantami gwiazd na niebie i ziemi, wokół góry w oślepiającym blasku księżyca stały olbrzymie i nieczułe na owe tragedie, które tam na dole się dzieją (..).

Zwłoki M.Karłowicza - fot. S.BarabaszJeden z bliskich znajomych Mieczysława Karłowicza na wieść o tragedii telegrafował do jego matki: (...) nie śmiem prosić o nic, bo wiem, że boleść Twoja granic nie ma. Jedno tylko: przebacz górom, które tak ukochał.

Z powrotem   Dalej