Po odkopaniu zwłok Mieczysława Karłowicza, ekipa ratowników
pod wodzą Mariusza Zaruskiego zniosła je do Kuźnic, gdzie w
budynku dworskim, na żądanie Władysława Zamoyskiego i jego
ciotki Anny Potockiej przybyli lekarze podjęli próby
reanimacji, jednakże nie robiąc nikomu żadnych nadziei: cóż
mogły pomóc masaże i sztuczne oddychanie, gdy od momentu
zejścia lawiny minęły już przeszło trzy doby... Wreszcie
bezskutecznych zabiegów zaprzestano, a lekarz klimatyczny dr
Józef Żychoń urzędowo stwierdził zgon Mieczysława
Karłowicza.
Uprzedzona już wcześniej o tragicznym wyniku poszukiwań matka
oczekiwała w domu przy ul. Sienkiewicza. Gdy w milczeniu
wniesiono ciało i złożono w sypialni, zamknęła się ze
zmarłym w pokoju, zabraniając wchodzić komukolwiek. Wyszła po
kilku godzinach, zachowując kamienny spokój i podziwu godne
opanowanie. Jedno tylko jej posunięcie było zapewne wynikiem
niekontrolowanego odruchu, uczynionego niewątpliwie w dobrej
wierze: Irena Karłowiczowa zniszczyła wszystkie papiery
osobiste Mieczysława: listy, notatki, bruliony - wychodząc z
założenia, że nikt nie ma prawa wglądać w prywatne sprawy
jej zmarłego syna. Z jej subiektywnego punktu widzenia czyn ten
zapewne był głęboko uzasadniony. Jednakże matka wybitnego
kompozytora i wdowa po wielkim naukowcu musiała wiedzieć, że
życie Mieczysława należy już do biografów i historyków: nie
kto inny, tylko on właśnie wydawał niegdyś drukiem wiele
osobistych dokumentów, jakie przechowano po śmierci Chopina...
16 lutego 1909 roku, przy udziale kilkutysięcznych tłumów
obył się na warszawskich Powązkach pogrzeb Mieczysława
Karłowicza. Warszawa, przed kilkunastoma zaledwie dniami
oklaskująca Odwieczne pieśni towarzyszyła w milczeniu
ostatniej drodze ich twórcy. Trumna spoczęła w grobowcu, gdzie
przed sześciu zaledwie laty pochowano Jana Karłowicza.
W tym samym czasie dwaj najbliżsi może w ostatnich miesiącach
współtowarzysze Mieczysława - Mariusz Zaruski i Ignacy Król
podążyli na nartach pod Mały Kościelec. Lawina ciągle
jeszcze była wyraźnie widoczna, jeszcze śladów tragedii nie
zasypały nowe śniegi. W miejscu, z którego wydobyto ciało
Mieczysława Karłowicza, taternicy z wielkim mozołem wykopali
studnię, sięgającą dna lawiny i tam, na jednym z głazów
Zaruski naznaczył farbą krzyż. Obok, by łatwiej odnaleźć
miejsce wypadku, wbił w śnieg ułamaną gałąź jarzębiny.
W tym samym dniu ukazała się w Zakopanem drukowana ulotka
niewielkiego formatu:
Mieczysława Karłowicza
(Odezwa)
Wstrząśnięci wieścią o wczesnej, nagłej, tragicznej
śmierci szlachetnego człowieka, artysty i twórcy muzyka,
odczuwając ból utraty Jego dla sztuki i dla Polski, pragnąc,
aby ostatnie tony muzyczne, które przejęła dusza Jego, gdy
błądził pośród śniegiem pokrytych Tatr, chociaż echo swoje
pozostawiły w duszach pamiętających o nim ludzi, niżej
podpisani uznają za słuszne postawienie Mu ze składek
publicznych pamiątkowego kamienia w miejscu, gdzie zginął i
wzywają wielbicieli talentu zmarłego do wzięcia udziału w
zbieraniu pieniędzy na cel powyższy.
Ewentualna nadwyżka obrócona będzie na utworzenie stałej
pomocy ratunkowej w Zakopanem.
Z. Czaplicki, Wacław Sieroszewski, Jan Kasprowicz, W.
Zacharewicz, Gustaw Daniłowski, K. Brzozowski, Jan Skotnicki,
Stefan Żeromski, M. Zaruski, Michał Sokolnicki, L. Mataszewski.
Składki przekroczyły tysiąc koron i w maju tego roku
rozpoczęły się prace pod Małym Kościelcem. Gdy zeszły
śniegi, na miejscu katastrofy Zaruski znalazł wbitą uprzednio
gałąź leżącą na ziemi. Wyrastały z niej zielone pędy...
Prosty głaz granitowy, z równie prostym napisem, stanął
poniżej ścieżki turystycznej, która pod stokami Małego
Kościelca wiedzie co roku tłumy turystów idących na Granaty,
na Kozi Wierch, na Zawrat, na Kościelec czy po prostu na spacer
do Czarnego Stawu. Pad napisem swastyka - popularny od stuleci
element zdobnictwa góralskiego, szczególnie lubiany przez
Karłowicza - sygnował nim swoje znaki malowane na trasach,
czasem listy czy bilety wizytowe. Nie jest to żaden "znak
rodła" , jak z obawy przed brunatnymi skojarzeniami pisują
niektórzy autorzy przewodników - swastyką zdobiono góralskie
domy na długo przedtem, nim ktokolwiek mógł wyobrazić sobie
nazistowską ideologię. Obelisk Karłowicza stapia się z tłem
tak, że może nawet większość wycieczkowiczów, nie wiedząca
czy nie pamiętająca o tragedii, jaka rozegrała się w tym
miejscu w lutym 1909 roku, w ogóle go nie zauważa.
Czasem tylko przewodnik zatrzyma w tym miejscu wycieczkę, by
opowiedzieć o wielkim wielbicielu ciszy i majestatu Tatr. Czasem
pojedyncze osoby przystaną na szarych wantach, by zamyślić
się chwilę nad prawdziwie bezlitosnym losem, który kazał tu
zginąć jednemu z najwybitniejszych muzyków i taterników. Ilu
z wycieczkowiczów pod Kościelcem zna choć jeden utwór
Karłowicza?
W środku sezonu turystycznego, 25 sierpnia 1909 roku odbyła
się uroczystość odsłonięcia kamienia pamiątkowego; brało w
niej udział wielu taterników, turystów i narciarzy, w imieniu
komitetu budowy przemawiał Jan Skotnicki, a profesor Władysław
Kulczyński i Kazimierz Panek wspominali Karłowicza - członka
Towarzystwa Tatrzańskiego i jego Sekcji Turystycznej. Wieczorem
odbył się koncert; m. in. wystąpił Stanisław Barcewicz,
który na estradzie "Morskiego Oka" wykonał Koncert
skrzypcowy A-dur Karłowicza, przy akompaniamencie fortepianowym
Klary Czop-Umlaufowej.
Kolejna uroczystość przy "Kamieniu Karłowicza", jak
obelisk wkrótce zaczęto nazywać, odbyła się w pierwszą
rocznicę śmierci kompozytora, kiedy to delegaci Zakopiańskiego
Oddziału Narciarzy pod wodzą Mariusza Zaruskiego, wówczas już
prezesa ZON, członkowie TT i chór uczniów Szkoły Przemysłu
Drzewnego udali się pod Mały Kościelec, by tam, w obliczu
czającej się znów w żlebach białej śmierci, złożyć
kwiaty i wieńce. Chór odśpiewał specjalnie na ten dzień
skomponowaną kantatę Stanisława Hirszla i pieśń Karłowicza
Skąd pierwsze gwiazdy. Odtąd, aż do wybuchu pierwszej wojny
światowej, dzień 8 lutego był dorocznym świętem ZON i dniem
pamięci Karłowicza. Inicjatorem i organizatorem uroczystości
był nieodmiennie wierny pamięci dawnego towarzysza Mariusz
Zaruski.
Organizacją, której powstanie wiąże się z działalnością i
śmiercią Karłowicza było Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Odezwa
do społeczeństwa w sprawie powołania TOPR, na której
zabrakło popisu Mieczysława Karłowicza, a której był jednym
z autorów - ukazała się w czasopismach galicyjskich wkrótce
po śmierci kompozytora. Podpisali ją członkowie Towarzystwa
Tatrzańskiego zamieszkali w Zakopanem, z dr. Kazimierzem
Dłuskim na czele. Karłowicz jednakże znalazł się
pośmiertnie w gronie członków-założycieli TOPR: matka,
wiedząc o jego zaangażowaniu w sprawę pogotowia, złożyła
zań składkę założycielską w wysokości 200 koron.
Po wypadku pod Kościelcem dr Józef Żychoń złożył na
posiedzeniu Komisji Klimatycznej wniosek, by władza uzdrowiskowa
zajęła się kwestią organizacji pogotowia górskiego.
Inspektor klimatyczny wszedł w skład komitetu opracowującego
statut TOPR, który to dokument został oficjalnie zarejestrowany
przez władze 29 października 1909 roku i tę właśnie datę
uważa się za oficjalne narodziny Pogotowia.
Tuż po pogrzebie Karłowicza zaczęła krążyć uporczywa
pogłoska, jakoby szukał on śmierci w górach, czy też wręcz
popełnił samobójstwo. Swoją drogą, wyjątkowa
"nadmiarowość" środków technicznych: użyć jako
narzędzia zbocza Kościelca, niechby i Małego...
Winę za pojawienie się owych pogłosek częściowo ponosi...
sam Karłowicz, który ostatni ze swych ukończonych poematów
poświęcił przeżyciom samobójcy. Łączono ten program ze
sprawą sporządzonego testamentu. Faktycznie, wielu osobom sam
fakt napisania ostatniej woli przez kogoś tak młodego, jak
Karłowicz wydaje się podejrzany. Ale zapomina się o tym, że
Mieczysław Karłowicz był człowiekiem zamożnym i świadomym
tego, że chodząc w Tatry zawsze ryzykuje życie. Nie są to
żadne wielkie słowa - każdy chodzący w góry tę
świadomość w mniejszym czy większym stopniu posiada. Nie
każdy, oczywiście, wyruszając w Tatry pozostawia u notariusza
testament; ale i nie każdy ma czym rozporządzać i na pewno
niewielu taterników jest tak pedantycznych i skrupulatnych jakim
był Karłowicz. O tym wszakże, iż traktował ów akt nieco
symbolicznie, "teoretycznie" jakby, świadczy i to, że
w testamencie nie ma żadnej wzmianki o matce: naturalne było,
że Mieczysław uważał, iż matka - osoba już leciwa - umrze
przed nim... Nadto i matka, i starszy brat Edmund mieli własne
fundusze; któż mógł przewidzieć, że za kilka lat wybuchnie
światowa wojna i Rewolucja Październikowa, które pozbawią
Irenę Karłowiczową niemal wszystkich dochodów.
Do rozpowszechnienia plotek o rzekomym samobójstwie czy
"programowej" nierozważności Karłowicza przyczynili
się, może nieświadomie, także jego najbliżsi. Zygmunt
Wasilewski, jego szwagier, w 1934 roku pisał o psychice
Mieczysława Karłowicza i w pięknych, literacko dobranych
zdaniach napisał nieprawdę - twierdząc, jakoby w ostatnich
miesiącach swego życia Mieczysław był przybity swoim
postępującym osamotnieniem, nie wykonywaniem jego utworów
przez Filharmonię, postępującą chorobą i niemocą
twórczą... To wszystko pisze człowiek, który
najprawdopodobniej nie widział Karłowicza na dłuższy czas
przed jego śmiercią: Mieczysław dawno już przestał być
odludkiem, nieraz wręcz narzekał na nadmiar towarzystwa, stan
jego zdrowia nie pozostawiał nic do życzenia, a utwory
opuściły szuflady z momentem zmiany kierownictwa w Filharmonii
Warszawskiej. Zygmunt Wasilewski musiał jednakże wiedzieć,
choćby z prasy, o niebywałym sukcesie Odwiecznych pieśni w
Warszawie, o wcześniejszym jeszcze powodzeniu we Lwowie i o tym,
że praca kompozytorska jego szwagra systematycznie postępowała
naprzód. Doprawdy, trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie
dla z gruntu fałszywych stwierdzeń Wasilewskiego: Czuł się
obciążony niemocą, która chwilowo w Zakopanem ustępowała,
ale nie dawała mu już nadziei, aby mógł na stałe do pracy
wrócić.
Z całą świadomością, właściwą jego umysłowi,
wykończył skrupulatnie rachunki. Testament był ostatnim
dziełem, do którego użył pióra.
Podobnie nastrój ostatniej rozmowy Elżbiety Trenklerówny z
Karłowiczem, przedstawionej w jej wspomnieniach, sugeruje - co
prawda nie wprost - jeżeli już nie samobójstwo świadomie
przez niego zaplanowane, to tajemnicze, w mrokach pokoju czające
się fatum, o którego istnieniu wiedzą wszyscy uczestnicy
spotkania. W rozmowie tej co chwila ktoś mówi o grozie i
niebezpieczeństwie samotnych wypraw, o wypadkach górskich, o
lawinach. Karłowicz co chwila wspomina o śmierci, jakby temat
ten, to słowo nawet podświadomie go fascynowały. Autorka ma
wrażenie, że widzi go po raz ostatni, że przyszedł się
pożegnać, pragnie odwieść go od zamiaru podjęcia fatalnej
wycieczki, w nocy nie może spać, dręczona złymi
przeczuciami...
Inni - do dziś zresztą - oskarżają Karłowicza o
nieostrożność czy nieumiejętność przewidywania
niebezpieczeństwa. Już w miesiąc po wypadku polemizował z tym
poglądem na łamach "Zakopanego" Mariusz Zaruski:
Szedłem pierwszy śladem nart jego, wtedy, kiedy o losie jego
jeszcze nic nie było wiadomo, i w drodze tej na każdym kroku
widziałem dowody wielkiego doświadczenia i turystycznej
rozwagi: gdzie tylko zachodziła możliwość spadnięcia lawiny
- Karłowicz wielkim łukiem niebezpieczeństwo obchodził.
Zabiła go nie lekkomyślność, ale pozorna stałość śniegu
na zboczu pod Małym Kościelcem. Śnieg tutaj był przetkany
krzakami kosodrzewiny, co w zwykłych warunkach jest rękojmią
bezpieczeństwa, i to go zgubiło: kosówki nie utrzymały i
całe zbocze ruszyło, grzebiąc nieszczęśliwego turystę.
Fatum tragiczne, ale nie lekceważenie niebezpieczeństwa.
Dobrze jest też pamiętać o tym, że śmierć Karłowicza była
pierwszym tego typu wypadkiem w historii polskiej turystyki
zimowej. Niebezpieczeństwa lawin oczywiście znano, ale jedynie
z teorii czy niegroźnych w skutkach przygód. Kursy narciarskie,
co roku pokonujące tę trasę co Karłowicz, odbywały się przy
tłumnym udziale rozmaitych patałachów bez jednego choćby
złamania nogi, a ścieżka do Czarnego Stawu była turystom
czasem lepiej znana niż Krupówki. Wypadek Karłowicza był
równie przypadkowy a nieoczekiwany, jak spadnięcie komuś
cegły z dachu na głowę. Oczywiście, można było go
przewidzieć. Ale i sprawę z cegłą teoretycznie przewidzieć
można, co jakoś nie skłania nikogo do unikania chodzenia pad
dachami. Mieczysław Karłowicz był pierwszym polskim
taternikiem, który zginął w zimie. Okrutny los chciał, by
biała śmierć zabrała człowieka tak wyjątkowego, tak cennego
dla polskiej kultury. Prawdopodobnie, gdyby wtedy pod Kościelcem
zginął szary człowiek, znacznie bardziej zapewne niż
Karłowicz obciążony kłopotami dnia codziennego, może nawet
chory i samotny - nikt by go o próbę samobójstwa nie
posądzał...
Okrutnie również obszedł się los z matką kompozytora. Po jego
śmierci Irena Karłowiczowa pozostała w Zakopanem, skazana na
samotność wśród niewątpliwie irytującego ją tłumu
współczujących znajomych i "przyjaciółek".
Najbliżej związana była wówczas z Elżbietą Trenklerówną.
Mieszkała początkowo nadal w domu przy ul. Sienkiewicza, ale
wkrótce okazało się, że był on dla samotnej kobiety za
duży, zbyt kosztowny do utrzymania i - może - nasuwający zbyt
wiele bezpośrednich wspomnień o niedawnej tragedii. Wynajęła
więc mieszkanie w jednym z domków przy Starej Polanie, a potem
- przy Nowotarskiej. Przy coraz bardziej szwankującym zdrowiu
(choroba Basedowa i postępująca głuchota) spędziła w
Zakopanem jeszcze trzy lata, by wreszcie, za poradą syna Edmunda
przenieść się do Krakowa. Z początkiem I wojny światowej
Elżbieta Trenklerówna ponownie przywiozła ją do Zakopanego,
gdzie jednak Karłowiczowa czuła się źle i była pozbawiona
podstaw utrzymania. Zapragnęła więc wyjechać do Wiednia,
gdzie miała bliskich przyjaciół. Uzyskanie odpowiedniego
zezwolenia dla "rosyjskiej poddanej" nie było łatwe,
a sama podróż w warunkach wojennych dla starszej kobiety
szalenie uciążliwa. W jednym i w drugim przypadku pomógł
Irenie Karłowiczowej legionista, taternik i muzyk - Bronisław
Romaniszyn, który z początkiem listopada 1914 roku przez Nowy
Targ, Suchą Górę, Królewiany i Żylinę przewiózł ją do
Wiednia. Podobne perypetie przeżywał w tym samym czasie
pragnący wydostać się z Zakopanego kuzyn jej bliskiej
przyjaciółki Anieli Zagórskiej - wielki pisarz Józef Conrad
Korzeniowski...
Po pierwszej wojnie światowej Irena Karłowiczowa, o ile
wiadomo, nie odwiedzała już Zakopanego, mieszkając na stałe w
Warszawie, w coraz większej biedzie i osamotnieniu,
powiększanym przez postępującą głuchotę. W 1919 roku umarł
Edmund - nieszczęśliwa matka przeżyła zatem wszystkie swoje
dzieci... Ostatnie miesiące spędziła w domach starców -
najpierw w "Helinie", zakładzie dla starców i
inwalidów z inteligencji założonym w Sulejówku przez Helenę
Paderewską, potem w Zakładzie Św. Józefa w Warszawie na
Solcu. Tam też matka Mieczysława Karłowicza umarła 21 lipca
1921 roku, mając 74 lata.
Spora część jej życia była pasmem tragedii; po śmierci
także nie oszczędzały jej ludzkie języki. Publicyści, znawcy
muzyki, ba! - nawet tak wybitni literaci, jak Jarosław
Iwaszkiewicz oceniali Irenę Karłowiczową surowo i
niesprawiedliwie, utrwalając w świadomości społecznej
wizerunek tej nieszczęśliwej kobiety jako
"herod-baby", zaborczej matki, zazdrosnej o uczucia
syna i monopolizującej te uczucia, egoistki, której Mieczysław
we wszystkim słuchał i dla której się
"poświęcał". Nie ma w sferze faktów żadnych
dowodów na to, że matka była domową Ksantypą, a twórca
Odwiecznych pieśni - potulnym maminsynkiem. Rygorystycznie
przestrzegała godzin ćwiczenia przez Mieczysława na
skrzypcach, dla tych obowiązków przerywając mu najlepszą
nawet zabawę - ale miał on wtedy kilka, najwyżej kilkanaście
lat. Jednakże już od 16 roku życia "maminsynek" sam
jeździł do Zakopanego i chodził w Tatry, następnie przez 7
lat studiów gospodarzył sam w Berlinie, a do Zakopanego "z
mamą za rączkę" pojechał dopiero wtedy, gdy, likwidując
mieszkanie warszawskie, postanowili zamieszkać tam na dłużej.
Miał swoje grono znajomych, matka - swoje. Byli oczywiście
także znajomi wspólni, ale na ogół Karłowicz chodził swoimi
drogami, nie tylko w Tatrach. Szanował i kochał matkę, to
normalne. Ale przecież nie przysłaniała mu świata, ani tym
bardziej nie hamowała go ani w pracy, ani w przyjemnościach.
Skoncentrowała w Mieczysławie wszystkie swoje uczucia - w
miarę jak umierali kolejni członkowie jej licznej początkowo
rodziny. Lokowała w nim wszystkie swoje matczyne ambicje, ale
miała ku temu uzasadnione powody. Ze swą miłością nie
narzucała się Mieczysławowi, nie izolowała go w kontaktach z
innymi ludźmi; może krępujące było dla kompozytora
uwielbienie, z jakim - często w widoczny sposób - matka
odnosiła się do jego pracy i sposobu postępowania. Bodaj czy
nie bliżsi byli prawdy ci, którzy - jak Elżbieta Trenklerówna
i Izabela Zaruska - uważali, że to Mieczysław był w stosunku
do matki uparty, narzucał jej swoje zdanie, decydował za siebie
i za nią.
Mówiono o Irenie Karłowiczowej, że była oschła, wyniosła,
niechętna ludziom. Zapewne częściowo było to uzasadnione -
nie cierpiała gminnych obyczajów, nadmiernej poufałości,
bardzo uważała na formy towarzyskie. Nieszczęścia rodzinne
odebrały jej wiele pogody ducha - ale prawdą też było, że
wobec osób zaprzyjaźnionych i oddanych bywała serdeczna,
łagodna, nieraz nieśmiała.
Komu i po co potrzebny był tak nieprawdziwy, a utrwalony w
opinii społecznej obraz Ireny Karłowiczowej?
Po śmierci kompozytora część "turystycznych"
pamiątek po nim otrzymali towarzysze jego wypraw, Towarzystwo
Tatrzańskie i Muzeum im. T. Chałubińskiego. W 1910 roku
projektowano nawet utworzenie w Dworcu Tatrzańskim specjalnej
gabloty do eksponowania pamiątek po Karłowiczu. Nieco później
o utworzenie działu turystycznego i taternickiego w Muzeum
Tatrzańskim zabiegali taternicy tej rangi, co Mieczysław
Świerz. Bezskutecznie - pamiątki po Karłowiczu, podobnie jak
po innych wielkich turystach, spoczywają w magazynach i tylko z
rzadkich okazji prezentowane są na specjalnych wystawach.
Innym, także nie zrealizowanym - tym razem na szczęście! -
projektem było wybudowanie schroniska im. Mieczysława
Karłowicza. Towarzystwo Tatrzańskie przed I wojną światową
przewidywało wykupienie od Józefa Sieczki prymitywnego
schroniska nad Czarnym Stawem Gąsienicowym i postawienie w tym
miejscu dużego, nowoczesnego obiektu. To właśnie projektowane
schronisko zamierzano nazwać imieniem Karłowicza. Z projektem
tym polemizował w 1910 roku na łamach "Zakopanego"
Mariusz Zaruski, snując nieco apokaliptyczną z dzisiejszego
punktu widzenia wizję:
Wszakże wątpliwości ulegać nie może, że za lat kilka czy
kilkanaście dojdzie do skutku projekt kolei żelaznej na
Liliowe, na którym staną hotele; że nawet gdyby kolei tej nie
przeprowadzono, będzie zrobiona szosa przez Suchą Wodę do
Hali; że wtedy na Hali Gąsienicowej rozłoży się cała osada
hoteli, domów, domków, pensjonatów (sanatorium dla chorych
piersiowo) i że Hala będzie polskim St. Moritzem, środowiskiem
wszelkich sportów zimowych, z których żyć będzie. Z
przeprowadzeniem kolei na Liliowe, okolica Czarnego Stawu zaroi
się (głównie latem) od wszelkiego rodzaju przybyszów,
gapiów, profanów, sankiulotów duchowych - przybranych często
w najmodniejsze stroje - wśród których garstka szczerych
taterników utonie. (...) I hotel tam wzniesiony, bo tylko hotel
odpowie ówczesnym wymaganiom przyszłości - ma nosić imię
Mieczysława Karłowicza? tego Karłowicza, który głosem
głębokiego przekonania mówił do krzykliwej rzeszy:
"Szanujcie ciszę i majestat górski"?
(...) On ma swoim imieniem uświęcić ten kabaret tatrzański -
on, idealny, wrażliwy i mądry taternik o czystym jak łza
charakterze - on, muzyk i poeta, który zmęczony jarmarkiem
życia, odradzać się szedł w pustynię tatrzańską, sam -
"z myślami swymi i z Bogiem"?
Zaiste, krzywda duchowi tego człowieka by się stała,
gdybyście hotel przy Czarnym Stawie imieniem Karłowicza
nazwali!
W konkluzji - Zaruski proponował, by wybudować i nazwać
imieniem Karłowicza prawdziwie wysokogórskie schronisko na buli
Pod Rysami.
Jednakże projekt schroniska Karłowicza nad Czarnym Stawem
utrzymał się długo, bo aż do końca lat 20, nie zrealizowano
go głównie z przyczyn finansowych. Dziś - możemy tylko być
wdzięczni ówczesnemu kryzysowi ekonomicznemu w Towarzystwie
Tatrzańskim: spróbujmy sobie wyobrazić, jak wyglądałaby
teraz morena Czarnego Stawu po kilkudziesięciu latach istnienia
takiego obiektu...
W trzydziestolecie śmierci Mieczysława Karłowicza na łamach
zakopiańskiej prasy Adolf Chybiński upominał się o ulicę
nazwaną imieniem kompozytora - proponując wówczas nadanie tej
nazwy projektowanej uliczce między Dworcem Tatrzańskim a
Kasprusiami (do dziś nie powstała) lub odcinkowi ulicy
Sienkiewicza, przy której Karłowicz mieszkał. W efekcie, jak
już wiemy, imię Karłowicza otrzymała z początkiem lat 60.
ulica na Bystrem, przy której stoi willa "Fortunka".
W lutym 1939 roku Zakopane było miejscem głównych obchodów
rocznicy Karłowiczowskiej. Poza tradycyjnym złożeniem kwiatów
i wieńców przy kamieniu pod Małym Kościelcem, w sali kina
"Sokół" (ul. Orkana 2) odbył się uroczysty koncert,
organizowany przez Polskie Radio i Polski Związek Narciarski.
Patronowała imprezie żona prezydenta Rzeczypospolitej - Maria
Mościcka, a wśród członków komitetu honorowego, poza
"oficjelami" z instytucji centralnych, znaleźli się
m.in. dawni towarzysze tatrzańskich i narciarskich wypraw
Karłowicza - Stanisław Barabasz, Henryk Bobkowski, Teofil
Janikowski, Zygmunt Klemensiewicz, Zdzisław Rittersschild,
Mariusz Zaruski i Stanisław Zdyb W programie transmitowanego
przez radio koncertu, poprzedzonego słowem wstępnym wybitnego
muzykologa Zdzisława Jachimeckiego, znalazły się Rapsodia
Litewska, Koncert skrzypcowy A-dur, Pieśń o miłości i
śmierci, pięć pieśni w instrumentacji Grzegorza Fitelberga i
Epizod na maskaradzie.
Orkiestrą symfoniczną Polskiego Radia dyrygował Grzegorz
Fitelberg, a solistkami były śpiewaczka Ewa Bandrowska-Turska i
skrzypaczka Eugenia Umińska. Była to niewątpliwie
najpełniejsza, jak dotychczas, zakopiańska prezentacja dzieł
Mieczysława Karłowicza.
Wówczas to po raz pierwszy Zakopane usłyszało ostatnie dzieło
swego kompozytora: dokończony i zinstrumentowany przez Grzegorza
Fitelberga poemat Epizod na maskaradzie.
W latach powojennych postać Karłowicza została nieco
zapomniana. Próbowano przypomnieć ją w 50. rocznicę śmierci,
m. in. organizując niezbyt fortunną imprezą, jaką stał się
narciarski rajd "Szlakami Karłowicza" przez Polskę,
zaczynający się w... Suwałkach, jako miejscowości
"leżącej w pobliżu stron rodzinnych" kompozytora, a
kończący się pod Kościelcem. Przez większą część trasy
uczestnicy nieśli narty na plecach z powodu braku śniegu, a dla
uczczenia tej inicjatywy ówczesnych organizacji młodzieżowych
przyspawano do Kamienia Karłowicza plakietkę pamiątkową...
W 1976 roku, w stulecie urodzin Mieczysława Karłowicza,
rocznicowe uroczystości w Zakopanem zorganizowały Muzeum
Tatrzańskie, GOPR, PTTK, Muzeum "Atma" i koło
Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków. Zaś w trzy lata
później, na 70-lecie śmierci kompozytora, w efekcie
współpracy tych samych instytucji, do których dołączyło
się jeszcze nowo powstałe Towarzystwo Muzyczne noszące imię
wielkiego następcy Karłowicza - Karola Szymanowskiego - obchody
Karłowiczowskie miały jeszcze bardziej uroczysty przebieg.
Staraniem Komisji Turystyki Górskiej zakopiańskiego oddziału
PTTK na Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Tatr pod Osterwą
umieszczono pamiątkową tablicę poświęconą Karłowiczowi,
projektowaną przez wybitnego rzeźbiarza - Michała Gąsienicę
Szostaka. 8 lutego 1979 roku w mroźny i jasny wieczór pod
Małym Kościelcem delegacja GOPR i Szkoły Muzycznej złożyła
wieńce i kwiaty, a naczelnik Pogotowia - Jan Komornicki w
pięknym przemówieniu stwierdził, że sentencja "Non omnis
moriar" z Kamienia zobowiązuje żyjących, zwłaszcza
zakopiańczyków do aktywnej pamięci o Karłowiczu, do
propagowania jego muzyki - i jego, pełnego miłości i szacunku,
stosunku do Tatr.
Najpiękniejszym może punktem obchodów rocznicowych stało się
jednak 8 września 1979 roku nadanie imienia Mieczysława
Karłowicza Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia w Zakopanem.
Inicjatorką i realizatorką tej uroczystości była ówczesna
dyrektorka Szkoły i przewodnicząca koła SPAM - mgr Anna
Juchniewicz, która była współorganizatorką wielu pięknych
przedsięwzięć muzycznych, takich jak doroczne festiwale
"Dni Muzyki Karola Szymanowskiego", powołanie
Towarzystwa Muzycznego oraz wprowadzenie muzyki do sal Biura
Wystaw Artystycznych i hotelu "Kasprowy". Od 1996 r. Szkoła Muzyczna im. Karłowicza wchodzi w skład Zespołu Państwowych Szkół Artystycznych w Zakopanem (obok pierwszej w Polsce Państwowej Podstawowej Szkoły Artystycznej).
Jubileusze wszakże mają do siebie to, że przemijają. Kwiaty,
składane pod tablicą pamiątkową na willi "Lutnia"
więdną prędko, tatrzańskie wiatry szybko gaszą znicze i
rozrzucają wieńce przy granitowym bloku pod Kościelcem.
Pozostaje stwierdzenie, wykute na Kamieniu Karłowicza: "Non
omnis moriar" - "Nie wszystek umrę". I pozostaje
muzyka, która zwłaszcza od 1976 roku coraz częściej pojawia
się na estradach Filharmonii i w programach radiowych, a także
na płytach gramofonowych. Zmienia się także ocena dzieła
muzycznego pozostawionego przez Mieczysława Karłowicza, a
przede wszystkim - uświadamiamy sobie coraz wyraźniej
wielkość straty, jaką za sprawą lawiny pod Małym Kościelcem
poniosła polska kultura. Sądzić zresztą można, że nie tylko
muzyka. Widzimy jasno ogrom talentu kompozytora, który tworzył
zaledwie przez niecałe 14 lat, a którego niemal wszystkie
dzieła znajdują się w repertuarach wybitnych orkiestr i
solistów. Tworzył jeden poemat symfoniczny na rok i choć
zapewne słusznie podejrzewa Adolf Chybiński, iż nie
dokończony Epizod na maskaradzie miał być ostatnim utworem
pierwszego cyklu poematów - możemy przypuszczać, iż następne
dzieła skierowawszy talent Karłowicza ku innym treściom,
byłyby przynajmniej równie wybitne w formie. Karłowicz był
kompozytorem operującym z mistrzowską perfekcją aparatem
wielkiej orkiestry, a jego dzieła pozostają do dziś
niedoścignionym wzorem doskonałej instrumentacji.
Pamiętać należy także o tym, że młodo zmarły kompozytor
nie zdążył wypowiedzieć się w pełni. Mimo to do dziś
imponuje dojrzałością artystyczną: miał zaledwie 25 lat, gdy
stworzył Koncert skrzypcowy - dzieło wchodzące po dziś dzień
do repertuaru każdego polskiego skrzypka. Miał lat 30, gdy
skomponował doskonały w formie i pełen dramatycznej treści
poemat Stanisław i Anna Oświecimowie. Zginął w 2 miesiące go
swych 32 urodzinach. A mógłby tworzyć jeszcze kilkadziesiąt
lat...
Zarzucano czasem Karłowiczowi zbyt częste sięganie do obcych
wzorów - Wagnera, Straussa, Czajkowskiego. Oskarżano go też o
kosmopolityzm. Zapewne, uczył się na najnowszych wzorcach
światowej muzyki. Nie jest winą Karłowicza, że mistrzów
prawdziwie nowoczesnych nie mógł wtedy znaleźć nad Wisłą...
Wielki znawca sztuki muzycznej i wybitny kompozytor współczesny
Bogusław Schäffer w 1976 roku na łamach "Życia
Literackiego" nie zawahał się nazwać Karłowicza talentem
na największą miarę, największym po Chopinie talentem
kompozytorskim w Polsce. Zapewne trudno jest znaleźć
jakąkolwiek obiektywną miarkę do mierzenia wielkości talentu;
jednakże stwierdzeniu Schäffera nie można odmówić
subiektywnej słuszności. Tenże autor uważa, iż wielki talent
młodo zmarłego kompozytora nie został przez nas w pełni
uświadomiony. W porównaniu z innymi kompozytorami, którym dane
było rozwijać się o ileż dłużej, Karłowicz musi się
wydać kompozytorem największego formatu (...). Po nim pojawiły
się w muzyce polskiej schematy i zależności od innych jeszcze
większe, toteż upaść musi podtrzymywany mechanicznie i od lat
już nie kontrolowany mit o wtórności jego muzyki. Hindemith,
Honegger czy Britten byli na tle swojej epoki znacznie bardziej
wtórnymi kompozytorami, a przecież nie przeszkodziło to w
zdobyciu przez nich wielkiego i trwałego uznania.
W kręgach towarzysko związanych z Karłowiczem utrzymywała
się po jego śmierci pogłoska, jakoby następny, planowany
przezeń poemat symfoniczny miał nosić tytuł Idylla
tatrzańska. Bardzo prawdopodobne: związki Mieczysława
Karłowicza z Tatrami i Zakopanem były z miesiąca na miesiąc
trwalsze i coraz bardziej serdeczne. Lawina na zboczach Małego
Kościelca faktu tego nie zdołała zmienić. Jego duch, zaklęty
w muzyce, pozostał tu na zawsze.