Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 27

 

Odcinek 28

27-06-2003

 

Od wschodu rozległ się pojedynczy dźwięk dzwonu, kończący kompletę. Według statutów zakonnych, od tego momentu aż do jutrzni templariuszom nie wolno było się odzywać. Spojrzeli niepewnie na wielkiego mistrza. Ten zsunął się z głazu i powstał, mówiąc:

- Jesteśmy jak na bitwie, tedy zwalniam was i siebie z obowiązku milczenia. Ale kończmy, bo już niebawem Fulco z żołnierzami będą czekać w kaplicy, nie trzeba by ich kto tam widział. Krótko mówiąc, panowie bracia - zwracam się do Gastona z Montpelier i do Bernarda de la Roca, bo reszta już zna moje zamysły: tutaj właśnie ukryjemy nasze najcenniejsze skarby i trochę pieniędzy. Gdyby przyszło nam uciekać, lub ginąć, stąd, bracia, uciekniecie przez jaskinię w inne czasy i inne miejsca.

- A wy, panie? - spytał Gaston, słysząc w głosie mistrza rezygnację.

- Ja muszę zostać. Wielki mistrz nie ucieka, choć bywało i tak w naszej historii, to jednak ja nie ucieknę.

- Będziemy walczyć! - podniósł głos Gaston.

Hugon de Pairaud spuścił głowę. Jakub de Molay położył rękę na ramieniu rycerza z Prowansji.

- Bracie komandorze! Czy nie przysięgałeś, że jako Rycerz Świątyni nigdy nie podniesiesz ręki na chrześcijanina?

- A im wolno?

- A im wolno... - powtórzył Jakub.

Od strony murów dobiegł szmer osuwających się kamieni. Bernard i Gaston porwali miecze i pobiegli w tamtą stronę. Nic nie zobaczyli.

- Pewno mistral budzi się w Diablej Grocie - powiedział Gaston.

- Oby ten mistral nie doniósł czego Wilhelmowi - westchnął Jakub.

W kaplicy czekał już giermek wielkiego mistrza z kilkoma żołnierzami. Milczeli, tylko gestem wskazali na kilka pakunków leżących u ich stóp. Jakub również bez słowa kazał im podnieść skrzynie i iść za sobą. Kaganki skąpo oświetlały kaplicę, więc ostrożnie stąpając podeszli do ukrytych za kotarą drzwi. Gaston przekręcił klucz. Dobrze naoliwiony zamek ustąpił bez hałasu i rycerze weszli do środka.

Piwnica była prawie pusta. Jedynie pod jedną ze ścian stało kilka skrzyń, które wyglądały jak porzucone w pośpiechu. Komandor wiedział, że zawierają tylko nieco cennych sprzętów liturgicznych, których używania statuty templariuszy i tak zabraniały, trochę złota i niewiele pieniędzy - byt 300-osobowej komandorii zabezpieczały okoliczne tereny rolne, których mieszkańcy obowiązani byli utrzymywać rycerzy. Na żadną wojnę na razie się nie zanosiło, choć mówiono tu i ówdzie o kolejnej krucjacie, w której Filip chciał odwojować Jerozolimę dla swego syna. Mało kto w to wierzył, iż król, zaprawiony raczej w intrygach niż w bojach, zdoła porwać za sobą rycerstwo. Stąd większe finanse Prowansalczykom potrzebne nie były.

Jakub kazał Fulkowi złożyć skrzynie pod ścianami i odprawiwszy go wraz z żołnierzami, zamknął drzwi skarbca. Zapalili pochodnie.

- Macie tego strzec bardziej niż oczu w głowie. Ale tak, iżby nikt nie dowiedział się, że jest tu coś nowego. Wszyscy żołnierze, którzy wnosili pakunki, jeszcze dziś rozjadą się w dalekie strony, do Anglii i Hiszpanii. Od was przysięgi dochowania tajemnicy nie żądam - jesteście rycerzami świątyni i to wystarczy. Ale wy, bracie Bernardzie i bracie Gastonie, którzy teraz przejmiecie pieczę nad świętościami templariuszy, musicie najpierw je poznać.

Oddał pochodnię Gilbertowi, sam pochylił się i stęknąwszy, podniósł i położył na ławie jedną ze skrzyń. Zachwiał się i byłby upadł pod jej ciężarem, gdyby nie podtrzymał go Gaston. Komandor chciał wyjąć ciężar z ręki starego mistrza, ale ten spojrzał na niego tak, że młody rycerz odstąpił o pół kroku. Skrzynia nareszcie znalazła się na ławie, mistrz wydobytym spod habitu kluczem otworzył zamek i podniósłszy wieko, z niemałym trudem wyciągnął zawartość. W migającym blasku pochodni rycerze ujrzeli wielką, nadnaturalnej wielkości głowę starego mężczyzny z brodą, wykonaną starannie ze srebra i umieszczoną na złotym postumencie. Mistrz przyklęknął, pozostali odruchowo pochylili głowy. Jakub pocisnął rzeźbę gdzieś za uchem i rycerze zobaczyli, jak srebrny wizerunek zaczyna się pomału otwierać. We wnętrzu był wielki szklany słój, a w nim zabalsamowana prawdziwa głowa ludzka. Mimo zniekształceń, spowodowanych przez czas i procesy chemiczne, dało się wyraźnie zaobserwować rysy i pełen bólu i zdziwienia wyraz skrzywionych ust.

Wszyscy klęknęli.

Mistrz modlił się przez dłuższą chwilę, wreszcie, wciąż z klęczek, popatrzył na rycerzy. Na ich twarzach mieszało się zdumienie z czymś w rodzaju obrzydzenia. Jako zaprawieni w bojach templariusze widzieli już niejedno, odcięte ludzkie głowy też, ale ta upiorna czaszka oblepiona jakby spoconymi włosami, z ironicznym uśmiechem wykrzywionych ust wydała im się czymś niesamowitym. Jedynie Hugon de Pairaud, dla którego widok ten nie był zaskoczeniem, przyglądał się z szacunkiem, choć bez uwielbienia.

- Panowie bracia, oddajcie w modlitwie szacunek pierwszemu wyznawcy pana naszego Jezusa Chrystusa. Oto jest głowa Jana Chrzciciela.

Więc to był ów makabryczny prezent, jakiego domagała się Salome od rozkochanego w jej tańcu Heroda! To była ta największa kara za niedozwoloną krytykę rozpustnej dziewczyny! Patrzyli w milczeniu, wyobrażając sobie, jak za życia, przed niespełna trzynastoma wiekami wielki prorok witał Chrystusa na brzegu Jordanu, jak zniknął po jego wejściu na szlak, który doprowadził do Golgoty, jak odrzucił względy pięknej Salome... To te właśnie, zwiędłe dziś usta, głosiły przyjście tego, któremu on nie był godzien rozwiązywać rzemyka u sandałów... Wielki mistrz przeżegnał się i zamknął srebrną głowę, a następnie z trudem zapakował ją do skrzyni i zatrzasnął wieko. Rycerze powstali, a Gaston nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi.

- Jeśli myślicie, że to najcenniejszy z naszych skarbów, to mylicie się, bracia - cicho powiedział Jakub de Molay - Może najbardziej spektakularny, ale nie najcenniejszy...

Otworzył następną skrzynię i z szacunkiem wydobył z niej podłużny, srebrny rulon. Wyjął zeń drewnianą tubę, a z niej bardzo ostrożnie wyciągnął długi pergamin.

- Bracia nasi z Marsylii i komandorii południowej odkryli i zdobyli ten oto dokument. Jest to, spisana w języku, w jakim mówił nasz Pan, czyli po aramejsku oraz przetłumaczona na łacinę najprawdziwsza historia życia, sądu, skazania i ukrzyżowania Jezusa. Podyktowana jest przez osobę, która Chrystusa kochała najbardziej i najdłużej - Marię z Magdali. Tę samą, której Pan pokazał się pierwszy, gdy wstał z grobu. A spisał ją wielki Pana przyjaciel, Józef z Arymatei. Pokazuje ona, jak bardzo okrojone i przeinaczone są teksty Hieronima ze Strydonu, który pod dyktando papieża Damazego pisał tysiąc lat temu Biblię, zwaną Wulgatą

- Pokażcie, mistrzu! - Bernard nie wytrzymał i przysunął się bliżej. Jakub cofnął się o krok.

- Wedle prawa jeno wielki mistrz może z tym obcować. I nikomu innemu nie wolno tego czytać, pod karą wiecznego potępienia.

- Więc czytajcie, panie, choćby odrobinę... - prosił jak dziecko Gaston.

Jakub pokręcił głową.

- Nie umiem, panowie bracia... Jestem prostym rycerzem, nie znam łaciny, a cóż dopiero aramejskiego. Wiem, co tam jest napisane, bo mi to czytał mój wielki poprzednik, brat Wilhelm. Wiem, gdzie jest podpis Magdaleny i Józefa. I wiem, co było po Golgocie...

Zapadła cisza. Noc była już głęboka, z zewnątrz nie dobiegał żaden dźwięk, a głos Jakuba cichł coraz bardziej, jakby sama jego natura sprzeciwiała się wyjawieniu najświętszych tajemnic. Rycerze nie nalegali, widząc, że mistrz słabnie, ale chce im jak najwięcej przekazać. Jakub schował pergamin do tuby, po czym wyjął inny, mniejszy i także go rozwinął, pokazując rycerzom w świetle kaganka, który tym razem zbliżył do wizerunku. Zobaczyli mapę.

- To okolice nam bliskie, pogranicze Prowansji i Landwedocji. Więcej nie wiem. Nikt nigdy według tej mapy niczego nie szukał. Ale saraceńscy przyjaciele naszych mistrzów, hiszpańscy Maurowie, przekazali to Rycerzom Świątyni z wiadomością, że ta mapa może doprowadzić do grobu, prawdziwego grobu, w którym spoczęło doczesne ciało Naszego Pana, przez nich uważanego za proroka. Właśnie tutaj, we Francji... - podniósł rękę, widząc, że Bernard chce coś mówić - nie pytaj, bracie, bo ja sam nie wiem. Jestem starym człowiekiem, na którego barkach spoczęły wielkie tajemnice. Jestem tylko ich depozytariuszem. Teraz je przekazuję, niepewny, czy dobrze czynię. Ale wiem, że nie może to wpaść w ręce nieczyste. Przede wszystkim - w ręce Wilhelma czy Filipa. Zresztą - niczyje. My, templariusze, nie mamy rozwiązywać tajemnic. My mamy strzec dróg do Ziemi Świętej. Obojętnie, gdzie się ona znajduje...

Jakub de Molay zamknął drugą skrzynię i otworzył trzecią i czwartą. W jednej były pięknie oszlifowane diamenty, szmaragdy i rubiny, druga po brzegi wypełniona była złotymi luidorami.

- To na drogę. I na nowe gospodarstwo.

Nie rozumieli. Noc miała się ku końcowi. Wielki mistrz pochował kosztowności i zmęczony przysiadł na jednej ze skrzyń. Był słaby, ale jakby mu ulżyło, że podzielił się z kimś swoim ciężarem.

- To już pewno będzie niedługo - podjął, opierając rękę na głowni miecza - Obym się mylił, ale pewno się nie mylę. Jeśli Wilhelm i król przystąpią do ataku na nasz zakon, muszą zrobić to szybko i jednocześnie w całym kraju. My nie będziemy się bronić. Całe kierownictwo zakonu, cała kapituła podda się bez walki i przyzna do wszystkich zarzutów. Pamiętajcie, że sądzić nas mogą tylko sądy kościelne, więc zanim Wilhelm de Nogaret przekupi lub zastraszy biskupów, minie trochę czasu. Jest jeszcze papież, ale to słaby człowiek, więc Filip go zakrzyczy. W każdym razie zyskamy trochę czasu. Ten czas potrzebny jest po to, byśmy zdołali uratować to, czego przyszło nam strzec - drogę do Grobu Pańskiego i tych którzy pielgrzymują do Prawdy.

Odpoczął, a rycerze mu nie przerywali. Po chwili, bardzo już zmęczonym głosem, przedstawił plan działania:

- Gdy Wilhelm zaplanuje już atak, Świątynia dowie się o jego planach przez swoich informatorów, których ma we wszystkich seneszaliach. Wtedy do komandorii Cengle przyjedzie sześć osób, każda zaopatrzona w pismo z pieczęcią wielkiego mistrza. Będą to tu obecny komandor Prowansji Bernard de la Roca, komandor Francji Gerard de Villiers i komandor Owerni Humbert Blanc. Towarzyszyć im będą - jeden rycerz ze Szkocji, jeden z Hiszpanii i jeden z Afryki. Owi wezmą pakunki i podzielą się tak: wy, Bernardzie wraz z posłem z komandorii Grańena, udacie się na zachód, do Barcelony, a potem Portugalii. Gdybyśmy przegrali proces i gdyby Klemens V rozwiązał zakon, tam założycie nowe zgromadzenie Chrystusowe. Weźmiecie z sobą mapę ze wskazaniami dróg do Grobu Pańskiego. Komandor Francji Gerard de Villiers z rycerzem ze Szkocji udadzą się na północ i założą nowe zgromadzenie w Anglii i Szkocji. Im przypadnie srebrna głowa, więc muszą naszykować sobie nosze do jej dźwigania. Humbert Blanc zaś z towarzyszem podąży do Afryki i tam w Aleksandrii, szukać będzie dróg do wznowienia działalności, pod egidą Czarnej Madonny - Marii Egipcjanki. Weźmie pismo Magdaleny i Józefa z Arymatei. Każdy zaś dostanie swoją porcję klejnotów i pieniędzy, żeby zagospodarować się i poprowadzić sprawy zakonu w nowym miejscu. Razem z wami pozostanie także część najważniejszych dokumentów dotyczących naszego zakonu. Niech nie cieszą się nimi wrogowie i nie obrócą przeciw nam.

- Jakoż tam, panie, pójdziemy? - zdziwił się Bernard - toż szukać nas będą i tajemnice wpadną im w ręce.

Wielki mistrz wskazał w głąb piwnicy, gdzie w całkowitym mroku kryć się miały drzwi do Diablej Studni.

- Pójdziecie przez jaskinię.

- Jakże to? - zdziwił się Bernard - bez planu, bez przygotowań? Toć zginiemy, a nasze skarby wraz z nami. Albo i trafimy gdzie do Saracenów, lub między innych pogan, albo też, jeśli prawdę ów wysłannik wezyra mówił, poniesie nas hen, w nieodgadniony czas...

Jakub sięgnął do kieszeni habitu i wyciągnął spory skrawek papieru.

- Gdy zakon nasz prowadził tajne rokowania z najgorszymi zabójcami saraceńskimi, dowodzonymi przez okrutnego Starca z Gór, Raszida ad-Din Sinana, wojownik ów chciał zjednać nas dla swoich celów i przez czas jakiś uzyskać naszą neutralność. Był rok pański 1172, byliśmy osłabieni, a dom nasz w Świątyni Pańskiej świecił nieomal pustkami. Świątobliwy Odon de Saint-Amand, wielki mistrz, przystał na propozycje asasynów i podjął z nimi rokowania. Starca z Gór nikt nie widział, nie wiadomo czy taki w ogóle istniał. Ale w dowód wdzięczności dostaliśmy od jego wysłanników tę oto mapę.

Przypominała słońce. Od nakreślonego kółka w środku pergaminu odchodziło nieregularnie siedemnaście dłuższych lub krótszych linii. Jedna z nich zakreślona była czerwonym krzyżem, jak zaporą. Inna przekreślona była kolorem zielonym. Mimo upływu przeszło stu lat, kolory zachowały swoją świeżość. Przy pozostałych widniały napisy i cyfry po arabsku. Większość templariuszy, walczących na Wschodzie, znała lepiej czy gorzej język Saracenów, więc i Bernard z łatwością odszukał napis, oznaczający Hiszpanię i liczbę + 5. Podobnie odcyfrowano inne teksty.

- Sporządzicie kopie tego pergaminu. Liczyć zaś macie od korytarza przekreślonego na czerwono - iść nim nie wolno, bo jest poziomy i prowadzi do nikąd, zresztą podobno ma być zawalony kamieniami, albo od zielonego - ten zaś jest zupełnie zwyczajny i wyprowadza na zewnątrz góry. Od sali, do której wejdziecie przez studnię, iść do głównej komnaty potrzeba w górę płynącego tam potoku.

- A ja, panie? Czy masz dla mnie jakieś zadanie, poza pilnowaniem tych skarbów? - nieśmiało przypomniał o sobie Gaston - ja nie mogę iść z nimi?

Mistrz pokręcił głową, po czym położył młodemu rycerzowi rękę na ramieniu.

- Nie, chłopcze, ty musisz być tutaj. Gdyby komandora nie było w zamku, seneszal działający z rozkazu króla powziąłby podejrzenia, kazał cię szukać i może znalazłby wejście do jaskini. Gdy więc przyjdą po ciebie - uprzejmie ich wpuścisz, dasz zrewidować zamek, koniecznie oddasz im klucz do skarbca, w którym już będą tylko pieniądze komandorii. Wezmą je, a gdy ucieszeni wyjdą ze skarbca - wysadzisz go wraz z sekretnym lochem w powietrze.

- A co ze mną się stanie? - spytał Gaston. Jakub milczał. Komandor wyprostował się i powiedział - Już rozumiem. Dobrze, mój mistrzu.

Po chwili podniósł rękę do ust, nakazując wszystkim milczenie. Od kilku minut czuł na twarzy chłodniejszy powiew, myślał nawet, że to strach przed czekającą go misją z koniecznie tragicznym dla niego finałem, ale zauważył teraz, że płomyki pochodni zaczynają pochylać się w głąb jaskini.

- Mówcie, panowie bracia! Jakoż aprobujemy ten plan? - odezwał się, wbrew swojej skromności, dziwiąc nieco starszych braci. To rzekłszy podniósł się bez szmeru i postąpiwszy w stronę drzwi, wiodących do kościoła, zauważył w nich niewielką szparę, przez którą dostawało się świeże powietrze. Podsunął się jeszcze bliżej i szarpnąwszy je mocno, chwycił czającą się za nimi skuloną sylwetkę w habicie. Postawił mnicha przed sobą i podsunął mu przed oczy pochodnię.

- Przebacz, panie... Sprzątałem kaplicę...

- Znasz go? - Bernard obszukał mnicha i wyciągnął mu zza pasa nagi sztylet. Gaston skinął głową.

- Tak, jeden z moich. Ciura, do posług.

Komandor Prowansji nie wahał się długo. Złapał szpiega za kołnierz i zamachnął się nań sztyletem:

- Mów, dla kogo szpiegowałeś?

Złapany trząsł się ze strachu.

- Wielmożny Wilhelm de Plaisians kazał mi mieć baczenie, gdyby się pojawili w komandorii jacyś obcy rycerze...

Wielki mistrz machnął ręką.

- Szpieg Nogareta, Plaisians to jego prawa ręka. Niestety, nie może wyjść z tym na świat.

Gaston chwycił więźnia.

- Zdradziłeś mnie! Ale ja cię nie zabiję, pomny na zasady naszych statutów, puszczę cię wolno, boś chrześcijanin.

Powlókł mnicha w głąb piwnicy. Światło pochodni wydobyło z mroku wielkie kamienie, zamykające skarbiec od strony góry. Gaston de Montpelier nacisnął jeden z nich, odsunął się bez hałasu, ukazując żelazne drzwi. Komandor przekręcił klucz i rycerze ujrzeli ponurą czeluść, ostro schodzącą w dół. Wepchnął tam więźnia i wrzucił za nim jego sztylet.

- Jak podsłuchujesz od kolacji, to wiesz, że ta droga prowadzi do Diablej Studni. Idźże tam, a wnet spotkasz się ze swymi przyjaciółmi z piekła!

Zamknął drzwi, starannie przekręcając klucz. Zasunął kamień. Zapadła cisza.

Z początkiem października, kiedy liście na drzewach pożółkły i senność jesienna ogarnęła Prowansję, a mistral coraz częściej szumiał nad głowami rycerzy, Gaston de Montpelier stał na murach i jak zwykle spoglądał w stronę dalekiej Marsylii, skąd spodziewać się mógł wysłanników wielkiego mistrza - lub królewskich posłańców. I ci, i ci nie mieliby dlań dobrych wieści. Uładził już swoje sprawy z tym światem, a że nie miał we Francji nikogo, nikt też nie miał go tu opłakiwać. Owszem, była pewna osoba na dalekim Cyprze, którą wspominał niekiedy w letnie wieczory, ale przelotna to była znajomość i wielce niestosowna dla rycerza jego stanu. Ale i o niej Gaston nie myślał wiedząc, że jego rola w tym świecie już się kończy.

Wtem ujrzał kurz na drodze, a giermek, stojący opodal potwierdził, że drogą sześciu jezdnych bieży w stronę zamku. Otworzono bramy, bowiem na białych, powiewających w zachodzącym słońcu opończach widniały z daleka czerwone krzyże. Jakoż byli to zapowiadani przez wielkiego mistrza rycerze, przeznaczeni do rozwiezienia tajemnych przesyłek w trzy strony świata. Jak przewidywano, Wilhelm przystąpił do ataku. Zaczął przez swoich ludzi rozpowszechniać wieści, jakoby było coraz więcej świadków na to, iż rycerze Zakonu Świątyni są heretykami, zrzeszają wrogów Chrystusa, są bałwochwalcami, sodomitami i nieprzystojne uczynki ze sobą czynią w czasie ceremonii przyjmowania do zakonu, a i później także. Od paru lat głosił to, co prawda, podwładny Nogareta, niejaki Eskiwiusz Floyrac, ale Katalończykowi mało kto wierzył, bo był podrzędniejszego stanu i miał osobiste zatargi z hiszpańskimi rycerzami. Wilhelm wszakże wysłuchał go pilnie, zeznania kazał zaprotokołować, po czym znalazł znaczniejszych mężów, w tym i templariuszy, którzy to i owo potwierdzili, szczególniej zapieranie się Chrystusa, oddawanie czci Bafometowi, pod którą to nazwą widziano saraceńskiego proroka Mahometa, wreszcie modlitwy, jakie rzekomo miał odprawiać wielki mistrz i jego kapituła do srebrnej, rzeźbionej głowy. 14 września 1307 roku, przebywający w Pontoise Wilhelm zredagował i wysłał w imieniu króla podwójnie opieczętowane królewskim znakiem listy do wszystkich królewskich urzędników w całej Francji, wyznaczając im datę otwarcia na 13 października o świcie.

Gdy tylko jeden z takich listów przez informatora zakonu został przejęty - Jakub de Molay wysłał sześciu wybranych wcześniej rycerzy do komandorii Cengle pod Górą Wiatrów.

Wieczorem 3 października po komplecie w kaplicy zebrali się posłańcy na ostatnie spotkanie z komandorem. Jedynie on i komandor Prowansji znali szczegóły przedsięwzięcia. Pochyliły się głowy nad mapą i zapadła cisza, jako że niezwyczajne to były rzeczy i nikt z nich jeszcze nie poważał się na podobne harce. Mieli oto przejść przez Diablą Studnię i, nie wpadając do piekieł, przejść przez brzuch Ziemi by dotrzeć do dalekich krajów w dalekich czasach, a tam w obcych stronach założyć nowe zakony, które by dzieło Rycerzy Świątyni poniosły dalej.

Pierwszy przerwał milczenie Humbert Blanc z Owerni. Był to impulsywny, dość tęgi brat o apoplektycznym obliczu, któremu towarzyszył długi jak tyczka, smagły rycerz o powierzchowności Saracena lub Maura.

- Przez jaskinię? Najświętsza Panienko, niemożliwe! Wszystko dobrze, tylko nie przez jaskinię! Mogę walczyć z tysiącem nieprzyjaciół, mogę zginąć jak na rycerza przystało, ale poniewierać się po ciemku w ciasnych korytarzach, z zastępami książąt piekielnych na karku i jeszcze wyjść gdzieś i kiedyś, nie wiedzieć gdzie? To nie dla mnie! Odwagi mi nie brakuje, ale i rozsądku też! Dalibóg! Pojedziemy statkiem!

Długo przekonywali go towarzysze, że takie było życzenie i rozkaz wielkiego mistrza, na próżno jednak. Czas mijał, a Humbert był nieugięty. Wreszcie ozwał się jego afrykański towarzysz, który istotnie okazał się Maurem w służbie templariuszy będącym.

- Mam ci ja wiernego przyjaciela, takoż Maura, w Marsylii jako rybak prosty pracującego. I on gotów był mnie zawsze do Aleksandrii powieźć, z czego nieraz już korzystałem. Podążymy tedy pod osłoną nocy do portu, a skoro świt weźmiemy kurs na Egipt. I nikt nas nie zatrzyma, bowiem statek ów Maur ma szybki jak wicher, a Allach czuwa nad nim bezustannie. Tedy zgódźcież się panowie, bo jeśli misja nasza ma się powieźć, to na nic nam taki towarzysz, którego nieść będzie trzeba przez jaskinię, zawiązawszy mu wprzódy oczy i gębę.

Mądrze prawił i choć Gaston uważał, że słów mistrza nie powinno się wypaczać, tylko bez zastanawiania je realizować - przecież jednak go przegadali i wydzieliwszy Humbertowi jego część kosztowności i powierzywszy jego opiece rulon z pismem Magdaleny i Józefa, przez bramy sekretnie wypuścili. Pozostali bez szemrania wzięli swoje części i zgodnie z ustaleniami mistrza przerysowali dokładnie mapę, po czym zabrał się Gaston do otwierania bramy wewnętrznej skarbczyka. Gdy tylko drzwi - nadal bez skrzypnięcia - się otworzyły, wprost na komandora runęło całkiem już niemal przegniłe ciało owego brata - szpiega, wtrąconego do lochu, który wszakże tak obawiał się po ciemku ruszyć do jaskini, że wolał wybrać śmierć z własnej ręki i swoim sztyletem pchnął się, a oparty o drzwi skarbca rychło skonał.

Przeżegnali się rycerze krzyżem świętym, myśląc w skrytości ducha, że pod złym znakiem zaczyna się wyprawa. Ale dzielni byli to mężowie, przeto ciało desperata przestąpiwszy, z garścią pochodni w ręku każdy, pospołu schodzić lochem w dół zaczęli. Owinięci byli długimi linami, u pasa przytroczyli kaganki z oliwą i torby z żywnością, długie szpady zastąpili ostrymi sztyletami w skórzanych pochwach. Nieśli najpierw wspólnie ciężką skrzynię z głową świętego Jana i lżejsze nieco pakunki z kosztownościami i dokumentami, rozstać bowiem się mieli dopiero w głównej sali jaskini. Gaston bez słowa uścisnął każdemu prawicę, poważnie popatrzył im w oczy wiedząc, że na tym świecie widzi ich po raz ostatni, po czym starannie zamknął za nimi żelazne drzwi i zasunął osłaniające je kamienie.

 

*

Wiktoria musiała siedzieć przy stole już dłuższą chwilę, szklanki z herbatą i kanapki były też na swoich miejscach, a ona siedziała i wpatrywała się jak czytam. Odłożyłem manuskrypt.

- I co było dalej?

- Wiadomo co. Dziesięć dni później seneszalowie i prowoci w całym kraju złamali królewskie pieczęcie i w ciągu kilku godzin aresztowali przeszło pięć tysięcy templariuszy, w tym wszystkim komandorów prowincji, z wyjątkiem trzech - całej Francji, Owerni i Prowansji. Ci zniknęli, jedynie w sprawie Humberta Blanca ktoś zeznał, że widział, jak odpływał statkiem z Marsylii. Wielki mistrz i główny wizytator przyznali się do wszystkich win. Do procesu przed papieżem nie doszło. Po pewnym czasie, powiadają, że po tym, jak mistrz otrzymał jakąś tajemniczą wiadomość z Anglii, Jakub de Molay odwołał wszystkie zeznania złożone w śledztwie stwierdzając, że wszystkie oskarżenia templariuszy to bzdura i intryga polityczna. Zginął 19 marca 1314 roku na stosie na Wyspie Trzcin na Sekwanie, na wprost pałacu Filipa Pięknego, stojąc przy palu twarzą do katedry Notre Dame. Podobno się uśmiechał. Miał wtedy 71 lat. Hugon de Pauiraud nie odwołał zeznań i pozostał w więzieniu. Możliwe, że nawet wypuszczono go przed śmiercią, ale historia o nim już milczy.

- A komandorzy?

- Dobrych parę lat wędrował Bernard do Hiszpanii i Portugalii, ale opłaciło się, bowiem zakon zachował tam wszystkie dobra, a arcybiskup Lizbony, przekonany widać przez naocznego świadka, oczyścił templariuszy ze wszystkich zarzutów. Ponieważ w międzyczasie Klemens V rozwiązał zakon, król Portugalii Dyonizy założył w to miejsce Zakon Chrystusowy. Król Aragonii zaś w tym samym czasie powołał zakon Świętej Maryi. Wszędzie tam znaleźli się templariusze. Gerard de Villiers, komandor Francji wędrował inaczej, podejrzewam, że rozdzielili się ze swym komilitonem - bezpośrednio po egzekucji mistrza okazało się, że zakon w Anglii prosperuje w najlepsze i nikt nie przyjmuje do wiadomości bulli papieskiej. Aliści z czasem templariusze angielscy zanikli, a ich spadkobiercami mienili się być najpierw różokrzyżowcy, zaś od XVIII wieku - wolnomularze...

- A Gaston?

Wiktoria zamyśliła się.

- Cóż... był posłuszny mistrzowi. Gdy przyjechali go aresztować, poddał spokojnie zamek, wyprowadził rycerzy, którzy pod okiem urzędników grzecznie złożyli broń, oddał pieniądze, jakie miał, po czym zginął w wybuchu zbrojowni, jak napisano w protokole - przez własną nieostrożność, bowiem wszedł do prochowni z zapaloną pochodnią. Komandorię Cengle oddano, podobnie jak i inne dobra templariuszy, zakonowi szpitalników od Świętego Jana Jerozolimskiego, po czym najpierw zgorzała, potem popadła w kompletną ruinę.

Zjadłem kanapkę.

- Kiedy idziemy? - spytałem.

Wiktoria uśmiechnęła się. Przypominała mi modliszkę, patrzącą z upodobaniem na swoją ofiarę. Pomyślałem sobie, że najczęściej ofiarami modliszek stają się samce ich gatunku, bezpośrednio po spełnieniu przez nich obowiązku małżeńskiego.

- Jutro jeszcze muszę zakończyć sprawy w pracy i wziąć pieniądze. Może pojutrze?

Na ekranie telewizora, niemo prezentującego obrazki wiadomości w rogu pokoju, pokazała się mapa Polski, a potem kilka ujęć z Warszawy. Wiktoria włączyła głos. Spiker zakomunikował:

- Jak podała dziś z Warszawy Agencja France Presse, w Polsce decyzją władz zniesiono wprowadzony 13 grudnia ubiegłego roku stan wojenny. Oto komentarz dziennikarza “Le Figaro”, Bernarda Margueritte’a.

Słuchałem uważnie. Sympatyczny grubasek zapewniał, że co prawda na ulicach Warszawy nie widać entuzjazmu, a ludzie dalej nie wierzą zapewnieniom komunistów o normalizacji sytuacji w Polsce, jednak sądzić należy, iż normalizacja ta, choć na bardzo niskim poziomie, będzie teraz postępować. W szczególności - przypuszczał Margueritte - będą systematycznie wypuszczani więźniowie polityczni, może z wyjątkiem najważniejszych przywódców “Solidarności”, a także ogłosi się abolicję dla tych, którzy dotąd się ukrywają lub pozostają za granicą, a nie popełnili przestępstw kryminalnych.

Opinia korespondenta, doskonale znającego Polskę i stosunki w moim kraju była dla mnie rozstrzygająca.

- Słyszysz? Mogę wracać. Chcę wracać. Muszę wracać.

- Rezygnujesz z jaskini?

- Nie. Ale zaraz potem wracam.

đ Odcinek 29