Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 22

 

Odcinek 23

16-06-2003

 

Wysłuchałem cierpliwie utyskiwań najpierw na niezaradność męża, potem na fatalne stosunki w Instytucie, gdzie każdy gryzie się z każdym, wreszcie na parszywy los, który uniemożliwił im mieszkanie z dobrze sytuowanymi rodzicami małżonki naukowca, którzy nie cierpieli jej męża. Pan domu wrócił w oznaczonym czasie zdezelowaną syrenką, żona podała kawę, a on wyciągnął dość opasłą teczkę z nieźle uporządkowanymi dokumentami. Sprawiał wrażenie, że prezentuje ją dziennikarzowi już nie po raz pierwszy.

- Pisał już ktoś o tym? - spytałem.

- Rozmawiałem w “Dzienniku Łódzkim”, ale to reakcyjna gazeta, wysłuchali, ale nie opublikowali - na pewno pani profesor ma i tam swoje chody. Panie, to pajęczyna - wszędzie znajdzie pan jakieś powiązane z nią nitki. Potem poszedłem do “Głosu Robotniczego” - obiecali się zająć, nawet jakąś notatkę wydrukowali, że w naszym instytucie szykują się spore zmiany programowe, a nawet personalne - nie wiem, skąd mieli takie informacje, bo nie ode mnie - i w końcu nic z tego nie wyszło. Wtedy wziąłem ten urlop i poszedłem na tramwajarza. I napisałem do was.

- Dawno to było?

- Na pierwszego, jakieś dziesięć dni temu, nie?

Po przejrzeniu całości materiału chciałem spotkać się z panią profesor. Zadzwoniłem do Instytutu, ale dyrektorki jeszcze nie było - miała pojawić się dopiero koło południa. Poprosiłem sekretarkę, żeby mnie zapowiedziała i obiecałem jeszcze raz zadzwonić.

W mieście tymczasem, dokąd zawiózł mnie mój gospodarz, spotkałem się z dwoma jego kolegami, którzy podobnie jak on mieli kłopoty w Instytucie. Jeden walczył o stopień naukowy już od prawie siedmiu lat i groziło mu “wyrotowanie”, drugi starał się tam o pracę, ale mimo uzyskania bardzo dobrego dyplomu magisterskiego posady nie dostał. Zatrudniono kogoś, jego zdaniem, znacznie gorszego ze środowiska Akademii Nauk, który był osobistym znajomym pani profesor.

Kolejny telefon do Instytutu znów nie przyniósł efektów - dyrektorka prowadziła seminarium i nie mogła ze mną nawet rozmawiać przez telefon. Sekretarka podała mi numer domowy profesorki i w jej imieniu poprosiła o kontakt późnym popołudniem. Doktorant z kolegami zaproponowali obiad. Chciałem się wymówić, ale tak po prawdzie nie miałem co robić - mogłem tylko czekać. Zastanawiałem się przez moment, czy warto - materiał nie wyglądał na zbyt ciekawy, “społeczność” problemu wydawała się iluzoryczna - ot, typowo ambicjonalne rozgrywki zamkniętego i skłóconego środowiska. Ale wydało mi się to nieprofesjonalne: redakcja uznała sprawę za wartą interwencji, a ja bym ją zlekceważył oceniając inaczej. Zostałem.

Naukowcy zamówili do obiadu pół litra, wydało mi się to nieco nie na miejscu, ale nie odmówiłem - choć migałem się, jak mogłem. Czekając na deserową kawę z lekkim szumem w głowie poszedłem do automatu telefonicznego w szatni. W domu pani profesor nikt nie odpowiadał. Zadzwoniłem więc do siebie, do Warszawy.

- Kiedy wracasz? - spytała nerwowo Monika - z kim tam jesteś? Co to za wesołe głosy?

Opowiedziałem o dotychczasowych ustaleniach i o planowanym spotkaniu.

- Mam nadzieję, że kolację już zjesz w domu! Mam dość tych twoich ciągłych wyjazdów, wszystko w domu jest na mojej głowie!

Uspokoiłem ją, że jeszcze tylko parę godzin i na pewno wrócę. Rozłączyłem się i znów zadzwoniłem do profesorki. Tym razem odebrał jakiś mężczyzna i kiedy się przedstawiłem powiedział, że gospodyni na razie jest zajęta i prosi o kontakt za godzinę. Chciałem od razu się umówić na rozmowę na miejscu, ale nalegał na powtórny telefon.

Doktorant, gdy wysłuchał mojej relacji, pokiwał głową:

- Tak to właśnie będzie, panie redaktorze. Po prostu pana nie dopuści przed swoje oblicze, bo ona jest rzekomo ponad te wszystkie spory. Nie będzie się - powiada zawsze - wdawać w awantury, zresztą nie zamierza się przed nikim tłumaczyć. Musi pan poczekać do jutra, albo i pojutrza i namierzyć ją na Uniwersytecie.

- Ale ja muszę wracać do domu!

- Szkoda - wzruszył ramionami - mógłby pan zanocować u nas. Przyszłoby jeszcze parę osób i dowiedziałby się pan więcej o tzw. tle. A i zabawa mogłaby być super.

Po godzinie zadzwoniłem i nareszcie usłyszałem głos dyrektorki Instytutu. Poprosiłem o spotkanie w sprawie doktoranta, ale nie chciała podjąć rozmowy:

- Widzi pan, ja ciężko pracuję. Niestety, nie mogę się dostosować do pana. Proszę jutro skontaktować się z moją sekretarką w Instytucie, wyznaczy panu spotkanie, jeśli jeszcze będzie konieczne. Nie wiem, na kiedy - jestem bardzo zajęta, a nie widzę powodu, żeby sobie komplikować życie przestawianiem terminów. Proszę jeszcze zadzwonić...

Sekretarzowi redakcji opowiedziałem nazajutrz o przebiegu sprawy, popatrzył na mnie z dezaprobatą sponad okrągłych okularów:

- No, nie wykazałeś się, chłopie. Taki podobno dobry temat, dla bojowego reportera. Skleć coś z tego, może szef będzie się chciał zapoznać.

W końcu napisałem to, co wiedziałem i powyciągałem odważne wnioski. A ponieważ okazało się, że nieźle się to czyta - poszło do publikacji i to na jakimś eksponowanym miejscu. Tytuł, jak zwykle w tamtych czasach, miał zaszokować i przyciągnąć uwagę. Jeszcze w czwartek, bezpośrednio po ukazaniu się numeru z moim reportażem, wezwał mnie sekretarz redakcji:

- Niedobrze. Będzie draka. Facet cię wykołował. A i tytuł za bardzo bojowy. Kto ci to wymyślił - “Doktor motorniczy”? Smacznie brzmi, nie powiem, ale tak po prawdzie to ani on doktor, ani motorniczy, w administracji tej zajezdni pracował i to tylko na zleceniu. A z kobitą nie rozmawiałeś i to w reportażu widać - jest jednostronny, żeby nie powiedzieć - stronniczy. Już szef miał kilka telefonów, bo osoba jest dość dobrze ustawiona. Ktoś nas nawet straszył procesem o zniesławienie... Musiałeś tam jechać?

- Sam pan mnie wysłał... - bąknąłem nieśmiało.

- Ja? Nie pamiętam.

Do procesu nie doszło, bo już w następnym numerze “Polityka” opublikowała przeprosiny pod adresem pani profesor, stwierdziła, że byłem tylko luźnym współpracownikiem, młodym i niedoświadczonym, że uchybiłem podstawowym zasadom obiektywności dziennikarskiej, no i że zrywają ze mną współpracę. Profesorka była usatysfakcjonowana i wydawało się, że sprawa się na tym skończy, ale niestety - się nie skończyła.

Miałem pecha o tyle, że trafiłem na zły czas dla “Polityki”. Naczelny miał jakieś kłopoty polityczne ze względu na swą rzekomo zbyt liberalną postawę, w dodatku wciąż trwała walka o wpływy i czytelników pomiędzy “Polityką” i konkurencyjną “Kulturą”. Ta ostatnia z lubością rzuciła się na tak smakowity kąsek, który sam ze swej głupoty, niecierpliwości i braku doświadczenia im podsunąłem. Cóż, jak powiada Szekspir - biada podrzędnym istotom, które wchodzą między ostrza potężnych szermierzy… Niestety, wszedłem - zupełnie nieświadomie. I musiałem zginąć.

Zabrał się za mnie najbardziej doświadczony wyga, świetny reporter i bardzo dobrze piszący dziennikarz - Janusz Rolicki. Poszedł moim tropem i napisał swój reportaż o moim reportażu. Kiedy spotkałem się z nim w kawiarni “Wilanowska” - nie, nie powtórzył mojego błędu, wysłuchał mnie, dał mi powiedzieć co chciałem, a potem obrócił to przeciwko mnie - mówił, że jest mu mnie strasznie żal, że to właśnie ja się dałem tak wmanewrować, że taki młody, taki dobrze się zapowiadający, taki sympatyczny...

- Ale pan rozumie - rzetelność zawodowa każe mi to wszystko sprostować. Może, gdybym poznał pana wcześniej, to bym inaczej to wszystko przyjął. Ale już nic nie da się zrobić... Gdyby jeszcze pan nie napisał tego tak dobrze!

Mizerna to była pociecha. Za sprawą starszego kolegi z konkurencyjnego pisma po tygodniu stałem się sławny w całym dziennikarskim środowisku i daleko poza nim. Może nie tyle sławny, ile osławiony. Jako autor klasycznych błędów w dobrze napisanym reportażu.

- No, wszystko rozumiem - mój przyjaciel Marek ze Studium Dziennikarskiego wpatrywał się raz w egzemplarz “Kultury”, raz we mnie. - Ty za motorniczym, on za profesorką, wszystko OK, jeden-jeden. Ale po cholerę pisał tyle o twoich długich rzęsach i ciemnych brwiach, o delikatnym głosie i subtelnym sposobie wyrażania się? To w końcu są komplementy... Polubił cię, czy co?

Mój casus - niestety, z moim udziałem - omawiano na kilku seminariach na Studium Dziennikarskim. Poświęciły mi osobny artykuł krakowskie “Zeszyty prasoznawcze”. Ucichło może po pół roku. Długo potem jeszcze wstydziłem się swego zawodu. Wróciłem na popularniejsze łamy dopiero po studiach.

W miesiąc po opublikowaniu “Doktora motorniczego” okazało się, że Monika nie tyle chciała, żebym wtedy szybko wrócił, tylko żebym dokładnie powiedział, kiedy wracam: w końcu mogło być mało przyjemnie dla wszystkich, gdybym tego jej kolegę z praktyki zastał u nas w łóżku...

W dniu swoich urodzin licho mnie podkusiło i wziąłem do ręki list do Moniki, który wraz z kupą innych rzeczy wysypała z torebki, szykując się do zmiany stroju przed przyjściem gości. Nie powinienem czytać, ale przeczytałem. Mam nadzieję, że ten dureń nie zna angielskiego za dobrze - pisał jej kochaś właśnie po angielsku - i do czasu, aż go nie zostawisz będziemy do siebie pisywać właśnie w tym języku. Powiedz mężowi, że znowu jedziesz na konsultacje do naszego instytutu. W końcu, co go to obchodzi ile razy musisz być w Poznaniu przed napisaniem pracy...

Nie czytałem dalej. Podszedłem do okna i wyjrzałem na dwór. Widać było tylko szary mur sąsiedniej kamienicy i światła sygnalizacyjne na skrzyżowaniu Grzybowskiej i Żelaznej. Po wpadce z “Doktorem motorniczym” pracowałem teraz tylko w nocnych dziennikach radiowych i często mi się zdarzało wracać między trzecią a czwartą rano do domu. Służbowy samochód, rozwożący całą naszą czwórkę nocnych redaktorów zatrzymywał się przed tymi światłami i szedłem potem na piechotę od Żelaznej na Waliców “od tyłu” sam, zazwyczaj nie spotykając żywej duszy. Zresztą nie bałem się - immunitet, jakim w “szemranej” dzielnicy cieszyła się nasza gospodyni pani Haneczka rozciągał się na mnie i nigdy mnie nikt nie zaczepił. Chodziłem tak, patrząc na światła zmieniające się regularnie w dalekiej perspektywie Żelaznej i wyobrażałem sobie, świeżo po lekturze powieści Ostatni brzeg, jak po wojnie nuklearnej ocaleją budynki i cała infrastruktura techniczna, a zginą tylko ludzie. I jak te światła zmieniać się będą przez te puste dnie i noce, dopóki działać będzie elektrownia, dając przejazd już nie jeżdżącym samochodom i przejście duchom nie żyjących już osób. Jak technika będzie rządzić się sama, bo zabraknie ludzi, którym miała służyć. Było to dość przygnębiające.

“Więc to tak się to wszystko kończy... - pomyślałem - Przykre. I szkoda. I jak głupio...”

Monika wyszła z łazienki, piękna i modna jak zawsze, podejrzliwie spoglądając na mnie przez okulary.

- Coś taki smutny?

- A tak... Myślę, jak najczęściej w życiu piękne rzeczy kończą się tak beznadziejnie głupio, tak nie uroczyście...

- Co masz na myśli?

- Nic takiego... Myślę o książce Ostatni brzeg.

Goście zaczęli się schodzić koło piątej. Ostatnia przyszła Agnieszka, koło ósmej, wzbudzając podziw wszystkich trzymaną w ręku przeszło metrowej długości różą. Zadziwiająco szybko wszyscy mieli w czubie, ja też. Może trochę za wylewnie się z nią przywitałem - choć charakter i długotrwałość naszej znajomości mnie do tego poniekąd upoważniał, może trochę za głośno mówiłem jej jaka jest piękna i może trochę zbyt ostentacyjnie ją zapytałem:

- Agnieszko, wyjdziesz za mnie za mąż?

- Oczywiście - odpowiedziała nie speszona - Tylko o ile wiem, prawo karze bigamię, a ty jesteś już żonaty.

- Nie już.

- Już nie?

- Nie już nie, tylko nie już. Nie już, a jeszcze. Moja obecna żona wybiera się na kolejną konsultację do Poznania, po której może nie zechce wrócić do takiego frajera jak ja...

Agnieszka zaśmiała się i zrozumiawszy, że tekst wygłaszam nie do niej, a do Moniki, podeszła do stołu po kieliszek.

- Zdrowie jubilata! - wzniosła toast. Monika odwróciła się na pięcie i znikła w łazience.

Po kilkunastu minutach mniej więcej ktoś zaczął się tam dobijać, odczuwając istotną potrzebę i wtedy zauważyliśmy jej brak. Gdy nie odpowiadała na stukania, otworzyliśmy śrubokrętem zamek. Leżała w ubraniu w wannie, a z rozciętych żyletką rąk powoli kapała krew. Była przytomna i patrzyła na nas z pewnym zdziwieniem.

Pogotowie ograniczyło się do dezynfekcji i opatrzenia powierzchownych, jak się okazało, ran. Na jednej z rąk trzeba było zszywać skórę, przy drugiej obeszło się bez tego. Żyły pozostały się nie naruszone.

Pierwszego maja, gdy z kilkoma kolegami wróciliśmy do domu po pochodzie - zastaliśmy mieszkanie ogołocone z większości książek, pustą szafę Moniki i okropny bałagan w dokumentach. Żona wyprowadziła się do matki. Tydzień później elektrownia odłączyła mi prąd - jak się okazało, jeszcze na długo przed naszym wprowadzeniem się do pani Haneczki, któryś z jej wdzięcznych klientów “zbocznikował” licznik tak, że prąd dopływał do mieszkania bez naliczania jego zużycia. Płaciliśmy rachunki, co prawda, ale tylko za gaz, nie zwracając na to specjalnej uwagi. Teraz zostały mi świeczki i radio na baterie.

Bez pomocy ojca Moniki, który do tej pory płacił za nas mieszkanie, zacząłem mieć kłopoty. 1200 złotych kosztowało komorne, a ja zarabiałem w radiu 800 złotych. Czterysta dostawałem na pół etatu jako anonimowy redaktor jednej z gazet zakładowych. Pisałem pracę dyplomową na temat francuskiego “Le Monde”, spędzałem w związku z tym całe dnie w Instytucie Francuskim i nie miałem możliwości podejmowania dodatkowych chałtur. Nie mówiąc już o tym, że w międzyczasie nie tylko ciągnęła się za mną opinia nierzetelnego fircyka dziennikarskiego, ale w dodatku Wydział Prasy KC po reportażu o Domu Dziecka i udziale w aferze wysokich urzędników partyjnych blokował mi publikowanie pod własnym nazwiskiem. Radziłem sobie tak, że po południu szedłem na kradzioną zupkę do stołówki uniwersyteckiej, zaś wieczorem - na proszoną kolację do żeńskiego akademika na Żwirki i Wigury. W weekendy, jak mi się nie udało do nikogo wprosić, opędzałem głód kluskami kładzionymi z cukrem - zapas mąki i cukru ciągle jeszcze był w domu.

Żyłem więc praktycznie bezgotówkowo. Najgorsze były dla mnie dni - jeden lub dwa w miesiącu - kiedy do Warszawy przyjeżdżała moja mama. Zawsze się spiesząc, umawiała się ze mną w kawiarniach, żeby tam ze mną porozmawiać. Nie wyobrażałem sobie, żeby za mnie płaciła - w końcu, kiedyś wyprowadziłem się z domu po awanturze na temat tego, jak to fatalnie ona sobie radzi z naszymi finansami, więc teraz nie mogłem nie udawać gentlemana... Na szczęście, jeszcze zmuszałem się do kilku korepetycji w miesiącu, co umożliwiało postawienie mamie herbaty z ciastkiem, niekiedy także zakupienie sobie piwa i papierosów. Na te ostatnie zawsze jakoś pieniędzy wystarczało. Kilkakrotnie posunąłem się do okradania cioci Zosi, która likwidując mieszkanie na Grudowie przed wyjazdem do Ameryki powierzyła mi sprzedawanie co cenniejszych książek z jej domowej biblioteki. Oddawałem jej tylko część pieniędzy, zatrzymałem sobie też kilka książek. Robiłem to tylko po kilkudniowych głodówkach, kiedy to kupienie bochenka chleba wydawało mi się nieosiagalnym marzeniem.

W czerwcu odbyła się pierwsza rozprawa rozwodowa, a pod koniec tego miesiąca byłem już wolny. Opłatę za rozwód - dla studentów nie wysoką - zapłaciłem z pierwszej pensji dziennikarskiej. Bowiem mniej więcej w tym samym czasie skończyłem studia, obroniłem pracę i zostałem zaangażowany do redakcji “Prawa i Życia” - w nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca na liście swojego rocznika dostałem pracę u samego szefa Instytutu Dziennikarstwa. Wytrzymałem tam półtora roku, co długi czas było moim rekordem w trwałości pracy.

Agnieszka przyszła któregoś wieczoru pożyczyć maszynę do pisania i została na noc. Ot tak, zwyczajnie. Zrobiła kolację - przynosząc z sobą naturalnie wszystkie produkty, często tak robiła nie chcąc, bym się krępował codziennie przychodząc do niej do akademika. A potem nalała do szklanek wina i powiedziała:

- Jesteśmy sobie bardzo bliscy. Nie, nie wyjdę za ciebie za mąż, bo ja ciągle czekam na swojego księcia z bajki. Ty jesteś po prostu moim bardzo bliskim przyjacielem. Ale wiem, że dla mężczyzn nie istnieje przyjaźń bez seksu. Więc chodźmy do łóżka i miejmy to już za sobą.

Było mi głupio tak strasznie, że nie wiedziałem jak się zachować. Byliśmy razem, z zewnątrz musiało to wyglądać dość zwyczajnie, ale czułem się, jak żigolak, jakbym występował w filmie pornograficznym. Była moją najbliższą przyjaciółką, ale nie kochała mnie i nie wyglądało na to, żebym ja ją kochał. Jej “książę z bajki” to był taki umowny slogan, którym wszyscy operowali, mówiąc o idealnym mężczyźnie, którego Agnieszka poszukiwała. Ale przespałem się z nią i dopiero teraz zaczęła mi być bliska tak bardzo, jak wtedy, kiedy ją poznałem na drugim roku studiów filologicznych, a ona przyszła na Uniwersytet na arabistykę. Chodziłem za nią jak zaczarowany, opędzała się trochę ode mnie, ale pewno moje zauroczenie nią nie było jej niemiłe, bo od czasu do czasu dawała się zapraszać do kina, wypijała ze mną do snu butelkę wina i zasypialiśmy grzecznie w mansardowej kawalerce jednej z naszych koleżanek na Starym Mieście. Miło było całować się z nią jakoś tak po szkolnemu, romantycznie, kiedy powoli gasły światła w perspektywie Krakowskiego Przedmieścia i noc od Wisły ciągnęła z nocną mgłą.

Kiedyś dopiero jej najbliższa przyjaciółka Bożena wylała na mnie kubeł zimnej wody:

- Ty sobie tylko nie rób żadnych planów, stary, względem Agi. Ona tak robi z każdym, a potem mówi mu, że nie jest podobny do jej ideału, do jej wymarzonego księcia z bajki. Ma być wysokim, przystojnym brunetem, dobrze sytuowanym, najlepiej z krajów arabskich, albo jakimś dygnitarzem z arystokratycznym nazwiskiem.

- Co robi z każdym?

- No, przychodzi tu do mnie, całuje się, pozwala się uwielbiać, ale myśli o kim innym.

Parę dni później poznałem Magdę i Agnieszka zeszła na drugi plan, gdzie jednak istniała cały czas i miała stałe miejsce w moim sercu. Kiedy Magda wyjechała, a znajomość z Olą okazała się dość szybko nieporozumieniem - wróciłem jak zbity pies na łono Teatru, gdzie wszyscy starzy kumple przyjęli mnie z radością. Ale poczucie wyrządzonej komuś krzywdy nie do naprawienia towarzyszyło mi cały czas i uciekałem od niego w zakrapiane alkoholem imprezy. Alternatywą było znikanie na kilka dni w Krakowie, gdzie mieszkały moje ciotki - siostry mojej matki. Jeden z wujków, Otek, był mi szczególnie bliski - może z uwagi na swoją przeszłość. Z przypadkowej łapanki na ulicy trafił do Oświęcimia, gdzie udało mu się przeżyć i doczekać wyzwolenia obozu. Jego najbliższy przyjaciel w dniu, gdy przyszli Rosjanie, rzucił się jak zwierzę na jedzenie i po kilku puszkach tuszonki zmarł tego samego dnia na skręt kiszek. Otek wrócił do Krakowa chudy jak szczapa i jadał zupełnie symbolicznie. Z biegiem lat jednak coraz więcej pił i ciotka co parę dni musiała podejmować nocne kursy taksówkowe, żeby wyciągać go z knajpy, zanim trafi do Izby Wytrzeźwień. Przeważnie był to “Feniks”, w którym jako stałego klienta traktowano go z nadzwyczajną rewerencją, w razie potrzeby układając na kozetce kierownika sali.

Na prima aprilis 1969 roku, ktoś położył mi na stoliku w lektorium kartkę-widokówkę z Ameryki, informującą o urodzeniu się mojego dziecka płci żeńskiej, którym będę musiał się w przyszłości zająć, pod rygorem procesu sądowego. Mimo drobniutkiego napisu prima aprilis serce podeszło mi do gardła, przypomniałem sobie Magdę i nie mogłem wytrzymać w Warszawie. Korzystając z przerwy w zajęciach, pojechałem na Plac Konstytucji do LOT-u i zarezerwowałem na następny dzień bilet na popołudniowy samolot do Krakowa - studenci mieli wtedy ogromne zniżki na przeloty, pod warunkiem kupowania biletu w systemie last minute. Panienka poinformowała mnie, że rezerwuje, ale nie gwarantuje, że miejsce będzie mogła trzymać do przepisowych 30 minut przed odlotem. Zgodziłem się.

Nazajutrz, we środę, Bożena, posiadaczka wspaniałego mieszkania na poddaszu na Placu Zamkowym, zaprosiła mnie na wieczorne spotkanie towarzyskie z okazji urodzin jej przyjaciela. Wymówiłem się zaplanowanym wyjazdem do Krakowa. Popatrzyła na mnie spod oka i powiedziała:

- Przełóż wyjazd. Będzie Agnieszka. Pytała o ciebie.

Odwołałem rezerwację i poszedłem na party. Trochę tańczyliśmy, trochę piliśmy. Mieszkanie było dwupoziomowe - pokój Bożeny był pod samym dachem, sypialnia a zarazem atelier ojca, który miał tu mało użytkowaną pracownię, a zasadniczo mieszkał z nową żoną zupełnie gdzie indziej - pół piętra niżej. Przed północą całe towarzystwo zapadło w letarg, poświęcony na słuchanie płyt Okudżawy na górze, my z Agnieszką zeszliśmy do sypialni. Cicho grało radio, my staliśmy objęci w oknie z widokiem na Krakowskie Przedmieście. Wciąż nie wiedzieliśmy, jak zaplanować sobie życie.

Minęła północ, rozpoczął się czwartek, 3 kwietnia 1969 roku - głos spikera wydał się zmęczony i napięty. Odwróciliśmy się w stronę odbiornika - Podajemy wiadomości. Wczoraj o 16.15 uległ katastrofie samolot Polskich Linii Lotniczych LOT, odbywający rejs z Warszawy do Krakowa. Maszyna typu AN-25, rejs numer LO-165 z nieznanych przyczyn rozbiła się na północnym stoki Policy, w rejonie miejscowości Zawoja w województwie krakowskim. Zginęła cała załoga i wszyscy pasażerowie, a wśród nich profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Zenon Klemensiewicz.

Usiadłem na łóżku i sięgnąłem po kieliszek. Agnieszka patrzyła na mnie z niepokojem, ale nic nie mówiła. Bez słowa wyciągnąłem z kieszeni i podałem jej kartkę z rezerwacją biletu na lot LO-165, z adnotacją o jej odwołaniu. Objęła mnie mocno i pocałowała.

- Dziękuję - wykrztusiłem. Nie miałem nic więcej do powiedzenia.

Przypomniałem sobie tę scenę dokładnie w momencie, gdy przestaliśmy się kochać i oboje patrzyliśmy na siebie bez uśmiechu i bez radości, jak zmęczeni współpracownicy tej samej, trudnej i ryzykownej akcji.

Kilka miesięcy po tej nocy w prawie pustym mieszkaniu, bez światła, na skrzypiącym fotelu - amerykance, z którego z takim trudem udało się wytrzebić pluskwy, gdzieśmy się kochali tak beznadziejnie, pierwszy i ostatni raz - spotkałem Agnieszkę w warszawskim “Sezamie”. Pracowałem już wtedy w “Prawie i Życiu” i robiłem reportaż o przekrętach w tym modnym wówczas bardzo supermarkecie. Stanęła po prostu za mną w kolejce do kasy i powiedziała:

- Za chwilę poznasz mojego przyszłego męża. Tylko bardzo cię proszę - nic nie mów. Ani do niego, ani do mnie. Nie komentuj niczego z tego, co zobaczysz i co usłyszysz.

Za kasą czekał na nią łysawy, gruby blondyn w starszym wieku, wzrostu siedzącego psa, z tępym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Agnieszka powiedziała:

- Leszku, to jest ten mój kolega, o którym ci tyle opowiadałam. To mój największy przyjaciel, niestety, ja nie jestem jego największą przyjaciółką.

Wyciągnął do mnie malutką rękę, ozdobioną kolosalnym sygnetem.

- Grządka jestem, dużo o panu słyszałem, oczywiście same komplementy. Zastanawiałem się zawsze, dlaczego Agnieszka za pana nie wyszła za mąż, tyle o panu dobrego opowiadała.

- Nie byłem jej wart, proszę pana. Ona zawsze marzyła o księciu z bajki. A kim pan jest z zawodu?

- Ja? Inżynierem hydraulikiem. Niech pan kiedyś do nas wpadnie. Aha, i zapraszamy na ślub w przyszłym tygodniu, w sobotę.

Poszedłem na ślub, ale wpaść do nich już nie zdążyłem. Rozwiedli się w pół roku później, a ja przez te pół roku usiłowałem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek miałem ich adres.

*

“U Leona” było pustawo, a do umówionego spotkania z Magdą w jej mieszkaniu pozostały jeszcze dwie godziny. Nie oceniałem, by spotkanie z bibliotekarką miało się przeciągnąć dłużej. Siedzieliśmy już dobrą chwilę nad kawą i ciasteczkami - zamówione lody ciągle jeszcze nie dotarły do stolika - i nie bardzo mieliśmy o czym mówić. Poza uwagami na temat dziennikarstwa nie poruszyliśmy żadnego tematu. W końcu podniosła na mnie wzrok, dotąd utkwiony w filiżance i spytała:

- Może pan zdradzić, dlaczego pan tak interesuje się tą górą? Nie, nie dziwi mnie to - ja sama od lat na nią patrzę, a kiedyś była mi jeszcze bliższa, ale w końcu ja z nią obcuję na co dzień od..., no, mniejsza z tym od ilu - od wielu lat, a poza tym ja właśnie też mam na imię Wiktoria. Pretensjonalne, co?

- Nie, dlaczego - we Francji to popularne. Ja - no, nie mam żadnego określonego powodu. Tkwię tutaj i czekam na zmianę sytuacji w swoim kraju, nie bardzo mam możliwość wrócić, to jakoś tam zabijam czas. Ktoś mi to pierwszy raz podsunął, o tych jaskiniach i ich tajemniczych działaniach i tak już poszło.

Kiedyś interesowałem się bardzo wszystkimi zjawiskami niejasnymi dla nauki, ryczałtem i chyba z pewną przesadą nazywanymi parapsychiczymi. Chętnie bym je raczej kwalifikował jako “parafizyczne”, bowiem działały - według mojej wiedzy - na granicy normalnych praw fizyki, niekiedy nawet je przekraczając. W Krakowie na Wawelu miał istnieć “czakram” - jeden z siedmiu punktów Ziemi, w których przecinają się linie energetyczne. Punkty te mają dziwne właściwości uzdrawiania, dodawania energii, objaśniania duszy i umysłu. Kiedyś sam tego doświadczyłem. Dlaczegóż by nie dopuścić możliwości istnienia innych dziwnych właściwości elementów przyrodniczych w innych miejscach Ziemi?

- Wie pani... Zobaczyłem ją pierwszy raz na takim popularnym obrazie Cezanne’a. Sprawiała niesamowite wrażenie, jakby na płaskim, pustym polu ktoś postawił nagle takiego wielkiego Sfinksa. Dziś wiem, że wrażenie było mylne - wskazałem ręką na sylwetę góry, rysującą się za oknem. Od Leona widać było wyraźnie, że Victoire to cały łańcuch górski, ciągnący się z zachodu na wschód. - Ale wtedy, z piętnaście lat temu, postanowiłem tu przyjechać i przekonać się o tym na własne oczy, czy ta góra jest taka niesamowita.

- I jest?

- I jest. Nie rozczarowałem się. I choćby te bajki o jaskiniach, przenoszących w przeszłość, były tylko bajkami, to i tak Sainte-Victoire już wywarła na mnie wpływ - pewno za jej przyczyną spotkałem tu osobę z dalekiej, a miłej dla mnie przeszłości...

- Ona przenosi nie tylko w przeszłość... Ale przyzna pan, że tutaj więcej niż gdzie indziej doznawał pan wspomnień? - kiwnąłem głową - i nie tylko dotyczących owej osoby z przeszłości? Pozna pan i smak przyszłości...

- To na pewno - roześmiałem się - tylko zwykle czeka się na to tak długo, aż przyszłość staje się pomału teraźniejszością, a z czasem przeszłością.

- Tak pan myśli? - spoważniała - myśli pan, że to zawsze musi być continuum? Nie zrozumiał pan jaskini.

Wzruszyłem ramionami. Jej pytyjskie wróżby, zagadki i niedomówienia zaczynały mnie nużyć.

- Nawet jej nie widziałem. Nawet nie wiem, czy istnieje jakaś inna niż te płytkie groty od strony Cengle, od południa.

- To wielka góra. O tym, że u jej podnóża są dwa jeziora, jedno noszące imię François Zoli, ojca Emila, pan wiedział? O tym, że było tu miasteczko Celtów? Że mieszkały dinozaury? Że malował ją nie tylko Cezanne, ale i Kandinsky, i Picasso, który tu przecież, pod górą, kilka lat mieszkał i tu został pochowany...

- To ostatnie akurat wiem, a nawet się tam wybieram, do Château de Vauvenargues, XIV wiek, prawda? Sporo pani o tym wszystkim wie...

- To dobrze, że się pan tam wybiera. Tamtędy się idzie do jaskini...

Trochę się przestraszyłem. Ja byłem entuzjastą tej sprawy, to prawda, ale zbierałem te wszystkie wiadomości dla celów czysto hobbystycznych. Ale ona to pewno maniaczka, siedzi w tych wszystkich książkach, stara panna, nie ma co robić, to sobie wbiła do głowy jakieś cudactwa...

Uśmiechnęła się i nagle wydała mi się zupełnie młoda. Nie mogła jeszcze mieć czterdziestki, ale fatalnie się ubierała i była mocno zniszczona. Czym? Pracą w bibliotece?

- Mamy jeszcze chwilę, prawda? To niech pan nie sądzi, że jestem wariatką, choć gdy skończę, znów pan nie będzie wiedział co myśleć.

*

Ocknąłem się. Weronika siedziała naprzeciwko mnie w grubym swetrze, obejmując kolana rękoma, okryta kocem. Musiałem zasnąć, ale kiedy? Co było naprawdę, a co mi się tylko śniło?

- Powiedz... - tym razem ja próbowałem ją nakłonić do zwierzeń. Uśmiechnęła się.

- Przecież wiesz. Śnię ci się.

Przypominałem sobie sen, w którym kiedyś przyśniła mi się nieznana dziewczyna i potem spotkałem ją naprawdę. I jeszcze jeden moment, kiedy wiele lat później wieczorem wracałem tramwajem z Mokotowa i koło Placu Unii spostrzegłem stojącą pod oknem dziewczynę, która mi się bacznie przyglądała. Ja siedziałem, ale było dość pusto i ona też mogła usiąść, ale stała i patrzyła co chwilę z moją stronę. Była ładną, ciemną blondynką i mogła mieć zarówno szesnaście, jak i dwadzieścia lat. Uświadomiłem sobie wreszcie, że przypomina mi Magdę. Uśmiechnąłem się i wstałem, żeby do niej podejść - w końcu mimo, że się rozstaliśmy, zachowałem te najlepsze wspomnienia. Dziewczyna odwróciła wzrok, szybko podeszła do drzwi i wysiadła na przystanku przy Placu Konstytucji. I wtedy roześmiałem się sam do siebie - Magda miałaby teraz prawie czterdziestkę, a poza tym wraz z całą rodziną od kilkunastu lat mieszkała zagranicą.

Opowiedziałem Weronice tę scenę.

- Déjà vu? - mruknęła, coraz bardziej senna - myślałeś o Magdzie i o swojej młodości i tak sobie ją wyobraziłeś.

- To na pewno nie byłaś ty? - spytałem, wpatrując się w nią z napięciem.

- Na pewno, możesz spać spokojnie. Nigdy w życiu nie jechałam przez Marszałkowską osiemnastką.

Skąd wiedziała, że to była osiemnastka?

- Przytul mnie - przeciągnęła się jak kot - i bądźmy już grzeczni. Za chwilę będzie dzień, a my jutro jedziemy...

đ Odcinek 24