Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 23

 

Odcinek 24

18-06-2003

 

Spotkali się w Starym Porcie marsylskim bladym świtem - w sam raz, żeby jeszcze zjeść po talerzu zupy rybnej bouillabaisse i zdążyć na poranny pociąg do Aix, który z dworca Świętego Karola odchodził po dziewiątej. Knajpka koło wybrzeża Świętego Jana była czynna całą noc i często zachodzili tam rybacy, wypływający świtem do pracy. W nosie kręciło od ostrych zapachów, za oknem mgły przesłaniały do chwilę widok na imponujące mury Chateau d’If i choć widok ów zapewne wszystkim Marsylczykom był dobrze znany, jednak i na nich robił wrażenie, szczególniej tego poranka. Byli młodzi, otoczeni przyjaciółmi, a najbliższe dni zapowiadały się fantastycznie. Cała grupa postanowiła rzucić wyzwanie Górze Świętej Wiktorii koło Aix i odnaleźć znaną tylko z legend tajemniczą Jaskinię Czasu, do której wejście prawdopodobnie zasypane zostało przed laty przez kamienną lawinę.

Pociąg wlókł się niemiłosiernie, potem jeszcze trzeba było kilka kilometrów maszerować w stronę masywu, wreszcie dobrze po południu rozbili obóz dość wysoko ponad Vauvenargues. Jean Christophe podzielił ekipę na trzyosobowe grupy, rozdzielając im zadania penetracji terenu niezbyt stromego zbocza. Ślady dawnego lawiniska kamiennego widać było dokładnie, więc wiedzieli gdzie zacząć. Niestety, czoło lawiny miało tu przeszło pół kilometra szerokości, a teren pocięty był dodatkowo głębokimi wąwozami i mocno zarośnięty, możliwości więc było sporo.

Przed trzyosobowym namiotem dziewcząt ognisko zapłonęło najwcześniej. Kierownik grupy przyszedł zaraz po zmroku i wyciągnął dwie butelki wina.

- To dla ciebie, siostrzyczko! - wręczył drobnej blondynce o zadartym nosku i piegowatej buzi - Z okazji twoich urodzin.

Victoire zaśmiała się.

- Dzięki, Jean. Wypijemy tylko jedną, za zdrowie twojej Marie i obojga dzieciaków. Jutro rano trzeba będzie wstać. Proponuję, żeby moją uroczystość przełożyć na jutro i zabawę zrobić we wnętrzu jaskini. Czuję, że nam się poszczęści.

Mimo wypitego wina długo nie mogła zasnąć. Księżyc był dopiero w pierwszej kwadrze i na bezchmurnym niebie jasno migotały gwiazdy. Z dalekiej wioski niosło się szczekanie psów. Zdawało się jej, że znad morza dolatują dźwięki syreny przepływającego statku. Wyciągnęła śpiwór przed namiot i wpatrywała się w górę, której podłużne cielsko przysłaniało pół horyzontu. Na tle szarawego nieba zobaczyła kilka szybkich cieni - to nietoperze urządzały nocne łowy.

Była bardzo podniecona. Na tę wyprawę szykowali się z bratem od co najmniej dwóch lat, od czasu, gdy podczas szkolnej wycieczki do Aix przewodnik w muzeum, pokazując pamiątki związane z Cezannem wskazał na górę, tak inspirującą wielkiego malarza i opowiedział im legendę o Jaskini Czasu.

 

Powiadają w Prowansji, że na wschód od Aix łańcuch górski się ciągnie, nazwany imieniem Wiktorii. Za czasów dobrego króla René kobieta o tym imieniu żyła w jednym z portowych miasteczek na pograniczu włoskim. Była młoda i piękna nadzwyczajnie, ale też tak zapatrzona była w swoją urodę, zaprawdę niezwykłą, że co dzień wieczór, stosowne modły do Pana Boga, Maryi Dziewicy i patronki swojej, świętej Wiktorii z Sabiny we Włoszech odprawiwszy, udawała się w kąt drugi pokoju, gdzie posążek grecki stał, przedstawiający brodatego mężczyznę o obliczu starca i figurze młodzieńca, który rzekomo miał być pogańskim bóstwem Czasu. I do Chronosa owego, bo takie było jego miano, Wiktoria co wieczór zanosiła nieprzystojne modły, by pozwolił jej zachować urodę, zdrowie i powodzenie aż do śmierci. Słowem - by pomógł jej oszukać własną jego naturę, naturę Czasu. I razu pewnego miał bożek przybrać ludzką naturę i odezwać się do niej w te słowy:

- Jeśli zechcesz spełniwszy jeden mój warunek nadal zachować swoją urodę, wyjawię ci sekret panowania nad Czasem. Nie jest on bowiem boską właściwością, a naturalną i każdy może nad nim panować, ale pokonać ani oszukać się go nie da. I jak mu co zabierzesz teraz, to z nawiązką odbierze potem.

- A jakiż to warunek?

- A jakiego warunku może spodziewać się piękna kobieta po mężczyźnie?

Obruszyła się na to Wiktoria, a bożek widząc jej gniew, na powrót skamieniał. Aliści po dniach paru Wiktoria znów zaczęła się doń modlić przyrzekając być mu powolną. Tak tedy ulitował się znów Chronos i powiedział jej, że w górze na wschód od stolicy Prowansji położonej jest jaskinia, która stanowi machinę czasu. Kto do niej wnijdzie, a miarkować się będzie, osiągnie panowanie nad Czasem, który płynąć będzie wedle jego życzenia. Działanie machiny jest proste i starczy jedno zapamiętać: wszystkie korytarze, od głównej sali biegnące w dół - zaprowadzą w przeszłość, te które w górę podążają - w przyszłość powiodą. A w tej sali głównej są dwa jeziora, jedno będące lustrzanym odbiciem drugiego. Dziwnym się może wydawać, bowiem jedno, większe, wbrew naturze na sklepieniu owej sali się znajduje, drugie zaś jak zwykle w jaskiniach - na ziemnym podłożu. Wszystkie inne korytarze i inne sale owych właściwości nie mają, owszem, są zwyczajne jak to w jaskiniach, w których pasterze przed deszczem się chronią, a niekiedy niedźwiedzie i inne dzikie bestie po ziemi chodzące i po niebie latające zamieszkują. Kto zaś zatrzymać chce czas w miejscu i zachować swój dzień dzisiejszy na lata przyszłe - okrążyć ma owo jezioro po tylekroć, za każdym razem upijając zeń jeden łyk wody, ile lat chce przeżyć w tym samym czasie, a potem nie wchodząc do żadnego z korytarzy wrócić tak, jak przyszedł.

A jest ci wśród korytarzy jeden osobliwy, który ani w dół nie wiedzie ku przeszłości, ani w górę ku przyszłości, jeno prosto. Tego się strzec trzeba, bo jest to pępowina Czasu, która łączy go z macierzą Naturą. I wiedzie nie gdzie indziej tylko do owego miejsca i czasu, gdzie Czasu już nie masz, ni Miejsca, ni Ziemi, ni Nieba z Gwiazdami jasnymi, jeno stopione w jedno Czas, Ziemie rozmaite, Gwiazdy i Wolę Bożą, z których przed tysiącami tysięcy wieków świat powstał, wyzwolony jednym bożym “Stań Się!”. A kto by tam poszedł, rozpadnie się Czas jego i on sam zapadnie się w Wolę Bożą na wieczność.

I potem noc zapadła, po której bożek Chronos wrócił do swej alabastrowej postaci wiecznotrwałego posągu, a Wiktoria zabrawszy z sobą nieco jadła tylko, bez woli rodziców swoich na osiołku pojechała drogami górskimi w stronę stolicy króla René. Jak dotarła w te strony, jak odnalazła jaskinię i co w niej przeżyła - legenda milczy. Wiadomo tylko, że po czasie pojawiła się z powrotem w swoim miasteczku, piękniejsza niż kiedykolwiek. Jej uroda jaśniała jak słońce na bezchmurnym niebie tak, że nie było takiego, kto by śmiało jej w oczy spojrzał. Lata mijały, a w jej kruczoczarnych włosach nie pojawiał się ani cień siwizny, ani jedna zmarszczka nie przecinała jej jasnego czoła, ani jeden znak brzemienia czasu nie pochylał jej dumnej postaci. Ale z chłopców żaden, a i z mężczyzn starszych nikt nie szedł do niej w konkury, bo tak piękną była i czystą, że każdego onieśmielała. Szły za mąż jej brzydsze i starzejące się koleżanki, a ona tkwiła przy oknie co dzień, tkackim pracom się oddając, zapatrzona w niebo i ziemię, które zdawały się ją omijać ze swoimi prawami. Pomarli jej rodzice, miasto popadało w ruinę, to znów się odbudowywało, a ona była cudnie piękna i jaśniejąca swą młodością, a że przy tym nadal nikt się koło niej nie kręcił - świętą ją zaczęto nazywać.

By sprostać temu imieniu, zaczęła opiekować się chorymi na trąd i na inne najokrutniejsze choroby, rannych na wojnach opatrywała, wypływała na morze z rybakami na najdziksze sztormy - zdawało się, że śmierci szuka, ale śmierć, tak jak i czas, jej się nie imały. Aż przyszedł dzień, w którym Wiktoria obudziła się rano, zwołała sąsiadów i znajomych i opowiedziała im swoją historię, a oni nie uwierzyli.

- Patrzcie, przyjaciele, patrzcie. Bowiem dziś mija pięćdziesiąt lat równo od dnia, w którym pożegnawszy się czule z moim kochankiem - Bogiem Czasu - odnalazłam ową jaskinię, a w niej grotę z jeziorem na stropie, które okrążyłam równo pięćdziesiąt razy, pięćdziesiąt łyków Wody Czasu wypijając. I dziś zatrzymany Czas przyjdzie upomnieć się o mnie. Zapamiętajcie bowiem, że Czas można zatrzymać, można zmienić szybkość jego biegu, niekiedy na chwilę odwrócić. Ale on zawsze istnieje i zawsze trafi na swoje miejsce. Zyskałam co chciałam - zatrzymałam swoją urodę i młodość. Ale nie trzeba było takich igraszek podejmować! Tak jak lustro tylko wtedy swoją moc okazuje, kiedy ktoś się w nim przegląda, tak i młodość i uroda potrzebne są tylko wtedy, gdy ktoś je podziwia, zachwyca się i szczerze je kocha. A jedyna moja miłość, poza mną samą, to ten oto Bóg Czasu, którego pokochałam po niewoli i o którym nigdy nie mogłam zapomnieć. A prawdziwie Czas może zatrzymać tylko prawdziwa Miłość, zwyczajna, ludzka. Dziś umrę - pogrzebcie mnie razem z nim, by już nigdy nikomu swych tajemnic nie zdradzał. A dla króla przekażcie tę oto puszkę ze spisaną moją historią, niech ku przestrodze innych posłuży.

Nie rozumieli poczciwi sąsiedzi, rybacy i rolnicy dobrze jej słów, ale wolę jej uszanowali. I gdy tylko dzwony na kaplicy miejskiej południe oznajmiły - przerażające zmiany ukazały się na jej obliczu, tak niegdyś pięknym a czystym. Urody nic nie zmieniło, ale włosy w mgnieniu oka jej posiwiały, twarz wychudła i pomarszczyła się, ręce zmieniły się w długie żylaste szpony. Podano jej kubek wody - wypiła, podano jej posążek bożka - przytuliła go i tak umarła. Pochowano ją przy Kościele Świętego Michała w miejscu, gdzie potem wyrosło miasteczko Menton. Mówiono też, że nie jedyna to Święta Wiktoria, która wędrowała po Jaskini Czasu, że już przedtem takowe cuda ludzie oglądali, ale to już inna historia.

 

Wiktoria uśmiechnęła się - czy dlatego fascynowała ją góra, że miała tak na imię, czy dlatego tak otrzymała na imię, żeby ostatecznie wydrzeć górze jej tajemnicę? Na niebie pojawiły się chmury, a na ich tle jeszcze wyraźniej widać było przelatujące nietoperze. “Muszą gdzieś tu mieszkać, nietoperz nie potrafi latać zbyt daleko... W naszej jaskini?”. Zasnęła, gdy niebo zaczęło szarzeć.

Grupa Wiktorii, w skład której prócz niej wchodzili jeszcze 24-letni Antoine, geolog i 22-letni Jules, student historii, od kilku miesięcy funkcjonujący jako jej narzeczony, poszła lewym skrajem lawiniska, w górę stromego żlebu, zarośniętego karłowatymi sosnami. Po godzinnej wspinaczce, mozolnej przez usuwające się spod nóg kamienie i konieczność pilnego wypatrywania szczeliny, zatrzymali się pod niewielkim progiem, by odpocząć. Pozostałe dwie ekipy stracili już dawno z oczu, choć środkową, którą kierował brat Wiktorii, jeszcze słyszeli, a raczej słyszeli lecące im spod nóg kamienie.

Ruszyli po kilku minutach wypoczynku, znów strącając kolejną lawinę kamieni. I to właśnie Jules, obdarzony znakomitym słuchem, zwrócił uwagę na odmienny od innych łoskot, jaki tym razem wywołali. Zeszli kilkanaście metrów z powrotem i zaczęli rozglądać się dokładniej. Szczelinę, ukrytą za załomem skalnym, na którym rosła spora sosna, wypatrzył tym razem Antoine.

Musieli usunąć sporo kamieni i całkiem solidnych głazów, żeby potwierdzić, że to nie zwykły uskok skalny, ale rzeczywiście jaskinia. Korytarz jaki zobaczyli przed sobą, był dość ciasny i wilgotny. Wyglądało, że prowadził umiarkowanie pod górę. Kilka metrów od wejścia Wiktoria spostrzegła wykuty w skale krzyż i datę: A.D. 1250. Początki rządów Andegawenów w Prowansji. O jakieś 200 lat wcześniejszy niż legenda o świętej Wiktorii, którą opowiadał przewodnik w muzeum...

Nogi się pod nią ugięły i usiadła na kamieniu pod krzyżem. Chłopcy milczeli, patrząc w głąb korytarza. Było cicho, ciemno, tylko z daleka słychać było szum podziemnego potoku. Wiktoria przez chwilę nie mogła wydobyć głosu i długo kasłała, walcząc z chrypą:

- Chyba mamy, co? Wchodzimy?

- Powinniśmy zawiadomić resztę, co mają dalej szukać na próżno - słabo zaprotestował Antoine - Zresztą tak umawialiśmy się z Jeanem.

- A jak to nie ta jaskinia? Przerwą poszukiwania, przyjdą tu i okaże się, że się wygłupiliśmy? Może lepiej sprawdzić? Tylko troszeczkę, proszę...

Jules bez słowa zaczął wyciągać z plecaka latarki i kilka łuczyw.

- Dobra. Ale tylko pół godzinki. A jakby było za trudno - wracamy natychmiast. Nie mamy nawet długiej liny do ubezpieczenia nas wszystkich. Idziemy tylko po to, żeby się przekonać, czy to rzeczywiście jaskinia, czy tylko taka sobie dziura.

Antoine bezradnie rozłożył ręce, po czym wskazał ręką na krzyż z datą:

- To was nie przekonuje? A moje prawa jako odkrywcy?

- Będziesz mógł nazwać główną salę i jezioro, jeśli je znajdziemy. Ale to ona jest szefową grupy i jeszcze w dodatku ma na imię Wiktoria...

Po kilkudziesięciu metrach korytarz skręcił w prawo i stracili z oczu otwór wejściowy. Zapalili czołówki i w milczeniu szli dalej. Nie było większych trudności, z wyjątkiem konieczności pokonywania od czasu do czasu osypisk skalnych, spowodowanych najprawdopodobniej dość gwałtowną erozją. Nie dostrzegali żadnych śladów wcześniejszej eksploracji. Brakowało jakichkolwiek odnóg - z wyjątkiem kilku parometrowych zagłębień w ścianie korytarz prowadził wyraźnie w głąb masywu, ciągle wznosząc się pod niewielkim kątem.

Coraz wyraźniej słychać było szum wody, wreszcie zauważyli niewielki strumień, płynący bokiem korytarza.

- Pewno odwadnia to jezioro w głównej sali - domyślał się Antoine.

- Jezioro na suficie? O co to może chodzić? Może to jakiś wodospad? - Jules skierował latarkę na zegarek - powinniśmy już wracać. Już prawie pół godziny.

- Wracajmy - poparł go Antoine - wiemy na pewno, że to ta jaskinia, a w każdym razie, że to jakaś porządna jaskinia, a nie grota jak z drugiej strony masywu. Trzeba ją zbadać całym zespołem.

Wiktoria, jakby na złość, zaczęła przyspieszać, tym bardziej, że korytarz stawał się coraz mniej stromy, jednocześnie coraz bardziej się rozszerzając.

- Chodźcie prędko, zdaje się, że dochodzimy do jakiejś sali!

Obejrzała się. Chłopcy zostali kilkadziesiąt metrów z tyłu. Zatrzymali się i machnięciami latarek nawoływali ją do powrotu. Po raz ostatni oświetliła reflektorkiem drogę przed sobą. Strumień szumiał coraz mocniej, wypływając szeroką strugą zza załomu skały i było w nim coraz więcej wody. Tutaj korytarz skręcał pod ostrym kątem w prawo, ciągle ku środkowi góry. Podeszła jeszcze kilkanaście metrów w górę potoku i w tym momencie wydało się jej, że widzi przed sobą jakąś bladą poświatę. “Czyżby jakiś otwór wentylacyjny na powierzchnię?” - zastanawiała się. Latarka nie wydobywała już z mroku sufitu jaskini - uciekł gdzieś wysoko. Patrząc w górę nie zauważyła niewielkiego progu skalnego, przewróciła się i uderzyła głową o kamień. Latarka zgasła i potoczyła się z powrotem. Zapadła cisza, tylko coraz głośniej szumiał strumień.

*

 

Nie pamiętam, kiedy zasnąłem, choć wiem, że było mi w końcu bardzo niewygodnie. Weronika przytuliła się do mojego ramienia, włosy rozsypały się po poduszce i łaskotały mnie w nos. Chciałem ją odsunąć, ale bałem się, że się obudzi. Za oknem było szaro, a ja martwiłem się, jak to będzie mi się jechało przez pół Austrii, całą Słowację i pół Polski. Wreszcie, majacząc sobie o trasie, jaką powinienem obrać - zasnąłem.

Po trzech godzinach obudziłem się, całkiem wyspany i ze ścierpniętym ramieniem, na którym Weronika trzymała głowę. Dziewczyna spała dalej, w takiej pozycji, jak zasnęła, oddychała równo, usta miała spierzchnięte i włosy potargane na wszystkie strony. Za oknem świeciło słońce i to jego promienie mnie obudziły.

Przy śniadaniu nie mówiliśmy nic o minionej nocy i o tym, co się wydarzyło i o tym, co się nie wydarzyło, choć powinno. Dzień sprzyjał konkretom. Weronika, po spędzeniu prawie godziny w łazience, wyszła stamtąd zadowolona i uśmiechnięta, spakowała się i w kilka minut była gotowa do drogi. Umówiliśmy się, że do granicy, przez Austrię, prowadzi ona, potem się zmieniamy.

Wyjechaliśmy przed jedenastą. Niewiele rozmawialiśmy - wytworzył się między nami taki rodzaj porozumienia, w którym poważne i trudne tematy rozmowy odkłada się do bardziej sprzyjającego czasu, żeby nie psuć sobie przyjemnego dnia. Czas na trudne rozmowy niekiedy nie nadchodzi nigdy i choć być może ważne sprawy przez to nigdy nie zostaną załatwione, to kto powiedział, że dzięki temu bylibyśmy szczęśliwsi?

Na rogatkach Salzburga wskoczyliśmy na autostradę wiedeńską i Weronika włączyła radio - jakąś lokalną stację z wiadomościami dla kierowców. Od czasu do czasu spoglądała na mnie ukosem, jakby chciała sprawdzić, czy śpię. Patrzyłem wtedy na nią uważnie, wyczuwając bezbłędnie ten moment. Wyglądała jeszcze inaczej niż wczoraj, a może wczoraj nie miałem czasu czy sposobności, żeby się jej przyjrzeć. Wciąż wydawała mi się podobna do kogoś z moich bliskich, najbardziej do Magdy, ale było coś, co ją od Magdy zasadniczo różniło - jakiś twardy rys w twarzy, wyraz zdecydowania czy determinacji. Może wynikało to z nie częstej dla niej zapewne sytuacji prowadzenia samochodu po ruchliwej autostradzie z szybkością ponad 120 kilometrów na godzinę. Zmieniały ją też okulary, które założyła siadając za kierownicą.

- Jestem krótkowidzem, nie wiedziałeś?

- Nie, skąd miałem wiedzieć?

Wiedeń ominęliśmy łukiem obwodnicy i coraz szybciej zbliżaliśmy się do granicy słowackiej w Bergu. Koło południa w lewych oknach, po drugiej stronie Dunaju pojawił się zamek prezydencki w Bratysławie, a wkrótce potem wieża widokowa w Petrżalce. Stanęliśmy na przejściu granicznym, Weronika zdjęła okulary i rozpięła pasy.

- I teraz będzie problem ze znalezieniem paszportu... Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz go musiałam pokazywać na granicy...

Ja swój miałem pod ręką - jako obywatel kraju drugiej kategorii wciąż byłem kontrolowany na granicach między Europą Wspólną a niewspólną. W tym momencie uświadomiłem sobie, że nie wiem, jaki paszport ma Weronika. Znalazł się wreszcie i jakby uprzedzając moje pytanie wręczyła mi wiśniowy dokument z napisem Republique Française.

- Jesteś Francuzką? - zdziwiłem się.

- Oui, tu ne savais pas?

A niby skąd miałem wiedzieć? To tylko ona sprawiała wrażenie, że wie o mnie wszystko, nawet to, co ja sam z trudem sobie uświadamiam, ja zaś wiedziałem o niej tylko tyle, ile mi sama powiedziała, albo czego po pewnych aluzjach mogłem się domyślać.

- Nie, nie, nie z Paryża, tam mnie nie widziałeś z pewnością... Byłam tam, i owszem, parę razy, ale ostatnim razem kilka lat temu, kiedy ty już wyjechałeś z Francji.

Tego już za wiele! Musiała mi wszystko wytłumaczyć. Ta zabawa we flirtowanie z duchem świętym, ubranym dziś w mini-spódniczkę zaczynała być mocno irytująca. Już otworzyłem usta, żeby wykrzyczeć pytanie, gdy akurat podszedł strażnik po paszporty. Krótka procedura i przejechaliśmy na słowacką stronę. Tutaj czekaliśmy nieco dłużej, ale nadal trwało między nami milczenie, rosło też napięcie. Może to wszystko razem spowodowane było i coraz większym upałem i coraz większym zmęczeniem - ostatnie dwie noce raczej mało służyły wypoczynkowi.

Dość zdecydowanie zachęcony przez celnika potem otworzyłem kufer i pozwoliłem mu przejrzeć nasze bagaże. Zauważyłem, że Weronika dołożyła jeszcze jedną torbę, tym razem już nieco większą i zaopatrzoną w wizytówkę Veronique Labelle. Dostaliśmy stempelek i po chwili przejeżdżaliśmy już most na Dunaju. Bratysława w południe była niemal wyludniona, a upał lał się z nieba.

- Twój ojciec był Francuzem, a matka Polką? - bardziej stwierdziłem niż spytałem. - Coś mi się nie zgadza z tym co mówiłaś wczoraj, czy może przedwczoraj...

Koło zatoczki autobusowej zatrzymała samochód i wysiadła rozprostowując ramiona. Zgodnie z wcześniejszą umową od granicy słowackiej miałem prowadzić ja. Jak na debiutantkę na takiej trasie poradziła sobie zupełnie dobrze - podobał mi się jej styl jeżdżenia.

- Wszystko się zgadza, tylko nie wszystko ci powiedziałam. Mój ojciec był Polakiem, ale prawie go nie znałam. Matka rozstała się z nim bardzo wcześnie. Nie mieli nawet oficjalnego ślubu. Potem wyszła za mąż za takiego Francuza z Marsylii. Taka dość znana kiedyś rodzina - jego dziadek był alpinistą i tragicznie zginął w jakiejś jaskini. Prasa sporo o tym pisała, bo to było coś jak klątwa Tutanchamona, ale ja oczywiście dowiedziałam się o tym znacznie później od matki. Była z nim dość krótko, ot, żeby się zahaczyć we Francji. Ale trochę zdążyła pojeździć po świecie, bo on był przedstawicielem handlowym jakiejś tam ważnej firmy. To z nim była między innymi w Brazylii, jak miałam parę lat. Aż wreszcie go zostawiła, czy on ją, nieważne... Potem już cały czas byłyśmy same, może nie cały czas, ale... Matka spędzała całe dnia opowiadając mi o swoich młodych latach, znajomych i przyjaciołach z Polski, dbając starannie, żebym umiała mówić w tym języku. Ale polskiego nazwiska nie chciała. Wolała francuskie, no i mnie przy okazji ono się dostało.

Zamieniliśmy się miejscami, odsunąłem fotel, poprawiłem lusterko i ruszyliśmy w stronę Nitry i Bańskiej Bystrzycy. Po wyjeździe z miasta dotknąłem delikatnie jej opalonej ręki, a ona objęła moją dłoń palcami i mocno przycisnęła do uda. Drugą rękę położyła mi na kark i zaczęła gładzić włosy.

- Nie mówisz mi wszystkiego, Weroniko - spojrzałem na nią spod oka. Droga była dobra, prosta i udawała autostradę.

- Jeszcze nie. Ale powiem. Albo się sam domyślisz...

*

- Dalej, proszę pana, było niezupełnie tak, jak tam pisali w tych gazetach. To i owo jednak pamiętam, ale przecież nie mogłam im powiedzieć, tym pismakom, którzy by nic nie zrozumieli, ale roztrąbili wszystko na cztery strony świata, a głupi ludzie rozdeptaliby moją jaskinię, moją górę jak kretowisko w pogoni za sensacją, ktoś by może zaczął sprzedawać bilety i zrobiłoby się Wesołe Miasteczko Sainte-Victoire...

Zamówiłem wino, znowu zmrożone chablis i teraz upiła z niego spory łyk, patrząc na mnie spod oka, jakby chciała sprawdzić, czy jej opowiadanie zrobiło na mnie należyte wrażenie. Jak dotąd, trzymałem się nieźle, ale wciąż nie wiedziałem, czy uważać ją za patologiczną sensatkę, czy za wariatkę, ogarniętą manią tajemniczości... A może...

- Nie wie pan, co myśleć o mnie? Trudno się dziwić, że mi pan nie wierzy... - otworzyła torebkę - zachowałam do dziś kartkę od matki, pisaną w przeddzień moich dwudziestych urodzin. Ale, oczywiście, kartkę każdy może napisać. Tu jest też legitymacja ze szkoły, ze zdjęciem, mało podobne, prawda? Ale miałam wtedy 18 lat... Na dwa lata przed wypadkiem... Bilet na pociąg z Marsylii do Aix, na tę ostatnią podróż... A zresztą - nie specjalnie to ważne, czy pan uwierzy, czy nie...

Obejrzałem pokazane mi dokumenty. Ostatecznie, każdy mógł w jakiś sposób wejść w ich posiadanie. Tylko po co byłaby mu ta cała mistyfikacja?

- Jest pan drugą osobą, której to wszystko opowiadam. Pierwszą była jakaś powinowata Jeana Christophe’a... - urwała, spojrzała na mnie - Pan mówił, że kogoś tu spotkał w Aix, z dawnej miłej przeszłości? To kobieta, prawda? - kiwnąłem głową - Polka?

- Tak. Od wielu lat we Francji.

- Madame Madelaine, prawda? To właśnie moja - no, nie umiem tego określić - daleka kuzynka, krewniaczka... nie, to nie tak. Mniejsza z tym, ona weszła - na niedługo zresztą - do rodziny wnuka mojego zmarłego brata... Przyjaźnimy się. A to historia!

Wspomnienie o Magdzie w jakiś nieracjonalny sposób uwiarygodniło mi całą historię, choć oczywiście byłem świadom tego, że równie dobrze mogła fantazjować wobec Magdy, jak i wobec mnie. Napełniłem kieliszki.

- No, rzeczywiście, mały ten świat, nawet w Prowansji... Proszę opowiadać, co było dalej!

- Już niewiele mam do powiedzenia. Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam, że jestem w sporej sali, w której z góry dochodziło jakieś światło, prawdopodobnie był to jakiś świetlik z powierzchni. Naprawiłam latarkę i zawróciłam. Daleko gdzieś zobaczyłam światełka kolegów. Pomachałam do nich i wiedząc, że będą mnie nakłaniać do powrotu - krzyknęłam:

- Idę dalej! Możecie powiedzieć wszystkim, że nie chciałam się was posłuchać, i że to jest ta jaskinia.

Zgasiłam latarkę i czekałam, co zrobią. Słyszałam podniesione głosy, w końcu zobaczyłam, że obaj podążają za mną. Rzeczywiście, w tej salce były trzy korytarze - w górę szła taka studnia, pewno do tego świetlika i na powierzchnię, w dolnej części wąska tak, że pewno nie dałoby się w nią wcisnąć głowy, stroma i praktycznie bez chwytów, gładko wymyta przez wodę, jakieś ponad sto metrów wspinaczki, nie do przejścia. Domyśliłam się, że to musi być zakończenie Diablej Studni, która zaczyna się pod szczytem, koło Krzyża Prowansji. Drugi korytarz, ten opadający w dół też był za stromy, żeby przejść bez sprzętu. Tym prawie poziomym płynął potok, więc domyśliłam się, że to będzie ten główny, prowadzący do sali z jeziorem.

Tam też ciasno było, nie przeczę, ale byłam wtedy szczupłą dziewczyną, więc się przepchnęłam przez zacisk i dalej już nie było trudności. Kłopot zaczął się jednak, i to na poważnie, gdy podeszli do tego miejsca chłopcy. Jules był dość chudy, ale za to Antoine nie żeby gruby, ale dobrze zbudowany. Słyszałam, jak przerzucili najpierw jego plecak, potem on sam zaczął się przepychać. No i wtedy jakieś słabo siedzące kamienie zaczęły się osypywać, najpierw powoli, potem coraz szybciej, wreszcie usłyszałam krzyk Julesa: “Wracaj!” i wszystko runęło.

- Zginęli na miejscu? - dziwiłem się trochę jej spokojowi. Nawet po tylu latach, jeśli ta historia miała rzeczywiście miejsce, powinna jakoś to przeżywać - jej najbliżsi przyjaciele zginęli na jej oczach...

- Nie, proszę pana - zaprzeczyła spokojnie - wcale nie zginęli. Przynajmniej nie wtedy. Zdążyli przeskoczyć na moją stronę, gdy tylko posypały się pierwsze kamienie. Kiedy odcięło nam wejście, znaleźliśmy się wszyscy troje razem. Nie mieliśmy już odwrotu - to znaczy myślę, że gdyby nie było innej możliwości, zabralibyśmy się do odwalania tych kamieni. Nawet Antoine rzucił taką propozycję, ale oboje z Julesem uznaliśmy tę lawinę za sygnał, że nie powinniśmy wracać. Więc poszliśmy dalej.

Sporo się od nich, co prawda, nasłuchałam niezbyt sympatycznych opinii o moim rozumie, nawet się z nimi częściowo zgadzałam, ale coś mnie pchało w głąb tej góry. No i po prawie godzinie coraz trudniejszego podejścia doszliśmy, proszę pana, do tej głównej sali. Latarki świeciły coraz słabiej, ale i tak wystarczająco, by się przekonać, że to jest właśnie to miejsce. Musieliśmy być prawie pod samym szczytem, gdzieś koło ruin klasztoru.

- A jezioro? Jezioro na suficie? Było?

- Owszem. Nie umiem powiedzieć, co to było naprawdę. Antoine, pamięta pan - geolog - powiedział, że nigdy jeszcze nie spotkał się z taką formacją. I nigdy nawet o czymś choć trochę podobnym nie słyszał. Bo to było jakby strop sali zbudowany był z takiego jakby pumeksu, z którego powolutku kapały miliony kropli prawie na całej długości i szerokości groty. Na rozum, to powinno już przez lata się całkowicie zawalić. No, erozja powinna postępować, a nie zatrzymywać się na pewnym etapie, prawda? Coś tam chłopcy snuli domysły o wysokim stężeniu węglanu wapnia, który jakby takim mleczkiem wapiennym uszczelniał te dziurki, ale nawet ja w to nie wierzyłam, bo brzmiało zupełnie niewiarygodnie. Ale to właśnie było to jezioro, zgodne czy niezgodne z prawami fizyki czy geologii.

Oczywiście, na dole, na spongu jaskini, ściekająca woda utworzyła normalny stawek, z tego górnego jeziora wyrastały stalaktyty, wszystko to było bardzo piękne. Chłopcy patrzyli na mnie, widziałam, że oczekują decyzji, co dalej, że przyjmą każdą, bylebym to tylko ja ją podjęła. Na początek postanowiłam, że trochę odpoczniemy i zjemy to, co mamy w plecakach, naturalnie zachowując jakąś resztkę na czarną godzinę. Więc zjedliśmy, napiliśmy się też wody z jeziora. Smakowała normalnie, jak to w jaskiniach, trochę twarda, trochę żelazista, jakaś szczawa czy co. Naturalnie, nikt nie latał wokół jeziora, żeby się odmłodzić...

Odnosiłam wrażenie, że jedno przed drugim staramy się ukryć, że choć trochę wierzymy w tę legendę, która nas tu przywiodła, że staramy się być chłodnymi naukowcami. Nikt z nas nie mówił o tym, że się boi i że nie wie, dokąd zaprowadzą nas odchodzące od sali korytarze, których czarne otwory wydobywały z mroku nasze gasnące latarki. Obeszliśmy całą salę, mierząc ją krokami i próbując zapamiętać położenie poszczególnych otworów. Było ich siedemnaście. Dokładnie tak, jak zapisał biskup Jean, relacjonując opowiadanie świętej Wiktorii. Łatwo też odróżniliśmy, które wiodą pod górę, które w dół. Był też jeden całkiem poziomy, ale za to tak ciasny, że nie trzeba było zakazów Świętych Eksploratorek, żeby nas doń zniechęcić. Na wszelki wypadek Jules zrobił szkicowy plan głównej sali. Noszę go zawsze przy sobie, oczywiście jest to już któraś kopia...

Wyjęła z torebki porządnie złożoną we czworo kartkę. Wyglądało to jak słoneczko z siedemnastoma promieniami. Przy jednym widać było znak x, przy drugim - strzałkę.

- Wtedy się pokłóciliśmy. Każdy z nas miał inną koncepcję, którędy wracać. Bo tak nazywaliśmy nasze dalsze działania. Antoine uważał, że trzeba iść w dół, bo tak dojdziemy do podnóża góry i bezpiecznie wyjdziemy na zewnątrz, po tej czy po tamtej stronie Sainte-Victoire. Ja sądziłam, że bliżej mamy do powierzchni i argumentowałam to tym, że Diabla Studnia ma tylko 150 metrów, a jej wylot zostawiliśmy daleko w dole. Jules przychylał się do mojego zdania i uważał, że trzeba obrać korytarz jak najbardziej stromy, a on z pewnością doprowadzi nas na powierzchnię. I wtedy po kolei pogasły nam latarki.

Mimo woli poczułem dreszcz na plecach. Wyobraziłem sobie tę scenę: troje skłóconych ludzi w ciemności, w środku masywu górskiego, odcięci od powierzchni nieprzebranymi masami kamienia, z jeziorem wiszącym nad głową i legendą o igraszkach z Czasem do zweryfikowania...

- Mieliśmy jeszcze kilka pochodni - bez emocji mówiła Wiktoria - Zapaliliśmy je, ale niewiele oświetliły tak duże pomieszczenie. Wybrałam więc na planie jeden z korytarzy, umiarkowanie wznoszący się w górę i poszłam nim pierwsza. Chłopcy nie ruszyli się - jeszcze kilka minut słyszałam ich kłótnię. Po godzinie pochodnia zgasła i szłam dalej po omacku wiedząc, że nie mogę stanąć, bo albo zwariuję, albo umrę z wyczerpania. Potem straciłam przytomność i ocknęłam się dopiero na zewnątrz. I wtedy okazało się, że zaszłam aż pod granicę szwajcarską i o 36 lat do przodu. Niemożliwe, prawda? Dla mnie prędzej do uwierzenia jest przeniesienie się w czasie niż to, że mogłabym na własnych nogach przejść 350 kilometrów pod ziemią, bez światła i bez jedzenia...

- I to w linii prostej - uzupełniłem - a co z pani kolegami?

- Nigdy już ich nie widziałam. Tylko jakieś trzy lata temu znalazłam w domu przesłaną mi z Marsylii kartkę z pozdrowieniami z Kairu, podpisaną przez Julesa. Nie miała daty, ale o ile wiem, nigdy wcześniej w Egipcie nie był. Więc wygląda na to, że przebił się kilka lat do przodu i na południe. O Antoinie nic nie wiem - pewno poszedł w dół, no i trafił do przeszłości.

Zamilkła, wypiła do końca swój kieliszek.

- Pan mi nie wierzy, prawda?

Nie wierzyłem.

- Chce pan tam pójść?

Chciałem.

*

 

Kiedy zostałem zmuszony, przez życie i wiek, do rezygnacji z czegoś, co stanowiło kiedyś dla mnie kwintesencję celów życiowych, postanowiłem po prostu dożyć. Dożywam więc swojego Czasu - ani z nim nie walcząc, ani nie przyspieszając sztucznie jego działania. Myślę, że funkcjonuję jako naukowiec, przeprowadzający ważny, ale długotrwały eksperyment o niewiadomym zakończeniu, sine ira et studio patrzący na wszystkie towarzyszące temu zjawiska. Wypracowałem sobie tę filozofię już dawno, na wypadek, gdyby przyszedł taki Czas, kiedy już nie będzie innej możliwości życia. Nie wiedziałem, co mnie może wytrącić z normalnej aktywności: mogła to być choroba, demencja, wypadek, więzienie, ostateczne odwrócenie się ode mnie tych, na których mi zależało. To zresztą było nieistotne - terapia miała być taka sama.

I teraz, po kilku tygodniach jałowej szarpaniny, poszedłem z Czasem na kompromis. Po prostu patrzę, jak umieram. Ale nie umieram, wciąż żyję, choć w zasadzie ten dziwny eksperyment staje się w coraz większym stopniu jedynym celem, jedynym uzasadnieniem życia. A więc patrzę jak umieram, wciąż żyjąc, każdego dnia troszkę mniej. Czuję się dobrze, nic mi specjalnie nie dolega, w każdym razie nie więcej niż tych kilka miesięcy wcześniej, gdy jeszcze łudziłem się, że cel mojego Czasu będzie inny. Nie mam wiele pieniędzy, ale też i moje potrzeby są minimalne, więc konieczność dodatkowego zarobku nie stanowi żadnego bodźca, motywującego do działania. Wyjazdy zagraniczne dla samej turystyki nigdy mnie nie pociągały, zresztą na to nie miałbym ani środków, ani fizycznych sił. Ponieważ kiedyś dość jasno i zdecydowanie określiłem sobie, co dla mnie jest - mogłoby być - szczęściem, i to właśnie jest niemożliwe, więc i tego nie szukam. Życie towarzyskie, rozrywki - raczej od tego stroniłem nawet w dawnych czasach, teraz - widząc jak mało stałem się atrakcyjny dla ewentualnego towarzystwa - zdecydowanie go unikam.

Nie mam żadnych większych obowiązków, które tworzyłyby mi ramy dnia. Budzik nie dzwoni o żadnej godzinie, ani też nie budzę się o jednej porze z nawyku wytworzonego przez lata rutyny. Raz wstaję o szóstej, raz budzę się o wpół do ósmej i leżę w łóżku, walcząc z naturalnymi potrzebami, by doczekać do radiowych wiadomości o ósmej. W wiadomościach nigdy nie ma niczego, co by mnie specjalnie ciekawiło, czy oburzało, choć stale mam na to nadzieję, że stamtąd dostanę pożywkę dla fantazji na resztę dnia. Ale ani jałowe kłótnie polityków, których przyczyn już nawet oni sami nie rozumieją, ani krwawe spory międzynarodowe, ani nawet lokalne sensacje rodem z magla nie uruchamiają mojej wyobraźni.

Potem łazienka, w miarę staranne golenie i mycie głowy. Im jestem starszy, tym trudniej mi utrzymać w ryzach własną twarz i głowę. Skóra całego ciała buntuje się zresztą przeciw nadmiernej eksploatacji i co i raz gdzie indziej odkrywam jakieś nieusuwalne zgrubienia, wypryski, coraz trudniej gojące się małe ranki. Golenie się staje się też coraz bardziej ryzykowne. Włosy na głowie, im więcej siwieją, tym stają się sztywniejsze i tylko na mokro dają się jako-tako ułożyć. Przetłuszczają się i wymagają szamponu przynajmniej raz na dwa dni. Patrzę w lustro coraz rzadziej, tylko tyle, ile trzeba, by się porządnie umyć i ogolić, ale długoletnia praktyka i to pozwala zrobić niemal na pamięć.

Higiena zębów stała się łatwiejsza od momentu, gdy stała się kwestią techniczną, z pogranicza chemii przemysłowej, odchodząc od fizjologii. Żałuję, że znacznie wcześniej nie pozbyłem się chybotliwych pieńków, które przysparzały bólu i były coraz bardziej niepewnym oparciem dla plastikowych mostków, a ich dalsze istnienie motywowane było chyba tylko złudzeniem, że może dobrze jest w tamtych okolicach mieć choć cokolwiek własnego. Teraz nie mam już złudzeń, ale nie mam też bólów i niepewności, czy w trakcie śniadania nie połknie się stomatologicznej części własnego ja...

Potem ubieranie - coraz mniej wyszukane, ot, żeby nie było ani za zimno, ani za ciepło, staranniejsze niż przedtem rozróżnienie między domowym a wyjściowym. Nie zdołałem się nigdy przekonać do wygodnej abnegacji szlafrokowej, zresztą nie mam nawet szlafroka i zawsze czułbym się w nim jak nie ubrany. A paradowanie bez ubrania lub w negliżu przy kimkolwiek w mojej sytuacji byłoby zupełnie nie do pomyślenia, a i w samotności nie wydawałoby mi się stosownym. Byłoby jak szpitalna lub więzienna ubezwłasnowolniająca piżama, byłoby znakiem poddania się. A przecież mimo wszystko nie poddaję się - eksperyment trwa i choć nie walczę o posiadanie wpływu na jego ostateczny wynik - ten wydaje się przesądzony - to jednak dbam o honor naukowca...

Z jedzeniem są pewne problemy. Odkąd lekarz zaczął, nawet dość skutecznie przy pomocy chemii walczyć z moim nadciśnieniem i innymi objawami choroby wieńcowej, wmawiał we mnie konieczność zachowywania diety, przed czym się broniłem uważając, że to coś innego pcha mnie w objęcia zawału lub wylewu. Jednak, żeby nikt nie miał do mnie pretensji i dla świętego spokoju - to jest w ciągu ostatnich lat najczęstszy i najbardziej przeze mnie znienawidzony motyw mojego postępowania - wywaliłem z menu naturalne tłuszcze, większość mięsa, różne przyprawy. Kiedy jedzenie przestało być smaczne, przestało mi zależeć na świeżych bułeczkach, pachnących masełkach czy dekoracyjnych serkach. Jakiś czas jeszcze je kupowałem dla tych domowników, którzy ograniczeń antycholesterolowych nie mieli, potem i to mi przeszło - w końcu, jak długo można kierować się takim altruizmem!

Jem więc byle co, co mi podadzą, albo, gdy nie ma chętnych, co sam sobie naprędce upichcę, coraz częściej kontentując się rzeczami najprostszymi. Staram się jeść tylko wtedy, gdy jestem naprawdę głodny, więc, gdy tylko nie muszę ze względów towarzysko-rodzinnych siadać do wspólnego stołu, ograniczam się do dwóch posiłków, czasem tylko jednego dziennie. Nie przynosi to wyraźniejszej szkody mojemu zdrowiu, pewno wręcz przeciwnie - pobudza mizerny metabolizm leniwego organizmu.

W środku dnia udaję przed sobą i innymi, że pracuję. Czasem jest to pisanie artykułów, których nie zamawiała żadna gazeta lub książek, które nigdy nie będą wydane, czasami czytanie coraz trudniejszych podręczników. Nie zabijam ani wolno płynącego czasu, ani nudy - robię po prostu to, na co czekałem całe życie i na co nigdy nie miałem czasu: to, co chciałem robić. Ale nie widząc zastosowania dla zdobywanej tak wiedzy bądź manifestującej się twórczości, nie widzę też sensu dla takiej pracy. Ale ją wykonuję, bo kiedyś tak sobie postanowiłem. Przypominam sobie stare żydowskie przekleństwo: obyś miał to, czego pragniesz!

Wieczorem Wiadomości w telewizji, coraz mniej interesujące, coraz mniej ważne, coraz mniej zrozumiałe. Prognoza pogody - łatwiejsza do skonsumowania za pośrednictwem ekranu, niż normalnego okna w mieszkaniu, do którego trzeba by było podejść, otworzyć, wysuwając rękę sprawdzić czy nie pada, zobaczyć, czy wiatr nie rozwiewa włosów, popatrzyć na chmury i ich kształty, odczytać wskazanie termometru, zerknąć na barometr... A sympatyczne, choć też coraz starsze panie w telewizorze robią to za mnie, więc zrezygnowałem z własnych badań. Zresztą z prognozami pogody jest zazwyczaj tak jak z czytywanymi w różnych pismach horoskopami: nigdy nie wiem, czy się sprawdziły czy nie, bo natychmiast po tym, jak się z nimi zapoznałem - zapominam je kompletnie...

Przed nocnym zapadnięciem w stan śmierci klinicznej jeszcze trochę oszustwa związanego z pracą, coraz bardziej banalne rozmowy o sprawach tak nieistotnych, że i o nich zapomina się tak samo jak o niesprawdzalnych prognozach czy horoskopach natychmiast po tym, jak ustaje echo pustych słów. Tematy bezpieczne, nie wywołujące sporów, kłótni czy choćby różnicy zdań, w tym wieku i w tej sytuacji grożącej śmiercią lub kalectwem to tylko polityka, pogoda i najodleglejsze plany. Projekt jutrzejszego obiadu jest już zbyt bliski, zbyt konkretny i zbyt angażujący, by mógł być bezpieczny.

I kieliszek - jeden, dwa - na sen bez snów. Na znieczulenie pomysłów, których już nie da się zrealizować. Na likwidację tej groźnej, brzemiennej w rozmyślania chwili tuż przed zaśnięciem, kiedy nie do końca wiadomo, czy to już sen, w którym wszystko wolno - pod warunkiem, że się tego nikomu nie opowie - czy jawa, w której wolno tylko tyle, ile pozwoli lekarz i konwencja, kiedyś tam nieszczęśliwie przyjęta, z której nie sposób było się wycofać dawniej, a teraz już nie warto.

I sen, przerywany niekiedy nocnymi wędrówkami po ciemku do łazienki, z obawą o to, czy pogania do nich wypite wino czy przerastająca prostata...

Sposób na dożycie: pobudka, łazienka, ubranie się, poranna porcja leków, złudzenie, że się jeszcze robi coś istotnego, wieczorna porcja leków, aborcja pomysłów, sen. Eksperyment trwa.

đ Odcinek 25