Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 18

 

Odcinek 19

6-06-2003

 

Mirek z trudem dobijał do matury. Nauka szła mu nie najgorzej, ale rzadko kiedy dawał jej szansę - jego pasją był rower, marzył o motorze i wymyślił sobie, że jeśli kiedykolwiek uda mu się przebrnąć przez ogólniak, to pójdzie na Wydział Mechaniczny warszawskiej Politechniki. Wychowawczyni w 10 klasie zauważyła jednak, że ma spore zdolności rysunkowe, ujawnione przy okazji jakiejś komunistycznej celebry, więc zaproponowała mu, żeby więcej rysował, to może przyjmą go na ASP. Bycie artystą zupełnie mu nie odpowiadało, więc na naradzie rodzinnej postanowiono, że Mireczek powinien wykierować się na architekta - w Milanówku budowało się coraz więcej, niedaleka Warszawa wciąż poszukiwała swojego oblicza, a w dodatku tak się składało, że wujek Mirka, przedwojenny jeszcze pułkownik, był bliskim znajomym naczelnego architekta Warszawy. Obaj, tak jak i cała rodzina Mirka, pochodzili zza Buga i wciąż jeszcze w ich głosie słychać było śpiewny, wschodni akcent.

Mirek nie cierpiał rodziny, nie znosił Milanówka i marzył tylko o tym, żeby zdobywszy jakiś zawód usamodzielnić się jak najprędzej, a już najlepiej wyjechać za granicę. Wujek pułkownik, który jakoś zdołał przemknąć się przez sita różnych weryfikacji politycznych i dotrwać do emerytury w Wojsku Polskim, pewno dzięki odbyciu “prawidłowej” drogi wojennej, z Sielc przez Lenino do Berlina, miał znajomych po całym świecie i obiecywał pomoc. Jeśli z Warszawą nie wyjdzie, to można by próbować do ciotki Romy we Francji, albo wręcz do Zbyszka w Detroit. Warunkiem tego wszystkiego były jednak studia. Warunkiem studiów było zdanie matury.

Siedział teraz na dachu dwupiętrowej kamienicy na rozłożonym na gazetach kocu, starał się nie przykleić do smołowanej papy i próbował na zmianę rysować, czytać podręcznik do fizyki i podglądać opalającą się po sąsiedzku Wieśkę. No i przede wszystkim opędzał się od gówniarza sąsiadów, który przylazł za nim na dach i marudził.

- To co będziemy teraz robić?

- Ty byś sobie poszedł najlepiej - wzruszył ramionami - i nie kręć się tak, bo spadniesz.

- Patrz, ciotka Jadwiga idzie do Dubieleckich! Ciekawe, po co!

- Po jajka idzie. Co to, ja ciotki nie widziałem?

Ale mimo woli spojrzał i znów ogarnęła go fala zimnej nienawiści. Dlaczego musiał urodzić się w takiej rodzinie, w której zawsze wszystko było nieudane?

Byli biedni. Tak biedni, że gdy repatriowali się z okolic Stryja, całe ich mienie składało się z dwóch walizek na 6 osób. No i, oczywiście, kozy. Sam Mirek też był raczej bagażem niż osobą: urodził się na rok przed wielką wędrówką i Kresów naturalnie w ogóle nie pamiętał, ani za nimi nie tęsknił. Co innego Wanda - starsza o 5 lat, potrafiła opowiadać o rodzinnym miasteczku, o kolegach, o Lwowie, w którym raz była tuż przed wkroczeniem Sowietów. Tych wspomnień Mirek im zazdrościł.

Jedno, trzeba przyznać, im się udało. Nie pojechali, jak inni, na Ziemie Odzyskane, tylko namówieni przez nieznajomego pasażera, wysiedli z pociągu pod semaforem w podwarszawskim Milanówku. I przedziwnym zrządzeniem losu spotkali jeszcze na dworcu wysokiego, szpakowatego mężczyznę, który widząc, jak się bezradnie rozglądają po okolicy, poznał w nich repatriantów i zaproponował nocleg we własnym domu. Spora kamienica była niemal pusta - poza gospodarzem i jego młodszą nieco, ale też siwą i milczącą żoną, tylko na pierwszym piętrze mieszkali niekrępujący lokatorzy: on był inżynierem i dojeżdżał, jak większość mieszkańców Milanówka, do pracy w Warszawie, ona, magister farmacji, kierowała apteką w centrum miasteczka.

Rodzina Grodzickich zajęła tymczasowo wolny pokój na drugim piętrze, adaptowany ze strychu. Dwa dni później, kiedy ciotki już się rozejrzały po okolicy, a najmłodsza z sióstr - jego matka kręciła się po gminie z poszukiwaniu pracy - właściciel kamienicy Jarzębowski przyszedł wieczorem mocno zdenerwowany i usiadłszy na zdezelowanym krześle w kuchni przyjął z wdzięcznością cieniutką herbatę i po chwili milczenia powiedział:

- Muszę wyjechać. Im szybciej tym lepiej. Kupicie dom? Tanio wezmę...

Matka Mirka, Janeczka - najbardziej porywcza z sióstr - zapytała odruchowo:

- Dlaczego my? Inżynier nie kupi?

Jarzębowski wzruszył ramionami.

- Jemu nie sprzedam. Jego żona to Żydówka.

- No to co? - zainteresowała się ciotka Jadwiga - Żydzi mają pieniądze. I są dobrymi gospodarzami.

- Nie oni. Pieniędzy wyzbyli się w czasie wojny. Ukrywałem ich tutaj, to wiem. Pomogłem im przeżyć, a oni donieśli na mnie do UB, że okradałem Żydów. Lada dzień mogą mnie aresztować, zabrać dom na skarb państwa, wywieźć na Syberię... Muszę uciekać.

Ciotce Celinie za okularami błysnęły oczy. Umiała nieźle liczyć i dobrze politykować.

- Jaki pan biedny, a ludzie niewdzięczni! Co pan powie - inżynier, a taka świnia! To pan jest w zasadzie w sytuacji przymusowej...

Przemyconych ze wschodu dolarów i złota nie było dużo, ale na dom starczyło. Jarzębowski żądał oczywiście więcej, ale praktycznie nie miał wyboru. Grodziccy już pod koniec tygodnia zajęli opróżniony parter willi, jako przyjezdni ze “Związku Radzieckiego” mieli ułatwione załatwianie wszystkich formalności i niebawem rozgościli się komfortowo. Jeden pokój zajęła Janka z dziećmi, drugi - Celina z Jadwigą, trzeci - największy, ale za to nieogrzewany - pełnił funkcję salonu. Ciotka ciotek - Katarzyna, dobiegająca osiemdziesiątki, ulokowana została w służbówce koło kuchni, gdzie mieściło się tylko łóżko i maszyna do szycia. Całymi dniami siadywała w kuchni, pomagała w gotowaniu, mało się odzywała i tęsknym wzrokiem spoglądała przez okno, za którym nic nie przypominało Brodów. Wychodziła tylko na podwórko raz na kilka dni, żeby wyprowadzić na spacer kozę. Koza na codzień rezydowała w drewnianym boksie w piwnicy, obok skrzyni na węgiel. Gdy wyprowadzano ją na dwór, na białej niegdyś sierści były coraz większe czarne plamy. Mrużyła oczy i uciekała od słońca. Potem całkiem oślepła i bała się każdego hałasu.

Jarzębowski został aresztowany we Wrocławiu. Proces - jeden z wielu w tamtym czasie - szeroko omawiano w Milanówku, gdzie był to jedyny wypadek szmalcownictwa. Udowodniono mu, głównie na podstawie zeznań świadków, tylko okradanie Żydów, których przechowywał w swoim domu. W akcie oskarżenia były jeszcze podejrzenia, że ogołociwszy kilka ofiar z pieniędzy, wydał ich w ręce Gestapo. Do ogłoszenia wyroku jednak nie doszło: dzień wcześniej Jarzębowski dostał zawału serca, przewieziono go do szpitala więziennego, skąd po kilku dniach uciekł. Mówiono, że zawał był sfingowany, a ucieczkę ułatwili mu ci sami bezpieczniacy, którzy go aresztowali.

Inżynierostwo pozostali na pierwszym piętrze, tylko musieli się ścieśnić do jednego pokoju, jako że do drugiego dokwaterowano im z przydziału rodzinę Orlińskich: on był robotnikiem w “Jedwabniku”, ona sprzątała w restauracji Pawlika, a małe dziecko łaziło całymi dniami samopas, głodne i zasmarkane. Drugie piętro zajęła, też z przydziału, samotna kobieta z synem, do której po paru latach, wprowadził się stary i schorowany mąż. Ten właśnie syn, gdy nieco podrósł, przyczepił się do Mirka jak rzep do psiego ogona.

Gówniarz od sąsiadów kręcił się po dachu, Mirek rysował. Ponad obydwa strychy i mieszkanie chłopaka wystawała niewielka przybudówka, o którą obaj się opierali. Wyglądało na to, że obudowuje komin i kryje jeszcze jakąś komórkę o niewiadomym przeznaczeniu. Była jednak dość wysoka i Mirek nie mógł jednocześnie się opalać i spoglądać na Wieśkę, której dom był od północy.

Odłożył ołówek.

- Ty, mały! Nie kręć się, bo spadniesz - powiedział odruchowo - ciekawe, co tam jest w środku... A w ogóle po cholerę to stoi! Tylko widok zasłania i obciąża konstrukcję - wykazał się jako przyszły architekt - może by tak to rozebrać?

Zabrali się do sprawy po tygodniu. Pogoda nadal była świetna, może nawet za gorąca jak na prace na pokrytym smołowaną papą dachu. Mirek wytrzasnął skądś młotek murarski i dość fachowo rozbijał zwietrzałe fugi między cegłami. Najpierw próbował składać je do starej, ocynkowanej wanienki, skąd po napełnieniu przenosili z chłopakiem na strych. Ale wkrótce okazało się, że cegły też są zwietrzałe, może od bliskości komina i szybkich zmian temperatury, więc kruszyły się przy byle uderzeniu. Doszli do wniosku, że trzeba przestać się z nimi cackać, tylko zwyczajnie wywalać na podwórko, skąd przeniesie się je do budowanego przez Mirka dołu kompostowego.

Mirek rozbijał, chłopak składał cegły dość blisko krawędzi dachu, wreszcie obudowa komina znikła i ukazała się kolejna warstwa cegieł, stanowiąca - zdaniem Mirka - coś w rodzaju sufitu nad tajemniczą komórką.

- To musi być ta odgrodzona cegłami część naszego strychu - deliberował Mirek. Myśleliśmy zawsze, że to jest po prostu obudowa komina. Ale komin jest bardziej z boku. Skład jakiś czy co? Na razie biegaj na dół i patrz, czy kto nie idzie, ja będę zrzucał cegły, żeby nie spadły same od wiatru.

Chłopak zszedł na podwórko i pilnował, Mirek wywalał cegłówki przez krawędź. Spadały z trzaskiem, jedna na drugą, wyrzucając w powietrze małe obłoczki pomarańczowego kurzu. Po dłuższej chwili Mirek znikł za płaszczyzną dachu, słychać było uderzenia młotka, kilka cegieł zsunęło się niebezpiecznie blisko szyb okien na schodach, wreszcie wszystko ucichło. Chłopiec od sąsiadów zawołał starszego kolegę kilka razy, a nie otrzymawszy odpowiedzi wzruszył ramionami i poszedł znów schodami na strych. W całym domu było dość cicho - babcia Katarzyna siedziała w swojej służbówce, ciągle chora Celina leżała w łóżku z książką, Jadwiga wyszła na zakupy i jak zwykle zaplotkowała się z sąsiadami, wszyscy pozostali byli w pracy. Chłopak miał wolne - był w okresie rekonwalescencji po ostatniej anginie i matka ciągle trzymała go w domu. Naturalnie, nie wiedziała, że zamiast leżeć w łóżku lata po dachach z cegłami w ręku. Wydawało mu się, że matka miała go za ostatniego niedojdę, który pewno cegły by nie umiał podnieść. Kilka miesięcy temu sprzedała jego rower twierdząc, że nie może się męczyć, bo ma słabe serce. Chłopak podejrzewał, że po prostu potrzebowała pieniędzy...

Mirka na dachu nie było. Obszedł wszystko dookoła, pomyślał, że może spadł i leży gdzieś na dole nieprzytomny, więc pokonując lęk wysokości rozejrzał się dokładnie z krawędzi na dół, aż wreszcie usłyszał stłumiony okrzyk:

- O Chryste Panie! O kurna! Ty! Chodź no tutaj, tylko ostrożnie!

Westchnienia dobiegały z wnętrza. Przybudówka miała już rozwalony sufit, Mirek siedział w środku i stamtąd wołał na pomocnika.

W środku ciemno było jak u Murzyna i mały nie zorientował się od razu, co tak zbulwersowało kolegę. Razem odwalili jeszcze kilkanaście cegieł, wpuszczając wreszcie do środka trochę słońca, stojącego niemal dokładnie nad dachem. Było południe. Mimo tego chłopakowi zrobiło się zimno, poczuł dreszcze i z trudem powstrzymał się od krzyku. W pokoiku bez okna stał niewielki stół, zydel i metalowe łóżko. Na nim leżały dwie kupki pożółkłych kości i dwie przytulone do siebie czaszki. Jedna z cegieł, nieuważnie odbijana, spadła w sam środek znaleziska i tkwiła teraz pomiędzy połamanymi gnatami. Czerwony gruz sprawiał wrażenie, jakby ze szkieletów wciąż płynęła krew.

- Trzeba zawiadomić milicję... - stęknął wreszcie Mirek po chwili milczenia. Nawet nie zauważył, że ręka chłopaka wpija się w jego ramię. - Ale rozejrzyjmy się najpierw... Chyba nie ma pośpiechu, to tak pewno leży od wojny, więc im się już nie spieszy,

Starając się nie patrzeć na łóżko obeszli niewielkie pomieszczenie. Na stoliku znaleźli pokrytą kurzem, brązowawą kartkę, na której z trudem odcyfrowali napis:

Jest 24 sierpnia 1944. Już trzeci dzień nie mamy wody ani nic do jedzenia. Drzwi nie da się otworzyć. Gospodarz nie przychodzi. Nie możemy już dłużej. Kochamy się i umieramy razem, nie czekając aż zagryzą nas szczury. Niech Bóg nam wybaczy - Joszua i Miriam z Warszawy.

- Tu są te drzwi! - krzyknął Mirek, widząc kilka desek z klamką, ułożonych na wysokość może 5-letniego dziecka. Pociągnął i klamka została mu w ręku. Spróchniałe deski z łatwością dały się wyłamać. Za nimi była jednolita warstwa cegieł.

- Zamurował ich, skurwysyn... Ale po co? - zastanowił się Mirek. - Niech o to już milicja się martwi!

Postawili stołek i nadal nie patrząc na to, co pozostało z żydowskich kochanków, zaczęli ewakuować się na dach. Chłopak wyszedł pierwszy i długo stał koło komina, patrząc w słońce. Wiał lekki wietrzyk, na odległym stawie marszczyła się woda. Ulicą przejechał samochód, jakieś dziewczęta wracały ze szkoły, przekrzykując się ze śmiechem. Zrobiło mu się niedobrze, z trudem powstrzymał wymioty. Mirek wygramolił się za nim, chowając coś w zanadrzu.

- Coś zabrałeś? Znalazłeś jakiś skarb? Pokaż! - dopytywał się chłopak.

- Zabrałem tę kartkę... - zaczerwienił się Mirek - po co mają się z tego śmiać jacyś gliniarze. Umarli to umarli! A to że się kochali, to ich sprawa, nie milicji. Szkoda mi tego...

*

Mimo w sumie dość sporej odległości od centrum Aix Góra Świętej Wiktorii była dobrze widoczna. Z okna biblioteki te 15 kilometrów wydawały się jednym krokiem, a wznoszące się na ponad tysiąc metrów nad poziom morza jasne, wapienne skały świeciły jakimś nieziemskim światłem ponad chmurami, napływającymi od odległego o kilkadziesiąt kilometrów morza. Rzymianom, którzy pod wodzą konsula Sextusa założyli tu obóz warowny w 123 roku przed Chrystusem, ten zakątek Galii musiał się wydać cudownym miejscem. Stąd pewno walczyli o niego jak lwy i pokonali agresję Teutonów pod skałami Świętej Wiktorii w 102 roku przed Chrystusem.

- Teutoni? - siwa bibliotekarka stanęła mi za plecami, spoglądając na kartkę, na której robiłem notatki z lokalnego informatora - proszę pan, to byli, być może, pańscy krajanie, powinien pan im współczuć. Tak naprawdę były to plemiona znad wybrzeża Bałtyku, może nawet Słowianie? Plutarch, proszę pana, opisuje, jak wódz rzymski Mariusz, czy to wiedziony strachem czy raczej przemyślnością, ukrył się wraz z wojskiem w skałach, a może w jaskiniach góry, która pana interesuje i pozwolił im defilować przed sobą przez sześć dni i sześć nocy. Wędrowali od lat na południe, zmęczeni chłodem Bałtyku, szukając ciepła i spokoju. Dotarli tu i wydawało się im, że są w raju - jeśli w ogóle wierzyli w jakiś raj. Jechali na wozach przykrytych namiotami, z całymi rodzinami i dobytkiem, żywym i martwym. To był cały naród, proszę pana, który któregoś dnia zniknął nad Bałtykiem i pojawił się nagle, jak deus ex machina, pod Górą Świętej Wiktorii. Mówili Rzymianie, że po prostu schowali się w jednej z jaskiń gór, może w Neubrandenburgii, tam są takie pagórki po 120-130 metrów i wyszli któregoś dnia tutaj. Ale mieli pecha, bo Mariusz był przemyślnym wodzem. Czekał na Teutonów, którzy panoszyli się na północ od Sextusowych Wód, Aqua Sextiae, czyli dzisiejszego Aix, no i doczekał się tych Bałtów. Kiedy już zrobił przegląd ich defilady - podzielił swoje wojsko na trzy korpusy i przed świtem, gdy ogniska przygasały a słońce jeszcze nie wzeszło - zaatakował. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, ale podają, że 100 tysięcy przybyszów zostało zabitych, a drugie 100 tysięcy poszło w niewolę. 300 wojowników, rannych ale wciąż żywych, z tych wziętych wcześniej do niewoli, Mariusz kazał wyprowadzić na szczyt góry i strącić do otworu Diablej Studni, mówiąc, że oddaje ich w ręce ich bóstw, żeby szybciej wpadli do Hadesu... Ale najciekawszy był koniec bitwy, opisany tak, jakby Plutarch naoglądał się westernów: ostatni żywi i wolni zrobili barykadę ze swoich wozów i tam bronili się, dopóki mogli. A potem, kiedy już przekonali się, że nie mają żadnych szans, najpierw pozabijali swoje dzieci i zwierzęta, co jeszcze żyły, potem - żony, a na końcu rzucili się na swoje miecze. Przyjaciel zabijał przyjaciela, pilnie doglądając, żeby przypadkiem nie pozostał nikt ranny, ale żywy. Rzymianie zastali tam tylko trupy, więc pozbierali swoich rannych, oraz tych z wrogich wojowników, którzy byli tylko lekko uszkodzeni i nadawali się na niewolników - a resztę zaciągnęli do tego obozu śmierci i podpalili. Stos płonął przez tydzień...

Stała koło mojego krzesła i patrzyła na czerwieniejące już o zachodzie skały Sainte-Victoire, jakby widziała pod nimi płonące stosy zwłok.

- Świetnie pani zna historię - wydobyłem z siebie, zdziwiony nieco tą relacją od osoby, wyglądającej na dość powściągliwą - opowiada pani to tak, jakby pani to widziała...

- Nie, nie widziałam. Jestem tu od 1968 roku. Uciekłam, jak pan, od zamieszek. Byłam przyjaciółką Cohn-Bendita, pamięta pan może - Daniel był przywódcą paryskich studentów... - zreflektowała się, że może jej osobiste zwierzenia nie ciekawią cudzoziemca i położyła przede mną oprawiony rocznik “Provence-Dimanche”.

- Tu jest opis tej wyprawy z 1932 roku. I jeszcze taka notateczka z 1968, może pana zainteresuje...

Spojrzała jeszcze na mnie spod oka i odeszła. Już nie wydawała mi się taka stara. Daniel Cohn-Bendit? W 1968 roku miał 23 lata... dziś ma 37. Ile może mieć bibliotekarka? Zadanie przypominało znane i wyśmiewane zadanie matematyczne: z miasta A do miasta B wyjeżdża pociąg pospieszny z prędkością 80 km na godzinę. W tym czasie z miasta B do miasta A wyjeżdża pociąg ekspresowy z prędkością 120 km na godzinę. Miasta dzieli 100 km. Ile lat ma maszynista pociągu osobowego, który w ogóle nie wyjeżdża w trasę?

Spojrzałem najpierw na wycinek z 1968 roku. Bez dokładnej daty, pochodził z “Le Figaro” i był sygnowany w St. Claude w Masywie Jurajskim:

W czwartek po południu turyści, schodzący ze szczytu Crét Pela w pobliżu granicy szwajcarskiej w Parku Narodowym Jura znaleźli wycieńczoną i na pół zamarzniętą kobietę o nieustalonym nazwisku, którą wspólnymi siłami dotransportowali do najbliższego posterunku policji w Lajoux. Tam, po otrzymaniu pierwszej pomocy, ogrzaniu i nakarmieniu, kobieta ubrana zupełnie niestosownie do pory roku i obowiązującej wśród francuskich turystów mody odzyskała przytomność i po przebraniu się poinformowała zebranych, że jest turystką z Prowansji i zabłądziła w jednej z jaskiń na południu. Pojęła wyprawę z dwoma towarzyszami, którzy zaginęli, a najprawdopodobniej zmarli już w pierwszych dniach wędrówki podziemnymi korytarzami. Ona sama wkrótce straciła poczucie czasu i kierunku i niewiele wie, co się z nią działo, aż do odnalezienia pod szczytem Crét Pela. W czasie transportu policyjnym samochodem do szpitala, turystka usłyszała wiadomości dziennika radiowego i upewniwszy się, że jest 11 stycznia 1968 roku - ponownie straciła przytomność. Lekarze w szpitalu Św. Ludwika w St Claud zadecydowali o przewziezieniu jej do kliniki pod Paryżem. Naszemu reporterowi udało się dowiedzieć, że kobieta legitymuje się dokumentami na nazwisko Victoire Labelle, urodzonej w Marsylii w roku 1912 roku. Paszport musiał należeć do kogoś innego, bowiem lekarze twierdzą, że odnaleziona turystka może mieć co najwyżej 20-23 lata.

Dopiero teraz po drugiej stronie wycinka znalazłem przymocowaną klejem niewielką karteczkę, wypełnioną drobnym, ale czytelnym pismem:

“Figaro” z 14 marca 1968 podał, że kobieta podająca się za Wiktorię Labelle z Marsylii uciekła ze szpitala w Saint Cyr i ślad po niej zaginął. Poszukiwania w Marsylii i okolicach Paryża nie przyniosły rezultatów.

Nie do końca wiedziałem, co ta historia ma wspólnego z moimi badaniami. Czyżby to była kolejna ofiara Montagne Sainte-Victoire? I ta zbieżność imion...

Za oknami robiło się ciemno. Do kolejnego spotkania z Magdą została mi tylko godzina. Piątkowy wieczór robił się coraz ciemniejszy, za oknem tłum gęstniał - widać było początek weekendu. Sięgnąłem po wycinek z gazety prowansalskiej, tym razem datowany dokładnie na czwartek, 15 września 1932 roku. Znów czwartek!

 

Tragedia grotołazów. Tajemniczy dramat w masywie S-te Victoire.

Grupa speleologów zrzeszonych w sekcji wspinaczkowej Klubu Sportowego w Marsylii wyruszyła w ubiegłym tygodniu z zamiarem odnalezienia wejścia do otoczonej legendami jaskini w masywie Góry Świętej Wiktorii. Podzielona na kilka trzyosobowych zespołów, ekipa grotołazów penetrowała niezbyt strome zbocza zachodnie i północno-zachodnie góry, gdzie spodziewano się odnaleźć zasypane rzekomo przez lawinę kamienną wejście do jaskini. Po pewnym czasie okazało się, że zaginęła jedna z grup. Podejrzewano, że speleolodzy weszli do odkrytej przez siebie szczeliny skalnej, choć było to sprzeczne z ustaleniami - jaskinię po odkryciu wnętrza penetrować mieli wszyscy, dobrze ubezpieczeni grotołazi. Kierownik wyprawy Jean Christoph Labelle miał odręczny szkic z ustaleniami, która z grup szuka w którym miejscu. Zorganizował skoncentrowane poszukiwania w rejonie działania zaginionej trójki, w skład której wchodziła, jak się okazało, jego siostra, Victoire. Jej dwudzieste urodziny chciano świętować właśnie we wnętrzu nowo odkrytej jaskini. Wkrótce faktycznie odnaleziono wejście do jaskini. Jednakże poszukiwania zaginionych nie dały żadnych rezultatów. Okazało się bowiem, że korytarz jaskini prowadzi do obszernej komory, z której odchodzą tylko trzy krótkie korytarze - w górę, w dół i prosto. Pierwsze dwa kończyły się szybko stromymi urwiskami nie do przejścia. Następny był zawalony gruzowiskiem. Uznano zatem, że zaginieni grotołazi podjęli bez odpowiedniego ubezpieczenia próbę spuszczenia się dolnym korytarzem i straciwszy punkt oparcia, roztrzaskali się gdzieś na dole. Brat zaginionej alpinistki, kierujący całą ekspedycją chciał wraz z towarzyszem zjechać na linie by potwierdzić to przypuszczenie, ale zaczepiwszy o ostry kamień, przeciął linę i spadł w dół, pociągając za sobą towarzysza. Przerażeni tą serią wypadków pozostali grotołazi wycofali się pospiesznie z jaskini. Kierownik ekspedycji osierocił dwoje dzieci w wieku 2 i 3 lat, jego kolega był kawalerem.

Matka rodzeństwa grotołazów, Klementyna Labelle, dowiedziawszy się o tragedii swoich dzieci, które od czasów śmierci swego męża na wielkiej wojnie wychowywała dzielnie sama, dostała ataku serca i zmarła w szpitalu w Aix. Burmistrz stolicy Prowansji nakazał wystawienie wielkiej tablicy ostrzegającej turystów przed zbliżaniem się do jaskini.

 

- Zamykamy, proszę pana - bibliotekarka podeszła tak cicho, że nie usłyszałem jej kroków i aż wstrząsnąłem się na dźwięk jej niskiego, wibrującego głosu - zostałabym chwilę dłużej, ale nadchodzi deszcz, a ja zostawiłam otwarty balkon, więc..

Złożyłem wycinki i oddałem jej. Uśmiechnęła się jakby przepraszająco.

- Chyba nie ma tam już nic więcej o tej sprawie, proszę pana. To i owo jeszcze sama słyszałam, ale to już raczej na rozmowę, jeśli pan zechce...

- To jutro spotkamy się na lodach?

- Dobrze, proszę pana. Może o piątej w Café “Chez Léon”? Pan, zdaje się, lubi to miejsce?

Spojrzałem na nią spod oka. Wyglądała nieco inaczej, jakby zadowolona, że przebrnąłem już przez tę lekturę i, być może, nasze stosunki już nie muszą być tak oficjalne.

- Sporo pani o mnie wie. Dobrze, jutro u Leona. I chętnie posłucham pani wspomnień o roku 1968.

- Lubi pan ten rok? Dobrze go pan wspomina?

đ Odcinek 20