Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 26

 

Odcinek 27

25-06-2003

*

 

Nad rzeką czas płynie zupełnie inaczej, to zgodnie z niespiesznym rytmem nadawanym falom przez podwodne kamienie, to znów szybko, w zwężeniach między skałami. Plecaki leżą sobie spokojnie koło nas, a my siedzimy oparci o siebie ramionami, wystawiając twarze do jesiennego słońca. Chłodna woda przepływa między palcami zanurzonej ręki, podnosisz ją potem i patrzysz jak srebrzyste krople spadają na opaloną skórę. Rzeka lśni jak lustro, a świat wokół nas zmniejsza się do niewielkiej kuli, ograniczonej dwiema skałami, przez które woda wyrzeźbiła sobie drogę przed tysiącleciami.

Nie patrząc na mnie wyciągasz rękę i przeciągasz palcem po moim policzku.

- Dziękuję ci, że jesteś - mówisz.

Coraz bardziej przekonuję się o tym, że to nasze spotkanie nie może być takim sobie ot, przypadkiem, jakich pewno wiele zdarza się w życiu różnych ludzi. Zmieniłaś nie tylko moją teraźniejszość i przyszłość, ale w pewien sposób również moją przeszłość. Naturalnie, nie chodzi tu o Orwellowskie zawsze walczyliśmy ze Wschódazją, o dorabianie do bieżących faktów fałszywej historycznej ciągłości wstecz, nie. Mam na myśli zmianę punktów odniesienia, wobec spraw dziejących się w przeszłości a konfrontowanych z nową sytuacją. To tak trochę jak z wyścigiem kolarskim na czas - co z tego, że “nasz” zawodnik prowadzi przez jakiś czas w sytuacji, gdy startują słabsi od niego, albo równie jak on słabi - potem i tak pojadą ci naprawdę dobrzy i nasz lider musi spaść na dalsze pozycje. Tak i teraz - moje kryteria oceny urody, charakteru i co najważniejsze - wzajemnej - żeby się posłużyć terminologią komputerową - kompatybilności musiały ulec radykalnym zmianom, gdy ty pojawiałaś się w moim życiu. Naturalnie, nieracjonalne to jest bardzo, a zwłaszcza nierozsądne jest przeświadczenie o żalu do losu, że dopiero teraz…Naturalnie, lepiej, że teraz niż nigdy. Ale na przykład, gdyby to było przynajmniej 5 lat - no, choćby rok wcześniej…

Ale nie miej do mnie pretensji o te pretensje, które mam do samego siebie (wiesz, że lubię paradoksy…). Bo, doprawdy, takie połączenie idealnych cech w jednej osobie - twojej - nie może być częste, przeciwnie, wydaje mi się, że jest unikatem. Więc, gdy takie szczęście jest moim udziałem, czyż to dziwne, że żałuję, że dopiero teraz?

Czas to rzadko sprzymierzeniec człowieka, częściej wróg - i to śmiertelny: najczęściej umieramy na upływ czasu… Ale i kochamy w jakimś, określonym, czasie. Czy można naprawdę kogoś kochać w pośpiechu, w chęci przeżycia dwa-trzy razy więcej w jednostce czasu, niż jest to dane innym? Zapewne więcej się nie da, ale można bardziej. I chyba to tłumaczy tę moją gwałtowność doznań, tę chęć zawładnięcia tobą - nami - we wszystkich dziedzinach. To trochę taka schizofreniczna postawa, w której naraz kochają cię siedzące we mnie dwie postacie: jedna to rozsądny, doświadczony mężczyzna, świadomy niebezpieczeństw takiego związku, dla ciebie i dla mnie, który przestrzega, by ten deser jeść małymi łyżeczkami, by nie czynić zbyt śmiałych planów i nie przeciągać struny, by pamiętać, że limit szczęścia jest dla każdego ograniczony i kto wie, czy nie zbliżamy się niebezpiecznie do jego wyczerpania. Druga postać to desperat, który gotów jest postawić wszystko na jedną kartę, w przeświadczeniu, że za długo już się czekało, że już nawet się nie liczyło na coś takiego, a gdy nagle się przytrafia, to trzeba to szczęście rwać pełną garścią, w myśl zasady - cieszmy się, bo nie wiadomo czy świat potrwa jeszcze dwa tygodnie! I ten desperat wykrzykuje do tego rozsądnego - cóż mi po tym, że będąc ostrożnym mogę przeżyć jeszcze 20, może nawet 30, a może tylko 10 lat, jeśli nie będę z tych lat czerpał tego co chcę? Wolę mniej, ale bardziej!

Odwracasz się i długo, z uśmiechem patrzysz mi w oczy.

- Jestem szczęśliwa. Nigdy jeszcze się tak nie czułam. I nie wierzyłam, że kiedykolwiek ośmielę się być z tobą tak blisko...

Dla takiego spojrzenia, uśmiechu i takiej bliskości warto przeżyć z tobą choćby jeden dzień - i to będzie warte więcej, niż całe długie, może szlachetne i twórcze życie bez sensu. Bo ty nie dodajesz życiu uroku czy nawet sensu - ty jesteś tym urokiem, sensem, a raczej po prostu samym życiem. Gdy cię nie ma - życie nie istnieje. To znaczy, owszem, są jakieś sytuacje życiopodobne: jem, śpię, pracuję, rozmawiam, nawet się niekiedy uśmiecham do innych ludzi. Ale to robię nie ja, tylko ten automat, w którym jestem zamknięty. A prawdziwy ja patrzy na kalendarz albo zegarek, nerwowo czekając na sygnał, że ten nieprawdziwy czas bez ciebie już mija. Jesteś moim celem - bo wszystkimi siłami i sposobami dążę do tego, żeby być z tobą. Być - w jak najpełniejszym tego słowa znaczeniu. A więc wspólnie z tobą przeżywać wzruszenia, radości i smutki. Być na koncercie, oglądać obrazy, iść na spacer w szeleście spadających liści, trzymać się za ręce i patrzeć w oczy tak intensywnie, że cały świat - choćby najpiękniejszy i najciekawszy - ginie bez śladu, rozpływa się w tym jednym, niekończącym się spojrzeniu, delikatnie dotykać cię samymi opuszkami palców, czuć gorąco twoich warg, słyszeć twój oddech i wyczuwać jak coraz bardziej i bliżej chcemy być ze sobą, a potem już niczego nie widzieć poza twoimi szeroko otwartymi oczyma i niczego nie czuć, tylko ciebie tak blisko, że już nie do odróżnienia gdzie ja, a gdzie ty…

- Jak tu pięknie - mówisz - ale to bez znaczenia. Gdziekolwiek bym była z tobą, będzie pięknie. A jeśli nawet jestem daleko, to też jestem z tobą. Zasypiam z tobą i budzę się z tobą. Szkoda, że nie przy tobie...

Zapada zmierzch, a ja nie mogę oderwać od ciebie oczu. Poprzez rzekę układa się czerwony most, prowadzący do zachodzącego słońca, które miedzianymi promieniami prześwietla twoje włosy. Jak co dzień bez oddechu podziwiam twoją niebywałą urodę. A przecież to jest tylko jedna z części składowych tego, co czyni cię osobą zupełnie wyjątkową. Na początku byłaś dla mnie tylko niespotykanie ładna. Gdy poznałem cię bliżej - stałaś się niezwykle piękna. Teraz uważam, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem i będę znał kiedykolwiek. Ale i to jest tylko drobiazg. Poza twoją urodą jest jeszcze cały twój świat, alternatywny wobec tego, w którym poruszałem się dotąd, świat twojej dobroci, mądrości i czułości, świat naszej wzajemnej bliskości. Twój świat warunkuje mój świat - choć jeszcze z pewnością nie można powiedzieć, że to jest nasz świat. Tylko nasz. Te nasze światy są częściowo wspólne, może ta wspólna część robi się coraz większa. Ale zawsze jest - i pewno będzie - ta część osobna. Czy kiedyś…

Jak sobie radzić z tą nienaszą częścią świata? Jak - będąc z tobą - akceptować osobę (osoby?) które są nietobą? Coraz mi trudniej… Wszystko jest w rękach Czasu, który biegł przez tyle lat osobnymi korytarzami dla ciebie i dla mnie, a teraz nagle stał się czasem wspólnym. Biegnie w przyszłość ciemnym korytarzem. Nie widać, jak daleko...

Ramiona masz coraz chłodniejsze i od rzeki wieje zimny wiatr. Zarzucam ci na plecy swoją kurtkę, a ty przytulasz się do mnie i tak czekamy, aż pokażą się gwiazdy. Ale wiatr poprzyciągał chmury i zaledwie część Wielkiego Wozu połyskuje na niebie. Jesteśmy teraz na parkingu przed górskim kościołem, daleki dźwięk dzwonków dobiega przez zamknięte szyby samochodu, które zaparowują coraz bardziej, tym szybciej, im na zewnątrz jest chłodniej, a wewnątrz - goręcej. Jesteś ze mną tak blisko, że bardziej już nie można, gwiazdy nikną całkiem i tylko twoje oczy uśmiechają się w mroku, a za oknami zaczyna padać pierwszy w tym roku śnieg.

Robi się cicho, wokół zapada mrok i tylko Czas biegnie, zadyszany, na spotkanie z przeznaczeniem. I ciebie już, a może jeszcze nie ma, tylko słyszę twoje myśli, wzywające mnie na spotkanie, gdzieś wiele lat potem i wieleset kilometrów od tej ciemnej podziemnej rzeki, płynącej między Scyllą nadziei i Charybdą zwątpienia. Jak znajdę drogę do ciebie? Czy dziś także wyślesz mi swoje serce naprzeciw?

Może powinienem zapisać, że oto dziś, we wtorek, ciebie wymyśliłem... Czy wyślesz mi swoje serce naprzeciw? Czy osoba wymyślona w ogóle ma serce?

*

Powieki ciążyły jej coraz bardziej i już nawet nie zmuszała się, żeby to ukrywać. Trudno się dziwić - była trzecia rano, za oknem niebo jeszcze nie zaczynało szarzeć, ale ptaki już się odzywały na gałęziach topoli i czerwcowy dzień już za chwilę miał wstać do pracy. Nad drzewami migotały ostatnie gwiazdy i wszystko wskazywało na to, że zapowiada się kolejny upalny dzień. Ale teraz, w tej godzinie przedświtu, w naszym pokoju było okropnie zimno, a my, zamiast zwyczajnie przytulić się do siebie, okrywszy się ciepłą kołdrą, siedzieliśmy w grubych swetrach i patrzyliśmy na siebie z półdystansu, czekając na kolejną rundę nie dającej się od paru dni rozstrzygnąć walki. Dokładniej - ja patrzyłem, ona zaś unikała mojego wzroku. Była przykryta pod brodę, obejmowała kolana ramionami i najwyraźniej odpływała ode mnie w rejs snu.

– Dobranoc, dziewczyno z Ipanemy...

Nie otwierając oczu podniosła rękę, poszukała mojej twarzy i przeciągnęła mi paznokciem po policzku.

– Dlaczego tak? – spytała uśmiechając się, jakby do myśli na zupełnie inny temat - Powiedz?

Zawsze mówiła “powiedz”, lubiłem to, chociaż nie zawsze chciałem jej powiedzieć, ale nigdy nie darowała.

– Powiedz?

Wszystkiego nie da się powiedzieć, więc może i nie warto. Zamknąłem okno, bo zaczynało być całkiem chłodno.

- Dlaczego tak nagle coś wyrosło między nami? Wolałbyś, żebym była twoją córką? Może jestem... Może mama oszukiwała? Ale ja myślę, że nie, bo nie czuję się tak z tobą związana.

- Tylko?

- Tylko zupełnie inaczej.

Znów pociągnęła mnie do siebie, po chwili w swetrach zaczęło nam być za gorąco, ale moja świadomość broniła się jeszcze resztką sił przed zapomnieniem o komplikacjach w naszym związku. Czy Weronice nie jest głupio, że nagle wchodzi w rolę, którą przed wielu laty pełniła jej matka? Spytałem jej o to, a ona się roześmiała:

- Czekałam, kiedy o to spytasz. Nie, przeciwnie - spoważniała - tak sobie myślę, że ona musiała coś zawalić. Albo ty. Ale ja nie zawalę. Ja, widzisz, specjalnie tam w Rzymie zaczepiłam Pawła, bo chwalił się komuś znajomością z tobą. Po prostu musiałam cię poznać. I musiałam zostać przy tobie.

Przeciągnęła delikatnie palcem po bliźnie na prawej ręce, jaka mi została po wypadku rowerowym.

- Widzisz? Nawet o tej bliźnie wiedziałam i chciałam jej dotknąć...

Zastanowiłem się. Już od wczoraj, kiedy mówiła mi, co o mnie wie, jedno wydawało mi się niemożliwe. O różnych szczegółach anatomicznych czy psychicznych mogła wiedzieć od Magdy, ale o jednym nie. Może Paweł? Ale on aż taki sentymentalny nie był!

- Skąd wiedziałaś o moim spotkaniu z Champs-Élysées?

Przeciągnęła się jak kotka, zdjęła mi zegarek i upuściła go na podłogę. Za oknem wstawał dzień.

- Nie wstajemy rano, możemy być w Zakopanem po południu. Czy to ważne, skąd wiem? Mama mówiła...

- Niemożliwe, przecież byłem w Paryżu wiele lat po tym, kiedy się rozstaliśmy.

- O rany, ale jesteś! Sam jej powiedziałeś, tuż przed wyjazdem z Aix.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Leżała z włosami rozsypanymi na poduszce, miała zamknięte oczy i znów zaczynała walczyć ze snem, ale przed porwaniem w nierzeczywistość ratowała się, przytulając policzek do mojej ręki.

- Skąd?

- No, z Aix-en-Provence. Jak u niej byłeś w przeddzień powrotu do Polski. Mnie wtedy nie było, ale mi mówiła parę lat potem....

- Weroniko... Co ty opowiadasz! We Francji znam tylko Paryż. Nigdy w życiu nie byłem w Aix-en-Provence...

 

*

 

Nigdy specjalnie nie lubiłem aperitifów, ale zainteresowałem się, gdy stawiając na stole szklanki, lód, wodę i butelkę “Lou Garagai” Wiktoria odwróciła nalepkę tak, żebym widział, że ten pastis produkowany jest w sławnej prowansalskiej wytwórni Janot, której współpracownicy zbierali zioła właśnie na zboczach Montagne Sainte-Victoire.

- Gouffre de Garagai to największa znana oficjalnie jaskinia naszej góry, ta w którą sławny Mariusz strącał swoich wrogów. Jej nazwa to w dialekcie prowansalskim po prostu oznaczenie pionowej studni, bez odgałęzień i bocznych korytarzy.

- Aven? - domyśliłem się.

- Tak to brzmi po francusku i tak to się nazywa w speleologii. A samo słowo ma pochodzić właśnie od tego avenu. W pobliżu otworu jaskini w czasach rzymskich rezydowała wróżka, taka prowansalska Pytia, o imieniu Galla...

- Jak to w Galii - przerwałem.

- Właśnie. Tuż przed bitwą z tymi niby Teutonami, konsul Gajus Mariusz zapytał jej o wynik walki. Odpowiednio odurzona wyziewami z jaskini, wyrocznia przepowiedziała Rzymianinowi zwycięstwo, co jak wiemy się sprawdziło, a w nagrodę przepowiadająca przyszłość dziura została nakarmiona ciałami wrogów. A od połączenia imion Galli i Gajusa powstało Galla-gai, potem, po prowansalsku zmienione na Garagai... No, to za powodzenie naszej wyprawy!

Była rzeczywiście pasjonatką góry i pewno wiedziała o niej znacznie więcej, niż prezesi Towarzystwa Przyjaciół Sainte-Victoire. Popatrzyła na mnie uważnie i poprawiając włosy, opadające jej na czoło, zaproponowała, że skoro mamy za dwa dni razem wędrować po tajemniczych wnętrznościach góry, to może powinniśmy przejść na “ty”. Poczułem się skrępowany, bo jak z łatwością mówiłem po imieniu osobom młodszym od siebie nawet o wiele lat, to do osób starszych szło mi to znacznie trudniej.

- Nie wiem, czy jestem godzien - wybąkałem - w końcu, imię patronki tak wspaniałej góry...

Machnęła ręką.

- Daj spokój, moja mama dając mi tak na imię nie miała pewno pojęcia o istnieniu Montagne Sainte-Victoire. W dodatku, ta cała nazwa jest w najlepszym wypadku nieporozumieniem, jeśli nie oszustwem!

Okazało się, że “Wiktoria” pojawiła się po raz pierwszy w połowie XVII wieku, i to bynajmniej nie w nazwie góry. Otóż bogaty mieszczanin z Aix, Honoré Lambert, zapadłszy na ciężką i zdawałoby się nieuleczalną chorobę, złożył ślub, że gdy wyzdrowieje, odrestauruje znajdującą się od kilkudziesięciu lat na szczycie góry budowlę, w której kiedyś mieszkali pustelnicy i wzniesie w jej miejscu kaplicę. Lambert wyzdrowiał, a widząc w tym znak boży, porzucił dobrze prosperujący interes i założył na górze klasztor, z odrestaurowaną kaplicą pod wezwaniem Notre Dame de Victoire, Matki Bożej Zwycięskiej, patronującej zwycięstwom Ludwika XII i kardynała Richelieu nad hugenotami. A samą górę od niepamiętnych czasów nazywano Ventura, w czasach chrześcijańskich Sainte-Ventura, co z pewnością pochodzi od celtyckiego Venturi, liguryjskiego Venturius lub po prostu łacińskiego Ventus. Oznaczało to bóstwo wiatrów, albo zwyczajnie wiatr. Mons Venturi - to po prostu Góra Wiatrów. Później nazwę kapliczki przeniesiono na całą górę - i oto cała Święta Wiktoria.

- To nie było żadnych świętych, wędrujących po jaskiniach czasu? - byłem bardzo zawiedziony - Taka pożywka dla wyobraźni... Przecież to wszystko było w kronikach, o legendzie z twoich czasów szkolnych nie mówiąc!

- Tam nigdzie nie jest napisane, że były to osoby święte! - obruszyła się - po prostu pobożne kobiety, o imieniu Wiktoria. Zbieg okoliczności i tyle. A co do wyobraźni, to najwięcej jej miał Walter Scott, który w powieści Anna de Geierstein twierdził, że nazwa Victoire pochodzi od zwycięstwa Mariusza nad Teutonami, który kazał na szczycie wznieść świątynię Marii Panny, na cześć której on sam był ochrzczony. A wszystko się działo na przeszło sto lat przed narodzeniem Chrystusa...

Dopiliśmy aperitif i przeszliśmy do mapy, rozłożonej na stole.

- Ale jeszcze rzuć okiem na ten wypis, a ja tymczasem zrobię jakieś kanapki.

Spojrzałem na datę pergaminu. Niewątpliwie pochodził z Anglii, zaś umieszczona na nim data 1790 roku budziła respekt. Był to wszakże odpis dokumentu, odnoszącego się do czasów znacznie, znacznie dawniejszych.

 

*

 

Kaganki oliwne, umieszczone dość skąpo wokół wielkiej sali refektarza, nazywanego przez niektórych braci “Pałacem”, oświetlały wysokie pomieszczenie niezbyt dokładnie - wystarczały, żeby wiedzieć, co się je i żeby kęsy donieść do ust, ale nie wystarczały, by wydłubać ości z przypadającej na dzisiejszą kolację ryby. Przynajmniej tak sądził dość słabo widzący po ciemku wizytator generalny zakonu templariuszy, który, podobnie jak jego szczelnie osłonięty kapturem towarzysz był w tej komandorii po raz pierwszy. Odłożył wreszcie smażony kawałek na talerz, otarł usta i zwrócił się do siedzącego po prawicy wysokiego rycerza, który widać nie gustował w rybach w ogóle, bo jego porcja była nietknięta, a on sam zadowalał się jarzynami i kluskami.

- Pora nam przejść do rzeczy, panie bracie! Nie przybyliśmy tu po to, by objadać się rybami po ciemku!

- W rzeczy samej, Hugonie z Pairaud, w rzeczy samej. Zwłaszcza jak kto nie lubi ryb, lub ma słaby wzrok...

Komandor Prowancji, Bernard de la Roca, słynął wśród braci nie tylko z tęgiego miecza i doskonałej strategii, pamiętnej z czasów, gdy służył w syryjskiej potrzebie u boku wielkiego mistrza Wilhelma de Beaujeu, który tak pięknie poległ dla chwały Pana broniąc ostatniej twierdzy Królestwa Jerozolimskiego, Saint-Jean d’Acre. Znano go także z ciętego języka, którego w całym zakonie, a i poza nim bano się nie mniej niż jego ostrego miecza.

Rycerze i bracia posługujący rozeszli się już byli do swoich cel, by niebawem spotkać się w kaplicy na ostatnią, wieczorną modlitwę. Za wielkim stołem pozostało ich tylko pięciu: toczący ów rybny dyskurs Hugon i Bernard, oraz Gaston de Montpelier - komandor Cengle, rycerz Gilbert de Nimes, którego przedstawiono jako skarbnika komandorii Francji oraz rycerz w długiej szacie, który dotąd nie zdjął kaptura i którego towarzysze nie przedstawili gospodarzowi “pałacu”. Teraz właśnie zrzucił kaptur i oczom zebranych ukazało się oblicze o smagłej cerze, posiwiałych przedwcześnie włosach i bystrych, błękitnych oczach. Gaston zwrócił pytający wzrok na Bernarda, który dowodząc templariuszami w Prowansji był jego bezpośrednim przełożonym.

- Nie poznajecie, bracie Gastonie? Nie widzieliście nigdy naszego wielkiego mistrza? Toć przecież sam wielebny Jakub de Molay!

Gaston skłonił głowę. Był zbyt mało ważnym dowódcą garnizonu, by brać udział w zgromadzeniu, wybierającym mistrza. Ucałował dłoń Jakuba i w milczeniu oczekiwał na rozkazy.

W drugim końcu sali, przy szerokich ławach, zasiadali giermkowie rycerzy, którzy nie śmieli wyjść z refektarza, póki ich panowie się nie posilą oraz kilkunastoosobowa drużyna zbrojnych, towarzyszących mistrzowi.

- Falco! - zawołał półgłosem Jakub. Porwał się z ławy młody, może dwudziestoletni giermek i przyklęknął przed mistrzem.

- Masz tu mój pierścień. Pójdziesz do tych, którzy stróżują przy naszych bagażach i pokażesz go dowódcy. Ten wyda ci wtedy kilka pakunków, które wraz z dobranymi przez ciebie pomocnikami zaniesiesz do tutejszego skarbca. Macie wszak, bracie, tutaj skarbiec, dobrze umocniony? - zwrócił się do komandora.

Gaston kiwnął głową. Skarbiec był wykuty w zboczu góry, zgodnie z tajnymi instrukcjami, jakie otrzymali przed 150 laty jego poprzednicy - pierwsi komandorzy Cengle. Była to spora piwnica, do której wejść można było jedynie od kaplicy Marii Panny przez sekretne drzwi za ołtarzem. Wyjść zaś z niej można było jeszcze drugimi, tajnymi drzwiami, wiodącymi do lochu we wnętrzu góry, który prowadził rzekomo wprost do Diablej Studni. Legenda głosiła, że kiedyś zdradzający zakon rycerze byli tam właśnie zrzucani w głąb, na pastwę diablej mocy, bowiem studnia miała prowadzić do samego piekła. Zgodnie z przekazywanymi z pokolenia na pokolenie instrukcjami, które znało zawsze tylko dwóch rycerzy - komandor i skarbnik - te drugie drzwi otwierano i starannie oliwiono dwa razy do roku - na dzień Wigilii Narodzenia Pana i na dzień Św. Jana, 24 czerwca. W te dni bowiem moce piekielne przystępu do bogobojnych dusz nie mają. W ceremonii tej uczestniczyli wyłącznie komandor i skarbnik, albo - w razie wojny - pozostawieni w komandorii ich zastępcy. Na co dzień w skarbcu trzymano skrzynie z niewielkim zresztą majątkiem zakonu oraz depozyty tutejszej szlachty, wyruszającej do Ziemi Świętej. Po upadku Jerozolimy ta część skarbca opustoszała.

- Jeśli skarbiec wasz pełen, każecie wynieść, bracie Gastonie - takie wszak jest wasze imię? - rzeczy komandorii do innego pomieszczenia i postawicie przed nim straże. A w skarbcu złożymy moje pakunki, zaś klucze wszystkie oddacie Gilbertowi de Nimes, skarbnikowi Francji i komandorowi Prowansji, bratu Bernardowi de la Roca.

- Wybaczcie, panie - pokręcił głową Gaston - możecie mnie kazać zabić, ale kluczy nie oddam. Jeśli nie macie do mnie zaufania, tedy mianujcie kogo bardziej niż ja przydatnego. Ale jest napisane w ordonansach komandorii, że jedynie komandor i skarbnik tego zamku mają mieć klucze do skarbca. I wyjątków żadnych nie przewidziano. Kluczy nie oddam.

Zmarszczył na to brwi Hugon de Pairaud, wizytator generalny zakonu, bo zbyt śmiałe były słowa, rzucone w twarz wielkiemu mistrzowi przez prostego rycerza, dowodzącego prowincjonalną komandorią. Spojrzał po towarzyszach de Molay trochę bezradnie, zastanowił się i milczał. Fulco czekał cierpliwie na wynik sporu, klęcząc u kolan swego pana.

- Wybaczcie mu, panie - łagodził Bernard - to Prowansalczyk, dzielny i wierny. I rozkazu za nic nie złamie. Ale możemy mu zaufać, ręczę zań jak za siebie samego.

- Możemy? - wielki mistrz wzruszył ramionami - Musimy! Ale czy zgodzisz się, że wymienieni przeze mnie bracia będą choć wiedzieli, gdzie klucze owe trzymacie?

Gaston skinął głową.

- Powiem im, jak będę wiedział o co chodzi. Co mamy tam sekretnie przechowywać.

Jakub de Molay westchnął ciężko i pogładził Fulca po głowie.

- Pędź, chłopcze, a udaj, że w inną stronę idziesz, żeby cię nie śledzono. Przyjdźcie do kaplicy, gdy kompleta kończyć się będzie i tam czekajcie na nas.

Widząc poruszenie wśród zbrojnej drużyny mistrza, zawołał do nich Hugo:

- A co tam, panowie bracia?

- Zaglądał tu jakiś brat, stał chwilę, ale porwał się, gdyśmy go zobaczyli...

Wstał Bernard.

- Pójdźmy na dziedziniec. Tam przestronno bardziej i prędzej ciekawskich zobaczymy, gdy rozmawiać będziemy. A wy, rycerze - idźcież na kompletę.

Niespiesznym krokiem wyszli z refektarza - ot, grupa dostojników zakonu, którzy po obfitym posiłku przechadzki zażyć pragną, nim utrudzone ciało przyłożą do siennika. Znanym było z reguł zakonnych, że rycerz czując się zmęczonym, z komplety i jutrzni zrezygnować może, zastępując udział we mszach indywidualnymi modłami, więc nie dziwne było takie postępowanie, osobliwie wśród starszych zakonu. Podeszli pod górę, powyżej budynków komandorii, w miejsce, gdzie otaczające zamek kamienne mury niemal stykały się z pionową ścianą Góry Wiatrów. Obwarowania obejmowały znaczną część płaskowyżu, nie zasłaniając wszakże widoku na okolicę. Nie tylko więc z wysokich na 12 metrów czterech wież można było obserwować, czy nie nadciąga nieprzyjaciel. Jednak widok nie był specjalnie rozległy - od północy pół nieba zakrywała czarna teraz, a w dzień olśniewająco biała sylweta Góry, od południa widok na odległe o kilkadziesiąt mil morze zasłaniały wzgórza Cengle. Siedli na kamieniach w pobliżu południowego muru. I przez długą chwilę się modlili. Po czym milczenie przerwał wizytator generalny Zakonu:

- Jak wiecie, bracia, komandoria ta ma dla nas specjalne znaczenie. Zakon nigdy nie był specjalnie skłonny do kupowania dóbr ziemskich, i słusznie, bo oszczędzać to nasza powinność, o czym tu obecny brat - skarbnik Francji może poświadczyć...

Gilbert de Nimes skinął głową i uśmiechnął się, czego na szczęście wizytator nie zauważył. Skąpstwo Hugona było wręcz przysłowiowe.

- Wystarczała nam w zupełności, przynajmniej w początkach istnienia naszego zakonu, szczodrobliwość panów francuskich i hiszpańskich oraz to, cośmy sobie wywojowali w Ziemi Świętej i w innych miastach Saracenów, osobliwie w Hiszpanii i Portugalii. Aliści pod koniec działalności walecznego Roberta z Craon, który był wielkim mistrzem zaraz po nieodżałowanej pamięci założycielu naszego zakonu, imienniku moim Hugonie z Payns, prowansalscy nasi bracia otrzymali rozkaz, by za wszelką cenę kupić lenno Bayle, a z nim - ten płaskowyż u stóp góry. Cena, po prawdzie, wysoka nie była i wielkie zdziwienie wywołała ta nasza ochota, bowiem zapadła to była dziura, z jedną wioseczką w okolicy. Jedynie może dawne rzymskie tradycje kazały sądzić, że wartość strategiczna takiej komandorii będzie z latami rosła. Wybudowano przeto zamek, a wkrótce potem ów skarbiec, ściśle według instrukcji wielkiego mistrza.

- Natenczas Bernarda z Tremelay, waszego, bracie, imiennika - przerwał Jakub, zwracając się go komandora Prowansji. Ten, podobnie jak wszyscy z wyjątkiem mistrza i wizytatora, nie wiedział do czego zmierza ta opowieść i słuchał w milczeniu - A przekonali naszych poprzedników do tych inwestycji nasi wrogowie - Saraceni.

Bernard pokiwał głową - sam doświadczył, jak szczególne stosunki panowały między templariuszami a ich przeciwnikami w Ziemi Świętej. Widział na własne oczy pismo od młodego sułtana Al-Aszrafa Chalila, w którym tenże wraz z zapowiedzią ataku na Akrę wypisywał wielkiemu mistrzowi pół strony wielkich komplementów i wyrazów ubolewania, że oto przyjdzie im z sobą walczyć. Co, rzecz jasna, nie przeszkodziło w końcu Saracenom w zabiciu Wilhelma de Beaujeu. Wśród templariuszy nie było tajemnicą, że mimo iż z Turkami i Arabami, a takoż i Maurami hiszpańskimi potykano się od dwóch stuleci, to jednak przeciwnicy nawzajem się cenili i szanowali, i - choć z pewnymi wyjątkami - obdarzali zaufaniem. Templariusze poruszający się na Wschodzie jak u siebie w domu wiedzieli lepiej od zwykłych, grzęznących w ciemnocie środka Europy krzyżowców, że Saraceni nie są bezmyślnymi poganami, a ich wiedza ogólna dorównuje, a niekiedy nawet przewyższa ich nadzwyczajną sztukę wojenną. W czasach Salaha ad-Dina jednakże, gdy imperium rozrosło się niepomiernie, zaczęli się Saraceni kłócić między sobą, zwyczajnie, jak to bywa, gdy różne nacje usiłują się zjednoczyć pod wspólnym berłem jedynie dla interesów. Łączyła ich, naturalnie, wspólna wiara w jednego Boga i jego Proroka, ale Saladynowi długo pamiętano to, że zjednoczył ich siłą, a sam pochodził z prowincjonalnego, górskiego plemienia Kurdów.

Tak tedy templariusze wiedzieli przede wszystkim, że Saraceni lepiej od innych znają Wschód, w tym i tajemnice Ziemi Świętej, że są ambitni, dzielni i mądrzy, no i że warto się od nich uczyć. A że niekiedy dawało się dzięki tej polityce wykorzystywać jednych przeciwników przeciw drugim - Królestwo Jerozolimskie trwało jak wyspa w morzu pogan, a templariuszy oskarżano o paktowanie z przeciwnikiem, a nawet - o tajemne sprzyjanie mu.

Faktycznie, poszczególni wielcy mistrzowie, a nawet i inni członkowie kapituły mieli wśród Saracenów wielkich prywatnych przyjaciół, a niekiedy i sojuszników. I to od nich właśnie dowiedział się mistrz Robert o wielkim znaczeniu Góry Wiatrów, jednej z najważniejszych boskich gór w krajach giaurów. A kilka lat później, po objęciu władzy przez Saladyna, w Domu templariuszy w Jerozolimie, pojawił się w przebraniu Usama ibn Munkiz z Szezaru, poseł od wielkiego wezyra Muina ad-Dina, krewnego sułtana.

- I wtedy - ciągnął dalej Hugon de Pairaud - wielki ten poeta saraceński opisał mistrzowi w przepięknych słowach, że oto w ziemi prowansalskiej, w znanej żołnierzom proroka Górze Wiatrów, znajduje się dziwna jaskinia, która ma właściwość przenoszenia ludzi w czasie i przestrzeni i wiedza o tym, wielokrotnie wykorzystywana była dla podbojów Hiszpanii i ziem nadmorskich. Wiedzę swą taili dotąd tak, że tylko wielcy wezyrowie o tym byli informowani, ale teraz już nie będą jej potrzebować, więc przekazują swym przyjaciołom Frankom, by spożytkowywali ją ku swej potrzebie. Bo są pewni, iż żaden korytarz w Jaskini Czasu nie prowadzi do ich krajów, więc nikt nie przerzuci tam wojska, by czynić im szkody. A rycerze świątyni - jak wiedzą - mają sporo do ukrycia przed innymi giaurami, gdzie zaś można lepiej coś ukryć, jak w oceanach czasu?

Spojrzeli na mówiącego z niedowierzaniem rycerze. A najbardziej zdziwiony był Gaston de Montpelier, komandor Cengle, który mieszkał tu stale od klęski pod Akrą, z której wymknął się wraz z kilkoma druhami, eskortując galery z kobietami i dziećmi, odprawionymi przed bitwą na Cypr. Zawsze uważał, że mianowanie go dowódcą garnizonu w jego rodzinnej Prowansji, ale za to z dala od wszystkich większych ośrodków było karą za to, że nie wziął udziału w bitwie, tylko skorzystał z okazji i uciekł. Cengle było pięknie położone, spokojne, nawet mistral z rzadka dawał się odczuć, jako że od większych podmuchów osłaniała go Góra, choć to według legendy na niej właśnie rodził się wiatr. Ponoć zresztą właśnie w jaskini, przez tutejszych z prowansalska nazywanej Garagaď. Chyba że chodziło tu o inną jaskinię?

- Ależ... - z wymuszonym szacunkiem skłonił się przed Hugonem. Jakieś przeczucie kazało mu nie lubić tego człowieka. - Mój panie, znamy tę jaskinię. To, uczciwszy uszy, prosta dziura, nadająca się do tego, by śmieci tam wyrzucać i być może skazańców do diabła posyłać, nie zaś jakaś machina manipulująca czasem i przestrzenią.

Rozłożył ręce Hugon, zaś wielki mistrz pokiwał głową.

- Tak też i myśleli nasi wielcy poprzednicy, choć sama jaskinia zawsze mogła się przydać, więc kupili ten płaskowyż i wedle wskazówek Usamy wybudowali komandorię. I co powiesz, mój bracie? Jest jaskinia tam, gdzie saraceński poeta ją w swej opowieści lokował, czy nie ma jej?

- Być jest - wzruszył ramionami Gaston, po czym się zreflektował, że jednak mówi z największym dostojnikiem zakonu. Ciemność była już wielka, jedynie sam wierzchołek Góry Wiatrów żarzył się jeszcze czerwonawym poblaskiem dawno już zaszłego słońca, więc liczył, że Jakub jego gestu nie zobaczy - To dowodzi tylko wielkiej znajomości geografii ze strony Saracenów, o czym wszyscy dawno wiedzą. Ale że owa jaskinia w czasie przenosi?

Wielki mistrz podobnie jak przedtem Hugon trochę bezradnie rozłożył ręce.

- Tego dowieść dotąd nie zdołano. Były tu ponoć jakieś opowieści o ludziach, którzy po jaskini błądzili i wychodzili młodsi niż weszli, ale potwierdzenia żadnego nie ma. Oby Bóg dał, że nie będziemy musieli tego dowodzić, a w spokojniejszym czasie ją po prostu zbadamy, czas jednak nie jest spokojny i o tym, bracie Hugonie, uwiadomcie teraz naszych towarzyszy.

Siadł głębiej, cofając się pod sam mur i szczelniej owinął się opończą. Biały płaszcz z czerwonym krzyżem, podobnie jak inni zostawił w jukach, a odziany był w grubszy nieco sukienny habit z kapturem, który nasunął teraz na głowę i pogrążył się w rozmyślaniach. Znać było, że niechętnie nawet słucha opowieści o sprawie publicznej, a mówić o niej nie chce. Przeczuwał bowiem Jakub de Molay, że dwustuletnie dzieje zakonu dochodzą do pewnej granicy, za którą będą odtąd ważniejsze rzeczy nowe. Już obrona Ziemi Świętej i Królestwa Jerozolimskiego nie będzie głównym zadaniem rycerzy, może wymyślona przez nich i tak rozwinięta bankowość będzie ich zadaniem, może badanie historii, a może wędrowanie po oceanach czasu i przestrzeni przeznaczy im teraz Pan? Zadrżał, tak z zimna jak i przeświadczenia, że w tym nowym świecie dla rycerzy takich jak on miejsca już pewno nie będzie. Przypomniał sobie bitwę pod Akrą, w której specjalnie się nie popisał, ale był u boku wielkiego mistrza prawie do końca. Po śmierci Wilhelma trochę na chybcika, zaocznie wybrano na mistrza Tybalda Gaudina, którego Jakub nie lubił. Po trzech latach trzeba było szukać innego kandydata - stanęło ich dwóch: poza nim Hugon de Pairaud, którego ciepło wyczuwał teraz przez opończę, gdy siedział obok i ponurym głosem perorował. Obaj byli dość mało znanymi rycerzami. Kilka głosów przeważyło na korzyść Jakuba. Mimo ówczesnej rywalizacji pozostali przyjaciółmi.

Nie słuchał tego, co mówił braciom Hugon - sytuację polityczną znał aż nazbyt dobrze. Gwiazdy świeciły nad dalekim, niewidocznym stąd morzem, od którego ciągnęła wilgoć. Czuł się stary - tego roku skończył bodaj 63 lata, nie był pewny, bo rachunek stracił już jakiś czas temu. Pamiętał tylko to, że do zakonu przyjęto go, gdy miał 21 lat. Kochał się nieszczęśliwie, dama jego serca zmuszona została do poślubienia innego, a on, jak wielu rycerzy tej epoki, poprzysiągł jej wierność aż do śmierci i wstąpił do zakonu. Ceremonia przyjęcia była pospieszna, nie miała w sobie nic z dziwacznych misteriów, o jakich niekiedy słyszał przedtem, a on zapamiętał z niej głównie to, że w czasie ceremonii obłuczyn, gdy starsi bracia rozbierali go w osobnej komnacie z szat świeckich i ubierali w strój templariusza, myślał cały czas o Agnes, skutki czego rycerze zobaczyli i śmiali się z niego do łez. Ale pokazał im kokardę, którą dała mu podczas ostatniego spotkania w Besançon, a oni posmutnieli i nie protestowali, gdy potem wsunął ją na serce, pod koszulę. Nosił ją do dziś, choć doskonale wiedział, że to sprzeczne z regułą. “Pan mi wybaczy - pomyślał kiedyś - on także kochał...”.

Wizytator zakonu opowiadał, jak konflikt między królem Filipem IV, zwanym Pięknym a papieżem Bonifacym VIII, rozpoczęty od bulli, zakazującej królowi ściągać daniny z dóbr kościelnych, rozwinął się dramatycznie za sprawą królewskiego legisty i doradcy, uszlachconego mieszczucha Wilhelma de Nogaret. Zrobił karierę na dworze, gdy jako nauczyciela i znawcę dialektów prowansalskiego i landwedockiego ściągnięto go najpierw do urzędu seneszalskiego, a potem do Paryża. Gdy papież ogłosił dokument Clericis laicos, Wilhelm właśnie zasiadł w Radzie Królewskiej i po pytaniu królewskim, co można by zrobić, iżby nie pozbawiać coraz bardziej pustego skarbu tych dochodów - wypalił: zwołać synod i zmienić papieża.

Król się oburzył, ale Wilhelma wysłuchał. Na cały świat chrześcijański poszło oskarżenie, że papież jest uzurpatorem, heretykiem, sodomitą i jeszcze w dodatku ma na swoje usługi demona, co dowodzi, że ma pakt z Szatanem. Wilhelm zjednał dla swych planów sobie znanymi metodami tylu biskupów, ilu trzeba było by zwołać synod i papieża obalić. Doszło do tego, że papież miał 8 września 1303 roku rzucić na króla klątwę, ale tuż przedtem, gdy Bonifacy wypoczywał na wakacjach w rodzinnym Anagui, wynajęty zbir pozbawił go życia. Nigdy tego nie udowodniono, ale wszyscy wiedzieli, że za zamachem stał Wilhelm. Dwa lata później, gdy w niejasnych okolicznościach zmarł kolejny papież - Bonifacy IX, jego z kolei następca, tym razem Francuz z Bordeaux, już nie popełnił błędów swoich poprzedników. Gdy wstąpił na tron jako Klemens V, nawet nie pojechał do Rzymu, na inaugurację pontyfikatu wybierając biskupie miasto Lyon. W skarbie królewskim jednak było nadal pusto, o czym templariusze najlepiej wiedzieli, bowiem im to Filip Piękny powierzył pieczę nad szkatułą. Dlatego też - znów za namową Wilhelma - król ogłosił edykt pozbawiający obywatelstwa francuskich Żydów. W pierwszych latach swoich rządów podobną procedurę zastosował Filip wobec Lombardczyków - najpierw oczernić, pozbawić obywatelstwa, potem zagarnąć ich mienie.

- 22 lipca obecnego roku edyktem królewskim zajęto mienie wszystkich Żydów, najpierw w Langwedocji - ciągnął Hugon - zostawiano wszystkim tylko niewielką sumę, za którą z biedą mogli wydostać się za granicę Francji. Skarb królewski znów się zapełnił. Obawiamy się, że nie na długo. A potem...

- Potem przyjdzie kolej na nas - domyślił się Bernard de la Roca.

- Gdy Wilhelm przychodzi do komandorii paryskiej, a robi to często wraz z królem - podjął skarbnik Francji, Gilbert de Nimes - każą pokazywać sobie nasz skarbiec. Mamy tam takie okienko, przez które zaglądają. I, za przeproszeniem, oblizują się jak kot do sperki. I wiemy, że niebawem wymyślą coś takiego, żeby nas tej sperki pozbawić. A przy okazji pewno i prawa do istnienia. Cóż prostszego, jak teraz na nas rzucić oskarżenie o herezję? Za drobny procent sumy, którą po nas spodziewa się uzyskać, Wilhelm kupi setki świadków, którzy zeznają przed biskupami to co zechce. Tak jak w sprawie papieża, jak w sprawie nieposłusznych sobie hierarchów, jak w sprawie Żydów... A dominikanin Wilhelm z Paryża, wielki inkwizytor Francji, tylko czeka na taką okazję - będzie słynny na cały świat!

đ Odcinek 28