Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 19

 

Odcinek 20

10-06-2003

 

Ciepło robiło się już od stycznia. Nie tylko w sensie meteorologicznym. Na Uniwersytecie już w zasadzie od trzech lat, od Listu do członków PZPR ogłoszonego przez Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, trwało nieustanne wrzenie. Jedyne legalne zebrania mogły organizować na uczelni tylko oficjalne (czytaj: reżimowe) organizacje, to jest ZMS i ZSP. Tematyka tych wykładów, odczytów i dyskusji bywała różna, ale upodabniało je jedno - na wszystkie przychodzili Oni - doskonale przygotowani, wyposażeni w znacznie lepszą wiedzę i aparat naukowy, także marksistowski, niż działacze legalnych organizacji. Spadali jak zrzuceni na spadochronach rangersi, zawsze dobrze lądowali, zawsze w dobrze zorganizowanej grupie. Komandosi - tak się ich do dziś nazywa, choć mało kto już pamięta skąd wzięła się ta nazwa. Prawie zawsze - jeśli tylko nie dali się ponieść nerwom - wygrywali w dyskusji udowadniając to, o czym i tak prawie wszyscy byli przeświadczeni - że ten system jest do niczego i należy go jak najszybciej jeśli nie zmienić, to przynajmniej zreformować. Naczelnym tematem, powracającym jak bumerang, był Memoriał Kuronia i Modzelewskiego, List 64-rech intelektualistów, swoboda wypowiedzi, konieczność zniesienia cenzury. W bardziej szczegółowe dyskusje - na przykład na tematy ekonomiczne - wdawano się już raczej w specjalistycznych gronach.

Niewiele dawało punktowanie poszczególnych błędów czy nawet nonsensów, jakie wyłapywano w koncepcjach geopolitycznych, gospodarczych czy społecznych - dyskusja zazwyczaj prędko przechodziła na ten poziom ogólności, przy którym w zasadzie trzeba było się określić - czy jesteś za czy przeciw. A wtedy nikt już nie patrzył na niuanse, nikt nie słuchał argumentów: liczyło się tylko poczucie przynależności. I to ono decydowało, często wbrew oczywistym faktom, o popieraniu poszczególnych tez czy ogólnej sympatii, jaką się żywiło zazwyczaj dla tych, którzy działali “przeciw prądowi”.

U mnie całe te zaangażowanie po “reżimowej stronie” było kwestią zupełnego przypadku najpierw, a koleżeńskich związków potem. Zaczęło się od... nauki łaciny w liceum. Trafiłem do łacińskiej klasy tylko dlatego, że nie byłem wystarczająco dobry, żeby trafić do angielskiej, czego bardzo chciałem. Uczyła nas tego niechcianego i, jak nam się wtedy wydawało, zupełnie zbytecznego przedmiotu kobieta, będąca uosobieniem tego, czego żaden uczeń nie znosił: surowego drylu, oschłości, wręcz dystansu do wykonywanej pracy i rygoru. Profesor Alina G. była znana także z tego, że kierowała szkolną komórką PZPR. Przy tym wszystkim była - tak, jak ją dziś pamiętam - sprawiedliwa, uczciwa i nie narzucająca swojego zdania innym. Oczywiście, z wyjątkiem konstrukcji accusativus cum infinitivo...

Wychowawczynią mojej klasy była matematyczka, także o imieniu Alina, która pod wieloma względami była dokładnym przeciwieństwem łacinniczki. Psychicznie i pedagogicznie rozmemłana, aż do przesady interesująca się sprawami prywatnymi uczniów, zawsze naturalnie w trosce o ich moralność i dobre zachowanie. Długo nie mogłem zapomnieć jej tego, że po śmierci mojego ojca przytaszczyła ze sobą całą klasę na jego pogrzeb, okazując mi wręcz cukierkowe współczucie. Nie cierpiałem tego, chciałem jak najszybciej mieć to za sobą i schować się w mysią dziurę z moim - nie, nie bólem czy smutkiem, tylko wstydem - wstydziłem się tego, że żałowałem ojca mniej niż dwa lata wcześniej grzebanego psa, którego mi sąsiedzi otruli. Ojciec był stary, schorowany i niewiele mnie z nim łączyło - wtedy, bo dziś myślę inaczej. Psa kochałem i opłakiwałem.

Wychowawczyni, wiecznie prawiąca morały i rzekomo ogromnie troskliwa o uczniów, trzy dni po pogrzebie ojca zrobiła mi całościowy sprawdzian z ostatnich tygodni, kiedy nie chodziłem do szkoły, pomagając matce w tym trudnym czasie. Nic nie umiałem - bardziej niż zwykle - i dostałem dwóję. Nie tylko z odpowiedzi, także na okres. Pomyślałem sobie, że to pewno dlatego, że ojciec był ewangelikiem i cały ten pogrzebowy cyrk odbywał się z udziałem klasy na warszawskim cmentarzu ewangelickim na Młynarskiej. Widziałem, jak kolegom i koleżankom oczy się rozszerzają z ciekawości, jak to też wygląda ten heretycki cmentarz.

Bowiem Alina-matematyczka była przeciwieństwem Aliny-łacinniczki także i w tym, że była zagorzałą katoliczką, żeby nie powiedzieć - dewotką. Uczeń, którego nie widziała na “młodzieżowej” mszy w niedzielę, był na przegranej z góry pozycji i śmiało mógł się spodziewać, że w poniedziałek będzie odpytywany:

- Nie byłeś w niedzielę na mszy świętej, co? No, to pewno miałeś czas się świetnie nauczyć...

To, że klasa pani profesor - moja klasa - jako jedyna w historii szkoły została w całości zawieszona na tydzień w prawach ucznia i dyrekcja zastanawiała się nad jej rozwiązaniem z powodu odkrycia całkowicie amoralnego działania pod płaszczykiem pracowni fotograficznej - było prostą konsekwencją tego postępowania. Zasada wahadła...

Dla mnie obie panie Aliny były w owym czasie jednakowo trudne do przyjęcia - bo tak z łaciny, jak z matematyki miałem kłopoty, i to poważne. Moim zdaniem zresztą słusznie, bo się po prostu nie uczyłem. Ale jakoś się zmobilizowałem w ostatniej chwili i na finiszu udało się zdać łacinę na czwórkę. Matematykę - z niewielką pomocą przyjaciół - też.

Pani Alina G. raz jeden sprzeniewierzyła się swojemu désintéressement wobec uczniów - kiedy w 10 klasie zapisała nas wszystkich, ile nas w klasie “b” było, do ZMS-u. Mało kogo to obeszło, bo nikt nie wypełniał żadnej deklaracji zgłoszeniowej ani nie dostał żadnej legitymacji, a ona pewno potrzebowała tego, żeby się wykazać w statystykach - ale ja, gdy się o tym dowiedziałem, z radością pomyślałem o tym, co musiała przeżywać w związku z tym nasza bogobojna wychowawczyni. Jednak jakieś skutki to za sobą niosło, bowiem kiedy nareszcie zdałem maturę i dostałem się na studia, od razu w lipcu dostałem zaproszenie na obóz przygotowawczy dla nowo przyjętych zetemesowców. Obóz był darmowy, ja byłem nieśmiały i potrzebowałem wsparcia, by znaleźć - chłopak z podwarszawskiej prowincji - towarzystwo na studiach. Pojechałem. I tak znalazłem się po tej akurat, a nie innej stronie barykady.

Komandosi mieli o tyle zadanie ułatwione w rozbijaniu tych SOD-owskich zebrań (od SOD - Studencki Ośrodek Dyskusyjny), że władza co i raz dostarczała im świeżutkiego tematu, żeby nie powiedzieć - pretekstu do wykazywania jej, jaka jest głupia. I nam - młodym janczarom komunizmu - coraz trudniej było to wszystko zrozumieć. Odnosiło się wrażenie, że komuś tam, na górze, strasznie zależy na skompromitowaniu i siebie, i swoich towarzyszy, i przy okazji całego systemu. Zupełnie nie było jak dyskutować o, na przykład Liście Kuronia i Modzelewskiego do członków PZPR, jeśli jego treść była tak tajna, że mogliśmy się z nią zapoznać tylko z “Wolnej Europy” lub nielegalnej bibuły. Ktoś kiedyś mówił, że w Bibliotece Uniwersyteckiej jest jeden egzemplarz tego dokumentu, ale wypożyczają go tylko za pisemnym zezwoleniem Komitetu Uczelnianego. “Komandosi”, rzekomo antypartyjni, doskonale go znali. Członkowie partii - nie. A wkładali nam w głowę, że podstawą centralizmu demokratycznego jest to, żeby jak najwięcej dyskutować przed podjęciem decyzji, która dopiero potem ma obowiązywać. Kuroń i Modzelewski zaś byli represjonowani za to, że rozpoczęli dyskusję w jak najbardziej ścisłym gronie “przodującej siły narodu”. To jak “przodująca” za głupia, żeby mogła dyskutować, to co dopiero reszta?

To samo porobiło się z Dziadami. O bulwersującym spektaklu Dejmka mówiło się na Uniwersytecie od kilku miesięcy, przy czym najgłośniej dyskutowali ci, którzy sztuki w ogóle nie widzieli. Mówiono tylko o dramatycznych gestach Holoubka, niemo wyciągającego ręce w kajdanach do publiczności, co zawsze wywoływało oklaski widowni - mówiono, że stale tej samej części widowni - czy wręcz politycznych klakierów. Co interpretowano jako naginanie Mickiewicza do bieżących potrzeb politycznych, jako gest antysocjalistyczny czy wręcz antyradziecki.

Pomijając już absurdalność takich interpretacji - w końcu, jakby się dobrze zorganizować, to i w Hamlecie można zrobić coś antyradzieckiego - nikt nie rozumiał, dlaczego Dziadów nie zarżnięto po prostu zalewem wycieczek szkolnych czy długim tournée po prowincji - mówiono nawet wtedy w Warszawie o propozycji radzieckiej ambasady, by inkryminowaną sztukę po prostu zaprosić na jakiś festiwal teatralny w Moskwie i tam jej dać nagrodę, co by ją całkowicie ugotowało. Zamknięcie Dziadów zinterpretowano bowiem - i słusznie! - jako próbę zamknięcia gęby Mickiewiczowi. Autorowi Dziadów i Pana Tadeusza, a nie autorowi wiersza Do przyjaciół Moskali... A zatem promoskiewski serwilizm, zamach na polskie słowo, polską literaturę, polską nację wreszcie. Potem była demonstracja w obronie Dziadów przed pomnikiem wieszcza na Krakowskim Przedmieściu, po której zapuszkowano, a następnie relegowano z uczelni dwóch czołowych “komandosów” - Adama Michnika z historii i Henryka Szlajfera z ekonomii politycznej. Ulotki, które pojawiły się wtedy na uczelni, nawoływały do wiecu w obronie już nie spostponowanego Adama Mickiewicza z Holoubkiem, tylko Adama Michnika, z kolegą.

Zrywaliśmy te ulotki z naszych zetemesowskich gablot, pozostawiając tam, gdzie nie był nasz teren. Z niewielkim przekonaniem o słuszności i tego “naszego” zrywania, i tego “ichniego” nalepiania. Ale atmosfera się zagęszczała i kontakty z lubianymi przedtem często przeciwnikami (spotykaliśmy się niekiedy na gruncie towarzyskim, na wspólnych tańcach i popijawach, ale rzadko, bo oni przeważnie byli strasznie “sieriozni”) wyraźnie się popsuły. 5 marca szliśmy z Witkiem po schodach gmachu Neofilologii, kiedy na półpiętrze spotkaliśmy Aldonę z romanistyki, nalepiającą ulotkę na naszej, zetemesowskiej tablicy. Zatrzymaliśmy się.

- No co, może mi zabronicie? - agresywnie posunęła się w moją stronę z plikiem ulotek w ręce. Słabo ją znałem, choć oczywiście wiedziałem kim jest, tak jak ona miała pewno z grubsza pojęcie o mnie - szefie ZMS-u na wydziale. Witek był, tak jak i ja, członkiem komisji organizacyjnej Zarządu Uczelnianego.

- Niczego ci nie zabraniamy, ale nie ruszaj naszej tablicy. Poza nią rób co chcesz - od sprzątania jest woźny i pewno to zrobi - powiedziałem nie specjalnie życzliwie. Wkurzała mnie.

Odwróciła się tyłem i przykleiła ulotkę na środku naszego plakatu o jutrzejszym SOD-zie. Ryszard Wojna miał mówić na nim o stosunkach polsko-niemieckich. Kogo to obchodziło! Odsunęła się o pół kroku i triumfalnie spojrzała na mnie:

- No i co mi zrobisz?

Wokół nas zgromadziło się już kilkanaście osób, przeważnie z wydziału Aldony. Wzruszyłem ramionami.

- Każdy ma swoich znajomych i ma prawo się o nich upominać - powiedziałem. Ulotka wzywała do wiecu w obronie wyrzuconych z uczelni kolegów - Ale to nie my organizujemy ten wiec.

- Pewnie! Wasi znajomi to ubecy i partyjniacy i ich nikt znikąd nie wyrzuci!

Witek - mrukliwy blondyn z pedagogiki, uśmiechnięty, ale nieco nieśmiało łypiący spoza grubych okularów - spojrzał na Aldonę i uśmiechnął się jeszcze szerzej:

- To ciekawe, co mówisz, o tych partyjniakach. A jak się ma tatuś?

Chwyt był poniżej pasa - Aldona była córką byłego pierwszego sekretarza KC PZPR, odsuniętego od władzy w wyniku przemian październikowych, skądinąd podobno porządnego faceta. W kółku otaczającym nas rozległy się śmiechy. Witek podszedł leniwie do tablicy, ostrożnie odkleił ulotkę i oddał Aldonie.

- Przyklej se gdzie indziej, póki klej nie obsechł - powiedział. - My do ciebie nic nie mamy.

Kilka tygodni później przypomniałem sobie tę scenę bardzo dokładnie, kiedy w kontaktowym mieszkaniu na Ścianie Wschodniej oficer SB przesłuchiwał mnie “na okoliczność” tzw. prowodyrów wydarzeń marcowych. Jedna z tez ubecji, lansowanych gorliwie przez posłuszną prasę i, niestety, wielu moich kolegów, głosiła, że “Marzec” był nieudolną próbą powrotu do władzy starych stalinowskich bonzów, którzy po XX plenum KC KPZR stracili grunt pod nogami. Powiedziałem wtedy, że moim zdaniem, to wszystko na poziomie naszej uczelni niewiele miało wspólnego z polityką, że były to tylko sprawy towarzyskie. Popatrzył na mnie jak na idiotę i szybko przestał odpytywać.

Jakoś ten incydent zbliżył nas z Witkiem. Szczerze polubiłem tego misiowatego mruka, który myślał szybko, mówił wolno i rzadko, ale jak już, to trafnie. Ucieszyłem się, kiedy 7 marca zobaczyłem go w pierwszym rzędzie audytorium na spotkaniu z Wojną. Redaktor, spięty trochę i najwyraźniej dobrze poinformowany o tym co się nazajutrz szykuje na placu przed biblioteką, zastanawiał się przed spotkaniem, czy imprezy nie odwołać, że z pewnością zostanie zakrzyczany i to na temat nie mający nic wspólnego z treścią jego wystąpienia. Nie zgodziłem się - uważałem, że byłoby to jak oddanie meczu walkowerem.

Rzeczywiście, po krótkim i nieco zdenerwowanym wystąpieniu Wojny dyskusja była trochę niemrawa do czasu, gdy rękę podniósł siedzący nieco z boku, jak zawsze w otoczeniu pięknych dziewcząt, jeden z czołówki “komandosów”, kolega Witka z pedagogiki. Bardzo wyrywał się do zabrania głosu, więc do poprosiłem do mikrofonu.

- Proszę tutaj, kolego J.!

Oburzył się i niemal krzycząc wymachiwał do mnie rękami:

- Nikogo nie upoważniłem do wywoływania mnie po nazwisku! Chyba wam chodzi o to, żeby obecni tu na pewno szpicle napisali na mnie raport!

- Ależ, Dawid - usiłowałem łagodzić - przecież nie jesteś tu chyba incognito, a nazwiska się nie ma co wstydzić!

Zauważył, że się zagalopował, ale brnął dalej.

- Od nazwiska się odczep! Wszystko to i tak jest podszyte antysemityzmem! Ja tylko protestuję przeciw obecności kapusiów na sali. Stawiam wniosek, żeby teraz sprawdzić, czy wszyscy obecni mają legitymacje studenckie lub indeksy!

- Zebranie jest otwarte - bąknąłem, zaskoczony tą prośbą.

- Ale dla studentów! To jest Studencki Ośrodek Dyskusyjny. Czy wszyscy mają legitymacje?

Ludzie patrzyli na niego ze zdziwieniem. Chyba nie zarabiał punktów dla swojej grupy - był wyraźnie zdenerwowany i zapewne myślał o czymś zupełnie innym. Wojna usiłował rzecz obrócić w żart:

- Ja nie mam legitymacji, to może nie powinienem tu przyjść...

- Trzeba wylegitymować tych ludzi! - Dawid wskazał palcem na dwóch rosłych, rzeczywiście nieco podstarzałych mężczyzn, stojących obok drzwi. Witek wstał i z uśmiechem podszedł do nich, wyciągając rękę. Jeden sięgnął do kieszeni, wyjął portfel, ale po chwili ten drugi pociągnął go za marynarkę i obaj pośpiesznie znikli za drzwiami.

- A widzicie? Widzicie? - triumfował Dawid.

Ale mało kto go słuchał. Ludzie wstawali i zaczynali wychodzić. Zebranie było skończone. Przeprosiłem gościa za incydent i odprowadziłem do drzwi. Wojna wzruszył ramionami.

- Podobno jutro macie ciekawszą imprezę? Ale swoją drogą, mogliby nie śledzić tego faceta aż tak ostentacyjnie! Co on komu przeszkadza? To jakiś nawiedzony...

8 marca było słonecznie i dość ciepło. Nikt jakoś nie pamiętał o Dniu Kobiet i nie przypominam sobie, bym kogokolwiek widział na Uniwersytecie z kwiatkiem. Już po 11-tej tłum przed BUW-em gęstniał, ale nie widać było głównych mówców. Chcieliśmy wszystko przeczekać w Zarządzie Uczelnianym, ale w końcu zdecydowaliśmy się pójść, choć nie zwartą grupą. Witek co prawda perswadował, że w ten sposób dodamy im tylko publiczności, ale ktoś słusznie zauważył, że tej i tak im nie brakuje.

Zaraz po 12-tej rozpoczęły się przemówienia. Do wygłaszania oracji i czytania memoriału w sprawie Michnika i Szlajfera wybrano kogoś mniej mi znanego, a może po prostu zza pleców roślejszych kolegów dobrze nie widziałem, a ze zrozumiałych względów nie chciałem przepychać się do przodu. W ogóle nie wydawało mi się to wszystko poważne - zarówno ze strony “komandosów”, jak i władz. Naturalnie, nie miałem poczucia, że takie dystansowanie się jest z mojej strony obłudą - chcąc nie chcąc, będąc tym kim byłem, byłem wplątany w tę sprawę aż po uszy. Wówczas traktowałem ten wiec jako rozróbę, w której nie biorę udziału, ale fajnie, że coś się dzieje. Może to coś zmieni...

Gdy gromada ludzi wysłuchała, niezbyt zresztą uważnie, odczytywanych tekstów, ktoś rzucił hasło, żeby iść pod Pałac Kazimierzowski i złożyć memoriał rektorowi. Profesor Stanisław Turski, skądinąd znany i bardzo lubiany matematyk, w przeddzień imprezy wyjechał - podobno nie przypadkowo - za granicę, więc protestujący mogli co najwyżej liczyć na spotkanie z nie lubianym prorektorem, uchodzącym za szychę w hierarchii bynajmniej nie naukowej, tylko partyjnej. Idąc alejką po lewej stronie biblioteki, kątem oka zauważyłem na piętrze gmachu prawa uchylone okno, w którym stał mój wczorajszy adwersarz, Dawid J., spokojnie przyglądający się rozwojowi wydarzeń. Weszliśmy z Witkiem do środka, mając już trochę wszystkiego dość, siedliśmy na parapecie korytarzowego oka i zapaliliśmy papierosy. I w tym momencie wjechały autokary.

Kilkanaście starych jelczy i ikarusów z napisami, prezentującymi nazwy warszawskich zakładów pracy przywiozło na Uniwersytet ponad setkę zmęczonych ludzi, najwyraźniej oderwanych od swoich warsztatów pracy. Partyjni mówili potem, że to “aktyw robotniczy stolicy” przyjechał, naturalnie samorzutnie, by dać odpór warcholącym się studentom. Ale z naszego stanowiska obserwacyjnego łatwo było zauważyć, że poza grupkami z pewnością autentycznych robotników, którzy trzymali się raczej z boku, sprawiając zresztą wrażenie, że nie wiedzą o co w tym wszystkim chodzi - była też gromadka dobrze zorganizowanych cywilów - podobno ormowców, oraz jeden czy dwa autokary umundurowanej milicji. To oni rozpoczęli natarcie.

Pierwsze uderzenie poszło na tych, którzy jeszcze tkwili pod biblioteką, czekając na powrót delegacji od rektora. Milicjanci bili pałkami, nie przebierając w ofiarach, starając się rozproszyć tłum, a potem dać w kość pojedynczym osobom. Pałki wyciągnęli również zorganizowani cywile, a jakieś kije czy pasy znalazły się też w rękach części “aktywu”. Reszta robotników atakowała ciałem, starając się zepchnąć studentów pod pałki milicjantów.

Doskonała akustyka uniwersyteckiego podwórka wzmacniała, jak mi się wydawało, na całą Warszawę, krzyki bitych dziewcząt i hasła: “gestapo, gestapo”. Na atakujących posypały się drobne pieniążki z okrzykami “weźcie wasz żołd!”. W pewnym momencie zauważyliśmy, jak dwóch milicjantów goni z pałkami naszą koleżankę, Anię. Dziewczyna zatrzymała się prawie pod naszym oknem i zasłaniając się jedną ręką od razów, drugą wyciągnęła z kieszeni i pokazała im legitymację studencką. Następne uderzenie wrzuciło dokument do zabłoconej kałuży. Witek otworzył okno i obaj błyskawicznie wciągnęliśmy Anię do środka. Milicjanci rzucili się za nami, wybili szybę, ale zdołaliśmy uciec w głąb korytarza. Do budynku już nie weszli.

Witek stanął pod ścianą, przecierając okulary. Ania płakała i brudną chusteczką rozmazywała sobie po twarzy tusz z rzęs.

- Czy myślisz to samo co ja? - spytał Witek jeszcze bardziej flegmatycznie niż zwykle.

- Idioci! - wybuchnąłem - teraz już nikt im nie będzie wierzył.

- Idioci - potwierdził Witek - Albo dobry scenariusz. Najpierw List i represje wobec autorów, potem Dziady i represje wobec Mickiewicza. Potem protest i represje wobec Michnika i Szlajfera. A teraz...

- Teraz już nikt nie będzie pamiętał o tych dwóch, tylko o bandytach z milicji i pogwałceniu eksterytorialności uczelni.

Wróciliśmy pod okno. Na dziedzińcu bijatyka wygasała, “aktyw robotniczy” ładował się do autokarów, milicja stała w zwartym szyku przed swoim autobusem. Wyszliśmy głównymi drzwiami przed gmach wydziału prawa. Ania wciąż płakała. Odnalazła swoją uszarganą legitymację studencką i wytarłszy chusteczką, schowała do torebki. Na prawej ręce miała fioletowego siniaka. Popatrzyła na mnie ponuro i wyjęła czerwoną legitymację ZMS-u. Wydarła zdjęcie i zmięła w ręku. Resztę wyrzuciła do kałuży.

- Partia odniosła kolejny sukces. Mam nadzieję, że tak zrobią wszyscy...

Nic nie powiedziałem.

Komunikacja działała byle jak, więc z trudem dotarłem do Magdy późnym popołudniem. Siedziała zdenerwowana nad książką do gramatyki rosyjskiej czekając na mnie - matka już przyniosła z Wytwórni Filmowej pobieżne informacje o tym, co dzieje się na Uniwersytecie i, jak się okazało, także na innych uczelniach. Uspokoiłem ją, że to nic poważnego, zjadłem obiad i pojechałem na SGPiS - w tamtejszym klubie “Hades” mieliśmy mieć przedstawienie - jakąś składankę poetycką - z okazji Dnia Kobiet. W natłoku wydarzeń zapomniano to odwołać. Myślałem, że nikt nie przyjdzie, ale znalazło się kilkadziesiąt osób, chętnych do słuchania Gałczyńskiego, Tuwima i Jewtuszenki, a nie do dyskutowania o bijatyce na uczelni. Bez dyskusji jednakże się nie obyło, ale w mniejszym gronie i już po spektaklu. Ja pozostawiłem ją jednak mądrzejszym, szybko się przebrałem i pojechałem na dworzec.

Warszawa wyglądała normalnie. Zapadł wieczór i zrobiło się dość chłodno. Nie widać było wzmocnionych sił milicji, ludzie w pociągu nie rozmawiali o wypadkach na uniwersytecie. W Milanówku na Dębowej paliły się tylko trzy latarnie, było niemiło i droga do domu wydawała mi się wyjątkowo długa. Mama siedziała przy stole z papierosem w ustach. Przed nią w popielniczce piętrzyła się sterta niedopałków. Sławek po drugiej stronie rozkładanego blatu perorował coś zawzięcie. Oboje wyglądali na bardzo zdenerwowanych.

- W radiu mówili o tych wypadkach na uczelni - popatrzyła na mnie ostro - mógłbyś czasem pomyśleć, że ja tu się o ciebie denerwuję, chociaż pewno nie warto, bo ty się mną i tak nie przejmujesz.

Zabójcza logika jej wywodów zawsze powalała mnie z nóg - denerwuje się o mnie po to, żebym ja się nią przejmował!

- To prawda z tą dziewczyną z ASP? - dopytywał się Sławek - “Wolna” mówiła, że kogoś zabili pod Uniwersytetem, jakąś dziewczynę z Akademii...

- Ja tam nic takiego nie widziałem, ale byłem w środku. Wszystko mogło być, bo bili jak bandyci. Nie tylko milicja, także cywile, podobno ORMO z całej Warszawy ściągnęli.

Okazało się, że dokładniejszą od “Wolnej Europy” - choć również jednostronną - relację mieli od męża Wandy, naszej sąsiadki z pierwszego piętra. Pracował w jakimś zakładzie na Woli i bodaj należał tam do zakładowej komórki ORMO. Już rano ich zwolnili i wywieźli gdzieś na Bielany, a stamtąd dopiero powieźli na Uniwersytet. Mówił, że to studenci pierwsi zaczęli bijatykę, obrażając “klasę robotniczą” i wyzywając ich od gestapowców.

Mama, dowiedziawszy się, że mi nic nie jest, uspokoiła się trochę i podała spóźnioną kolację. Sławek przysunął krzesło i zaczął mówić.

- Słuchaj, to jest absolutna tajemnica! Na poniedziałek podobno zapowiedzieli następny wiec, tak? Z udziałem studentów z innych uczelni?

Tak właśnie było. W sobotę i niedzielę miała być cisza przed burzą. Obie strony mobilizowały się do walki, która - jak wszyscy przewidywali - miała odbyć się w poniedziałek. W niedzielę, w kinie przy Nowym Świecie zbierali się przedstawiciele wszystkich organizacji studenckich ZMS w celu zajęcia stanowiska wobec wydarzeń.

- Słuchaj - zniżył ton, tak jakby miał przekazać mi niesłychany sekret. Uwielbiał to. - W poniedziałek najlepiej w ogóle nie jedź do Warszawy. A w każdym razie trzymaj się z daleka od Uniwersytetu.

- Zwariowałeś? Żeby wszyscy pomyśleli, że stchórzyłem? Albo że mnie twoi przyjaciele już zamknęli?

Tymi przyjaciółmi to chciałem mu dokuczyć. Tylko luźno podejrzewałem, że z takim charakterem musiał mieć jakieś powiązania ze Służbami. Okazało się, że trafiłem.

- Moi przyjaciele umożliwią ci spokojne przeżycie, jeśli mnie posłuchasz. Jutro władze Uniwerku dostaną polecenie zamknięcia uczelni. Żaden wiec wewnątrz murów się nie odbędzie, a tym bardziej w Auditorium Maximum, tak jak oni sobie ustalili. Wobec tego studenci wszystkich uczelni, którzy na ten wiec przyjdą, zostaną przed bramą główną. Będą tamować ruch na ulicy. Zainterweniuje milicja, ale będzie jej mało i nie poradzi sobie. Rozpocznie się bijatyka i w pewnym momencie będzie musiało wkroczyć wojsko. Będzie musiało, rozumiesz? Jutro i w niedzielę żołnierze zostaną skoncentrowani w czterech obozach wokół Warszawy. Wojsko ma broń. Jak ma, to jej użyje. Oczywiście w obronie własnej - ktoś z tłumu albo będzie miał własnego gwera, albo zabierze jakiemuś mniej odważnemu żołnierzowi. I poleje się krew. Będzie można wprowadzić stan wyjątkowy, aresztować prowodyrów, no a w ślad za takimi rozróbami muszą pójść zmiany personalne w najwyższym kierownictwie. I o to chodzi, mały, rozumiesz? Więc trzymaj się od tego wszystkiego z dala, ty i twoi przyjaciele, jeśli ci na nich zależy.

Brzmiało nieźle i logicznie. Aż za logicznie, żeby mogło być prawdziwe. W końcu, nie są duchem świętym, żeby wszystko przewidzieć z taką dokładnością. Nad tłumem i jego reakcjami panować się nie da...

- Sporo wiesz, jak na zwykłego kioskarza - od jakiegoś czasu Sławek prowadził kiosk koło dworca kolejowego - Nie za dużo w tym twojej fantazji? A jeśli to plan, a nie twoje marzenia, to można wiedzieć skąd wiesz?

- No więc umówmy się, że naprawdę wiem. Nieważne skąd. Ważne, żebyś tam nie poszedł.

W kinie “Nowy Świat” byłem w niedzielę co najmniej pół godziny przed początkiem zebrania. Spotkałem najpierw Wieśka, szefa naszego teatru, usytuowanego w samej wierchuszce władz organizacji. Powiedział mi, że w tym samym czasie zbiera się Komitet Uczelniany i że chcą od poniedziałku zamknąć Uniwersytet, żeby nie dopuścić do kolejnych zamieszek. Rektorzy są podobno oburzeni naruszeniem eksterytorialności uczelni przez milicję i stanowczo żądają, by władze trzymały swoje psy na dystans od szacownych murów. Psy chętnie na to idą.

Na korytarzu pojawił się Witek. Zaciągnąłem go w kąt, zapaliliśmy papierosy i opowiedziałem mu to, czego się dowiedziałem od Sławka.

- I co my z tym bagażem zrobimy? - spytał spokojnie.

- Nie można do tego dopuścić. Trzeba wpuścić wszystkich i niech siedzą tam do sądnego dnia...

- Ale jak to ubecja zaplanowała, to już na pewno wie, jak zrealizować!

Zastanowiłem się.

- Rektorzy! Trzeba się dostać na posiedzenie Komitetu i po prostu głośno to wszystko powiedzieć. Wtedy przynajmniej rozejdzie się po ludziach, że to prowokacja i jak nie daj Boże do czegoś dojdzie, to już nie będzie im tak prosto.

- A nas zapudłują za zepsucie takiej ładnej zabawki - Witek wzruszył ramionami - dobra, idziemy do nich.

Najpierw jednak musieliśmy odsiedzieć na zebraniu “aktywu”. Pierwsze teksty wkurzyły nas jak cholera - zabierali głos przeważnie ludzie spoza Uniwersytetu, nie mający większego pojęcia o tym co się tam w piątek działo, czytający jakieś nieudolnie przygotowane apele o “danie odporu”, potępienie “kontrrewolucjonistów” i tp. Zabrałem i ja głos i także zaapelowałem o potępienie, ale interwencji milicji w murach Uniwersytetu, jako niepotrzebnej, sprzecznej z kilkusetletnią tradycją i - usiłowałem zagrać va banque - podważającej zaufanie do partyjnej i zetemesowskiej organizacji na uczelni, które - gdyby nie interwencja siłowa - spokojnie by przejęły inicjatywę i doprowadziły do rozejścia się kilku zdenerwowanych kolegów. Akurat byśmy potrafili! Sam się śmiałem w duchu, jak to czytałem. Publiczność się nie śmiała, tylko mnie po prostu wygwizdali. Ale złożyłem formalny wniosek o przegłosowanie memoriału, gdzie oczywiście potępiało się również zorganizowanie nielegalnej manifestacji, która zakłócała normalny tok nauki, ale i sposób jej rozpędzenia. W dyskusji poparło mnie tylko kilka osób. Wniosku przewodniczący zebrania nawet nie poddał pod głosowanie, czego mu zresztą nie miałem za złe. I tak nie miał żadnych szans.

Ale dało to nam z Witkiem pretekst do wyjścia z sali, jako że mogliśmy się czuć obrażeni nie dopuszczeniem naszego projektu pod demokratyczną procedurę. Złapaliśmy z szatni kurtki i pobiegliśmy na Uniwersytet.

Komitet Uczelniany obradował w swojej siedzibie, oczywiście za zamkniętymi drzwiami. Cieć siedzący w korytarzu nie tylko nie pozwolił nam wejść, ale nie zgodził się też wywołać Zenka, naszego przewodniczącego, który równocześnie był członkiem kierownictwa Komitetu. Na niego zresztą i tak nie bardzo mieliśmy co liczyć - równy chłop, ale marionetka w rękach szefów, nie zrobiłby nic, co mogłoby nie spodobać się towarzyszom. Nie pozostało nam nic innego, jak siedzieć i czekać, aż ogłoszą przerwę, albo ktoś znajomy wyjdzie na papierosa.

Pierwszy pojawił się Wowo. Tak nazywali go wszyscy, bo jego pełnego imienia Wenancjusz nikt nie brał jakoś na serio. Niski, czarniawy, dość przystojny i niby uczynny, w komitecie odpowiadał za stosunki z organizacjami młodzieżowymi i z tego tytułu wszyscy mieli go za uczelnianego politruka w większym stopniu, niż trochę malowanego pierwszego sekretarza. Ja nie powinienem nawet zaczynać z nim rozmowy, bo kiedyś miałem z nim ostre starcie na jakimś obozie, gdy wypił trochę i zebrało mu się na odwagę do dziewczyn. Konkretnie do jednej. Konkretnie do mojej. Ale Wiciu, lubiany przez wszystkich i u niego miał przody, więc wyłuszczył mu w dwóch słowach o co nam chodzi - wejść na salę i przedstawić, co wiemy i co proponujemy. Wowo wysłuchał uprzejmie, pokiwał ze zrozumieniem głową i polecił nam czekać, aż on wszystko załatwi. Po chwili wrócił na salę i tyle żeśmy go widzieli. Po pół godzinie wyszedł prorektor. Wysoki, zwalisty prawnik, otarł pot z czoła i jakoś tak smutno uśmiechnął się do nas, pytając, po co tak stoimy.

Upewniliśmy się, że Wowo oczywiście nic nie powiedział i tym razem ja opowiedziałem wszystko co usłyszałem od Sławka.

- I co ja mam zrobić?

- Albo proszę nas wpuścić na salę żebyśmy o tym wszystkim opowiedzieli, albo samemu zarządzić, żeby Audytorium było jutro do 11.30 otwarte. Potem można zamknąć bramę i niech dyskutują choćby do Sądu Ostatecznego. Od samego gadania nic się Uniwersytetowi nie stanie, a pewno i ustrój się nie załamie...

- Jakby ustrój miał się załamać od paru okrzyków, to lepiej nich to zrobi teraz niż potem... - rzucił w przestrzeń Witek.

- A jakby kogoś przed bramą zastrzelili, to rektor będzie się tłumaczył - domyślił się egocentrycznie profesor - Dobra, biorę to na siebie. Ale siedźcie tu, jakby trzeba było was przesłuchać. Przepraszam za to słowo...

W poniedziałek wiec odbył się zgodnie z planem o 11-tej w Auditorium Maximum. Wszystkich zatrzymujących się po tym terminie przed zamkniętą bramą milicja tłukła pałami bez pytania o personalia. W audytorium tym razem już się nie pojawił nikt z władz ZMS-u i cala rzecz miała charakter jakby imprezy wewnętrznej. Uniwersytet był jedną oazą spokoju, podczas gdy na ulicy kłębiły się tłumy jakby zawiedzionych milicjantów w mundurach i po cywilnemu. Żołnierze, naturalnie, się nie pokazali. Po kilku godzinach uczestnicy wiecu zaczęli opuszczać aulę i kierowali się do wyjścia - nie przez zamkniętą główną bramę, tylko boczną drogą, przez gmach Neofilologii na Oboźnej. Niektórzy przezorniejsi wymykali się przez ogrody za rektoratem - między drzewami parku, otaczającego Pałac Kazimierzowski, można było w miarę wygodnie przedostać się nad Wisłę.

Późnym popołudniem było w Alei Róż posiedzenie Okręgowego Zarządu Studenckiego ZMS. Wyszliśmy razem w kilka osób na Oboźną z zamiarem spaceru w stronę Alej Ujazdowskich, bo autobusy oczywiście nie jeździły. Zamieszki trwały, choć już na mniejszą skalę. Zatrzymaliśmy się z grupą przechodniów w okolicach ulicy Kopernika, obserwując jak kilku mundurowych milicjantów bije leżącego na jezdni dwudziestoletniego może chłopaka.

- Zostawcie go, bandyci - wrzasnął starszy mężczyzna obok mnie. W tej samej chwili dwóch innych, stojących w naszej grupce “przechodniów” wyciągnęło spod płaszczy czarne pałki i z okrzykiem “tu nie wolno stać!” - rzuciło się na nas. Dostałem po plecach, okropny ból niemal sparaliżował mi szyję, ale razem z innymi rzuciłem się do ucieczki w stronę Tamki. Ten sam starszy gość, którzy krzyczał na milicjantów, biegł teraz jak jeleń przede mną wołając:

- Uciekajcie, ludzie, łapanka!

Zatrzymaliśmy się z Witkiem w jakiejś bramie, tajniacy z pałkami, sapiąc, pobiegli dalej.

- Walka o słuszną sprawę klasy robotniczej? - popatrzył na mnie Witek. Miał rozciętą wargę, do nosa przyciskał chusteczkę czerwoną od krwi. - Stary, o co tu chodzi?

Postanowiłem jeszcze przed zebraniem pojechać do Magdy - nie miała telefonu i nie było jak dać jej znać o przebiegu wypadków. Udając, że nic się nie stało, poszedłem wolno Ordynacką i potem Nowym Światem w stronę gmachu partii. Złapali mnie tuż przed rondem.

Oplandekowany star był pełen młodych ludzi, stłoczonych na drewnianych ławkach. Pilnowało ich dwóch mundurowych z kałasznikowami. Z szoferki wyskoczyło dwóch milicjantów i chwyciło mnie za ręce.

- Obywatel student, co?

- Szedłem do autobusu, to już nie można chodzić ulicą?

- Ależ można, można. My pana podwieziemy.

Wepchnęli mnie pod plandekę, wóz ruszył, ale na Placu Trzech Krzyży zatrzymał się w korku. Przed nami jechały trzy inne suki, wypełnione młodymi ludźmi. Popatrzyliśmy na siebie i zanim auto zdążyło zwolnić całkowicie, wyskoczyło nas czterech. Milicjanci z bronią rutynowo krzyknęli “Stój, bo strzelam!”, repetując pistolety. W tym momencie następni zaczęli wyskakiwać, z naszego i z sąsiednich wozów. Podniosłem się z jezdni, przebiegłem między samochodami na chodnik i poszedłem w stronę przystanku autobusu 107. Nikt mnie nie gonił.

Na zebraniu OZS-u wygłosiłem płomienne przemówienie, apelując do przyjęcia rezolucji, w której potępilibyśmy użycie siły wobec studentów i nawoływalibyśmy do pojęcia dyskusji w ramach istniejących procedur wewnątrzuczelnianej demokracji. Ktoś podrzucił tekst memoriału, przyjętego na dzisiejszym zebraniu w Auditorium Maximum. Jak można było oczekiwać - większa część dotyczyła potępienia wkroczenia milicji na teren Uniwersytetu. Kilka punktów wiązało się z funkcjonowaniem samej uczelni i te proponowałem przyjąć jako podstawę dyskusji. W przerwie z Witkiem i kilkoma jeszcze osobami napisaliśmy projekt uchwały i Witek ją odczytał. Zaraz potem przewodniczący wygłosił uzgodniony wcześniej tekst, w całości i bez żadnych wahań potępiający “komandosów” i nie wspominający ani słowem o agresji milicji z piątku i poniedziałku. Przed głosowaniem zarządzono przerwę. Otoczyła nas grupka osób z innych uczelni, którym usiłowaliśmy wytłumaczyć nasze stanowisko. Co do mnie, twierdziłem, że jest to jedyna szansa dla naszej organizacji, żeby się w oczach studentów nieco uwiarygodnić - i tak pewno nikt by nie uwierzył w szczerość naszych intencji - w końcu, byliśmy uważani za “janczarów komunizmu” - ale zdystansowalibyśmy się nieco od oficjalnego nurtu, co jest bardzo potrzebne każdej “młodzieżówce”. Witek z kolei zwracał uwagę na to, że postępowanie władz było po prostu okrutne i głupie i jako takie musi być potępione.

- No bo co to za organizacja młodzieżowa - twierdził - która nie stoi po stronie prześladowanych? A przecież to prześladowani byli nasi koledzy. A nawet my sami!

Dotknął palcami opuchniętej wargi. Ktoś spytał:

- Kto cię tak urządził?

- Bijące ramię partii - mruknął Witek.

- A po co się pchałeś tam, gdzie nie trzeba? - spytał nasz przewodniczący, Zenek.

Wkurzyłem się. Rozpiąłem koszulę i pokazałem fioletowo-zielonego siniaka na obojczyku i szyi.

- Pobili też Wieśka, a przecież nie ma wierniejszego sługi klasy robotniczej niż on. Staliśmy po prostu na ulicy.

- To trzeba było nie stać. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

- To co, do cholery, we własnym kraju mam się przemykać pod ścianami, jak za tamtego okupanta? I ani nie spojrzeć w stronę, gdzie partia właśnie rozmawia przy pomocy pałek ze swoim ukochanym narodem?

Parę osób zaśmiało się nerwowo, ale dość szybko zaczęli się wycofywać z powrotem na salę obrad, gdzie już szef OZS-u wzywał do zajmowania miejsc. Zenek został sam z nami.

- Chłopaki, jak Boga kocham... Nie róbcie tego. Wycofajcie tę swoją rezolucję, przecież wiecie dobrze, że ona nie ma żadnych szans. Przegracie głosowanie i tak, a potem jeszcze wszyscy będziemy się z tego tłumaczyć, i wy i ja. Znów powiedzą, że Uniwersytet to tylko sami mąciciele, nawet na zdrowym ciele organizacji jest taki wrzód...

Witek spojrzał na mnie.

- Nie mamy szans, to wiemy. Ale jest jeszcze coś...

- Zwyczajna uczciwość - przerwałem mu - Ty sam nie uważasz, że to co się dzieje to świństwo? A poza tym, że z punktu widzenia techniki sprawowania władzy - to zwykła głupota?

Zenek obejrzał się i zniżył głos.

- No, pewno tak... Ale co to zmieni, jeśli ja tak uważam?

- Po prostu głosuj za naszą rezolucją.

- Nie wycofacie?

- Nie - wzruszyłem ramionami i poszedłem na salę.

Na blisko dwustu obecnych dostaliśmy prawie 80 głosów, co uważałem potem za sukces. Przegraliśmy ledwie kilkudziesięcioma głosami. Sfrustrowany i obolały pojechałem do domu. Wcześniej dzwoniłem z OZS-u do mamy, tak że się nie denerwowała. Sławka nie było - chciałem mu podziękować. Mama przyłożyła mi okład z arniki. Poszedłem wcześnie spać. Na drugi dzień powiedziała mi, że w “Wolnej Europie” mówili o tarciach frakcyjnych w ZMS-ie i wymieniali moje nazwisko jako autora odrzuconej rezolucji, potępiającej milicję. Trochę się zmartwiłem, bo przewidywałem kłopoty.

đ Odcinek 21