Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 11

 

Odcinek 12

13-05-2003

Na drugi dzień agencje przyniosły wiadomość, że na Mont Everest weszła Wanda Rutkiewicz. Spotkali się po raz pierwszy przed kilkoma laty, tu na Chochołowskiej, ostatnio była na Sylwestra w ubiegłym roku. Mówiła o swoich planach, ale kręcił głową z niedowierzaniem. Teraz już tylko jej zazdrościł. Sam nigdy nie był nie tylko w Himalajach, ale nawet w Alpach. Ba! Na Gerlachu nawet nigdy nie był. A teraz nawet wejście na Wołowiec zaczynało być problemem... Postanowił, że na emeryturze zacznie dbać o siebie tak, by odzyskać dawną formę. Ze zdrowiem, chwalić Boga, nie miał większych problemów - od kilku lat płuca nie bolały, nawet przeziębienia i epidemie grypowe go omijały. Od czasu do czasu serce przypominało o sobie, a lekarz, u którego raz do roku podbijał książeczkę zdrowia, przestrzegał przed dalszym pobytem na tej wysokości - według niego, nie było mowy o przedłużaniu kontraktu w schronisku poza 60 lat. Zjazd niżej, choćby do Zakopanego, mógł powstrzymać rozwijającą się już chorobę krążeniową.

Wybór Karola Wojtyły na papieża władze przyjęły z typową dla tego ustroju schizofrenią. Z jednej strony - czyż mogła być lepsza legitymacja Polski wobec świata, któremu trzeba było zwrócić dziesiątki miliardów dolarów i który z troską patrzył na los swego dłużnika: gierkowska propaganda sukcesu usiłowała zdyskontować i tę sprawę, dając światu do zrozumienia: patrzcie, ta socjalistyczna Polska nie jest taka zła, jeśli wychowany i wykształcony w niej ksiądz rzekomo represjonowanego najpierw, a potem ograniczanego kościoła katolickiego zyskał uznanie rzymskiego konklawe. Z drugiej - czy mógł być lepszy gwóźdź do trumny tego ustroju, który od początku swego istnienia trwał od wstrząsu do kataklizmu, z niewielkimi tylko okresami spokoju, choć i one przerywane były czkawką kryzysów? Od marca 1968, według Michała, sprawy nabierały przyspieszenia: przedtem, od czerwcowych wydarzeń w Poznaniu w 1956 do marca minęło 11 lat. Od Marca do Grudnia - tylko dwa. Potem znów sześć lat względnej prosperity i Czerwiec w Radomiu. Po dwóch latach - wybór papieża. Za rok, może dwa znów się coś musi wydarzyć. Ale tego czegoś polski socjalizm już nie przetrzyma. I wtedy wkroczą radzieckie czołgi, jak w 1968 do Czechosłowacji.

Przyjazd papieża do Polski zbiegł się w czasie z jego urodzinami. Zbliżał się do sześćdziesiątki i na wydanym z tej okazji przyjęciu na Chochołowskiej zaczął żegnać się z pracownikami. Postanowił nie czekać do ustawowych terminów, tylko wcześniej przejść na rentę, a potem - przyspieszoną emeryturę. Kilka wizyt u znajomych lekarzy, papiery z sanatorium, kombatanckie zaświadczenia z obozów i więzień - wystarczyły. Jego papiery sądecka dyrekcja Zarządu Schronisk Turystycznych miała w połowie miesiąca odesłać do ZUS-u. Od lipca szedł na płatny urlop, od sierpnia był wolny.

Magda, jak co roku, pamiętała. Tym razem zamiast zwyczajowej kartki z widoczkami francuskich gór czy Lazurowego Wybrzeża dostał kopertę z kolorowymi znaczkami, wypchaną grubym listem. Córka Marty pisała tym razem z Nicei, że spędza tu urlop, ale nie zapomina o urodzinach najstarszego - to znaczy najbardziej oddanego przyjaciela rodziny. Pytała, czy to prawda, że zamierza przejść na emeryturę i jak teraz poradzą sobie bez niego polskie Tatry. Zapowiadała, że być może w przyszłe wakacje przyjedzie do Polski, więc może odwiedzi go w Zakopanem. Pisała też, że ma i niewesołe nowiny. W Nowym Jorku ciotka Helena trafiła do szpitala z poważnymi zaburzeniami neurologicznymi, prawdopodobnie na tle choroby Alzheimera. W czasie, gdy jeszcze funkcjonowała w miarę normalnie, choć miała już trudności z poruszaniem się, napisała dla Michała kartkę, którą teraz Magda załącza, bo ciotka dała jej podczas jej ostatniej bytności w Ameryce, z zaleceniem, że ma ją przekazać dopiero wtedy, kiedy już będzie wiadomo na pewno, że Helena do kraju nie wróci. Ona, Magda, nic z tego nie rozumie, ale ciotka mówiła, że wujek Michał będzie wiedział o co chodzi.

No, i wujek wiedział o co chodzi. Był tam narysowany plan ogrodu z domem Wassermanów, w tylnej części ogrodu zaznaczone było krzyżykiem miejsce, a obok napis “pod pniem uschniętego drzewa”. I dopisek ręką Heleny: “Nic chcę z tego nic. Wszystko jest twoje. Niedobrze się stało, że nie wziąłeś należnej Ci reszty - nie przyniosła mi szczęścia. Żegnaj - H.”.

W Zakopanem w dniu wizyty papieża w Nowym Targu czynne były tylko niektóre instytucje. Komitet Miejski wydał specjalną instrukcję, w której kierownicy nomenklaturowych placówek mieli obowiązek dawać dzień urlopu pracownikom, chcących wziąć udział w mszy na lotnisku, ale winny byli przestrzegać, żeby nie miało to charakteru masowej demonstracji religijnej. Michał wędrował po pustych ulicach i choć w Urzędzie Miejskim referat, w którym załatwiał swoje sprawy, był czynny, to jednak poradzono mu, żeby jednak przyszedł w zwyczajny dzień, wtedy na pewno zostanie dobrze obsłużony. Tak też zrobił, odwalił też nazajutrz wizytę w ZUS-ie i po paru dniach był już wolny. Nie poczuł się przez to szczęśliwszy.

Czasu zrobiło się nagle tak dużo, że nie było jak go wykorzystać. Zaraz w lipcu postanowił sobie, że po pierwsze się porządnie wyśpi. Był sam w dwupokojowym mieszkaniu, stary Burek został na emeryturze w schronisku - wszyscy go tam znali i lubili, a tutaj, na drugim piętrze bloku byłoby mu bardzo niewygodnie. Nie miał więc żadnych obowiązków, nawet nie musiał wyprowadzać psa na spacer. Mimo tego nie umiał spać dłużej - wewnętrzny budzik, po latach praktyki, budził go codziennie o szóstej. Wstawał więc od razu, starał się jak najdłużej być w łazience - kąpiel, golenie, mycie głowy - na starość włosy nadal miał dość gęste, choć siwe i sztywne jak szczotka ryżowa, nie dały się ułożyć nigdy rano na sucho. Ale ileż można siedzieć w łazience? Ubierał się potem starannie, po schroniskowej abnegacji starał się teraz nadrobić luki w elegancji. A więc codziennie czysta koszula, krawat, marynarka, albo choćby blezer. Wypijał szklankę herbaty i wychodził do pobliskiego sklepu, po świeże pieczywo i gazety. Niekiedy udało się dostać jakąś wędlinę, czasem żółty ser czy twarożek. Wracał z tym towarem do domu, robił sobie śniadanie i zjadał je niehigienicznie, czytając wszystkie zakupione gazety od deski do deski. Koło południa szedł do miasta, czasem wstępował na kawę do “Europejskiej”, “Orbisu” lub “Kmicica”, robił zakupy obiadowe, od święta szedł na obiad do restauracji. Czasami spotykał znajomych, wtedy kawa trwała dłużej, czasem szli gdzieś na spacer. Ale byli to przeważnie znajomi ze schroniska, turyści. Miejscowych nie zostało zbyt wiele z jego pokolenia, jeszcze mniej było tych, których chciałby widzieć. Ani z władz PTTK, ani tym bardziej z Komitetu nikt się nim nie interesował.

Latem 1980 roku skończył 60 lat. Dla uczczenia tego faktu, a raczej dla przekonania siebie, że nie całkiem stetryczał, najpierw odbył cykl wycieczek po Tatrach Wysokich - Zachodnie znał na pamięć, ale okolice Hali Gąsienicowej, Pięciu Stawów czy Morskiego Oka odwiedzał tylko sporadycznie w czasie szkoleń albo akcji GOPR-owskich. Teraz naturalnie nie przesadzał z wyczynami, ale czuł jak powoli kondycja mu wraca. W lipcu dostał list od mecenasa Laskowskiego, który zapraszał go na spotkanie “w ważnej sprawie” do Warszawy. Miał zamówiony hotel “Forum” na trzy dni, a spotkanie wyznaczone na środę, 30-go w hotelowej kawiarni.

Chętnie pojechał, choć nie lubił takiej przesadnej ostrożności - wolałby wiedzieć, o co chodzi. Naturalnie, były to jakieś sprawy spuścizny po Wassermanach, ale jakie? Podejrzewał, że może partyjni użytkownicy willi przy Grunwaldzkiej sprawiali mecenasowi jakieś kłopoty, więc chce od Michała wydobyć jakieś informacje o tym, co ewentualnie zakopiańczycy wobec nieruchomości zamierzają.

Mecenas spóźnił się pół godziny, ale Michał czekał cierpliwie, obserwując kolorowy tłum w hotelu i przed nim. Lata schroniskowej izolacji nieco odzwyczaiły go od wielkomiejskiego gwaru - ciekawiło go wszystko i trochę bawiło, choć coraz bardziej dokuczał mu brak powietrza i ból głowy. Laskowski postarzał się, utył, choć nadal promieniał urzędowym optymizmem. Wypili kawę, rozmawiając o bieżących wydarzeniach politycznych, głównie o sprawach związanych z olimpiadą w Moskwie, zbojkotowaną przez większość państw zachodnich z powodu wojny w Afganistanie.

- Wszystko wywożą teraz do Moskwy - szeptał mecenas, nachylając się do jego ucha - materiały, farbę, no i oczywiście żywność. Właśnie się spóźniłem, bo musiałem wczoraj być na rozprawie w Lublinie, i panie Michale, dziś nie było jak wyjechać rano, bo pociągi były przyspawane. Jak w Ursusie przed czterema laty...

Wyprostował się, otworzył teczkę, wyjął z niej list w dużej, niebieskiej kopercie.

- Mam coś dla pana. To, oczywiście tylko pamiątka, ale może przejdziemy do pana pokoju, żeby pogadać o interesach? Tu trochę mało miejsca...

Szerokim gestem objął swoją pokaźną teczkę, wątły stolik kawiarniany, ciasną kawiarnię hotelową i zatłoczoną Warszawę.

- Jak pan chce, zapraszam.

Pojechali na siódme piętro i w pokoju mecenas wreszcie otworzył teczkę. Michał usiadł na tapczanie i wziął do ręki list. Poznał pismo Heleny.

- Czy ona...

Mecenas skinął głową.

- Tak, odeszła w zeszłym miesiącu. Była w stanowym szpitalu zaledwie kilka tygodni. Nie męczyła się. Ostry atak choroby przyszedł nagle, w efekcie już po kilku dniach nikogo nie poznawała, żyła jak roślina, w swoim świecie, bez bólu i cierpienia. Wszystkie sprawy załatwiła wcześniej, mając pełną świadomość choroby, która ją pewnego dnia odizoluje od świata. To, co pan trzyma w ręku, jest częścią jej spuścizny - z tego co wiem to jakieś pamiątki rodzinne, zdjęcia, listy, szczególnie korespondencja z siostrą. Wiem, że pan i pani Marta byliście zaprzyjaźnieni, więc chciałem, żeby to niezwłocznie dotarło do pana. No, i jest jeszcze testament.

- Znowu! - jęknął Michał.

- Większość osób by się cieszyła, dostając spadek z Ameryki, ale pan ciągle narzeka. Tak, znowu. Tym razem jednak doradzał jej jakiś kiepski prawnik i napisali tak ten testament, że powinien wstydzić się ten, kto dał mu dyplom z prawa. Ona, naturalnie, miała prawo być niezdecydowaną kobietą, ale on? Tak czy inaczej, w świetle prawa amerykańskiego podobno wszystko jest w porządku. Tłumaczenie na polski poświadczone urzędowo, nawet pieczęć polskiego konsulatu, bardzo proszę, a treść taka: Helena Wasserman, jako jedyna właścicielka konta bankowego, pakietu akcji, mieszkania w Bostonie i połowy posesji w Zakopanem (drugą ma jej siostrzenica) - zapisuje to wszystko panu, ale gdyby pan nie chciał, to może pan nie przyjąć, a wtedy to ma dostać pani Magda. Ale jeśli nie obejmiecie tego majątku w terminie 10 lat osobiście, to walory zostają zdeponowane na pańskie nazwisko z prawem dziedziczenia, zaś nieruchomości stają się własnością gmin miejskich - Bostonu i Zakopanego, a władze samorządowe mogą z tym postąpić jak zechcą. No, widzi pan, co za kobieta, świeć Panie... Przecież u nas nie ma gmin miejskich! A reszta też - panie, zgroza z punktu widzenia prawnego. Tak czy inaczej - znów jest pan posiadaczem tej cholernej willi. Czemu pan jej nie chce - przecież jest ładna i można mieć z niej niezły dochód!

Michał zamyślił się. W końcu - dlaczego nie? Nie chodziło mu o pieniądze - renta pozwalała na całkiem dostatnie życie, potrzeby miał niewielkie, ale możliwość bezpiecznego mieszkania, z dala od hałasu ulicy, smrodów na klatkach schodowych bloku, a nade wszystko - sprowadzenia z Chochołowskiej Burka - to mogło się liczyć. Z tych amerykańskich pieniędzy można by spokojnie żyć w luksusie na tyle, na ile polskie warunki by na to pozwalały. Podobno amerykańscy emeryci mając mnóstwo czasu i kupę forsy, zwiedzają świat, podróżują do najbardziej egzotycznych krajów, niektórzy wynajmują sobie rezydencje nad Morzem Śródziemnym... Skąd to Magda pisała ostatnio? Z Nicei...

Ale on i tak by nie dostał paszportu, zresztą kto by go zaprosił? Na wizę francuską trzeba było czekać parę miesięcy, a kolejki ustawiały się na ulicy.

Otrzeźwiał z marzeń.

- Kiedy będzie rozprawa spadkowa i gdzie?

- Niestety, w Ameryce, trwa to długo, a poza tym nie wiem, czy uda się uniknąć pańskiej osobistej obecności. Z tego co wiem, w takich sytuacjach nie ma problemu z otrzymaniem wizy - dostaje się praktycznie od ręki. Paszport pan pewno dostanie bez kłopotów, prawda?

Wzruszył ramionami.

- Czy ja wiem? Przecież nie ma tu żadnej logiki.

Wrócił do Zakopanego tuż przed początkiem strajków na Wybrzeżu. W dniu podpisania porozumień w Gdańsku, tak jak i wszyscy oglądał ceremonię w telewizji. Przemówienie Jagielskiego, potem Wałęsy wzruszyły go, czuł się jakby po latach pobytu w dusznym więzieniu bez okien wyszedł nareszcie na świeże powietrze. Wiedział, naturalnie, że w tym więzieniu bardziej należał do grupy klawiszy niż więźniów, ale zależność była oczywista: bez klawiszy więźniowie nie byliby więźniami, ale bez więźniów klawisze też nie mieliby co robić. A wszyscy i tak byli w tym samym więzieniu. Całe wzruszenie diabli wzięli gdy przewodniczący Komitetu Strajkowego ujął koszmarny, odpustowy długopis i nim podpisał dokument. Zdał sobie sprawę, że choć czas rządzenia przez ciemniaków, jak to kominizm w epoce Gomułki określił Kisiel, odchodzi do lamusa, to czasy, które przyjdą także nie będą czasami intelektualistów.

Na razie jednak wyglądało to tak, że klasa robotnicza wespół z inteligencją postanowiły utworzyć płaszczyznę porozumienia rozmaitych narodowych sił. Wiwat król, wiwat naród, wiwat wszystkie stany! Starzy przedstawiciele partyjnej nomenklatury schodzili z pierwszej linii frontu, bezpiecznie okopując się w terenie albo w biznesie. W Zakopanem oznaczało to wymianę całej ekipy rządzącej. W początkiem 1981 r. Pierwszy poszedł w dyplomację i został mianowany dyrektorem ośrodka kultury polskiej w Bratysławie, Drugi załapał się na spokojną, choć nisko płatną posadę kustosza muzeum Lenina w Poroninie, Trzeci awansował do Warszawy, gdzie najpierw kręcił się koło turystyki, potem został sekretarzem towarzystwa współpracy z Polonią. Pospiesznie zorganizowano miejską konferencję delegatów, na której wybrano całą nową egzekutywę. Na Pierwszego przyszedł mało znany przedtem dyrektor hotelu “Kasprowy” - spokojny, cichy grubasek w okularach, znany z umiejętności dogadywania się z rozmaitymi środowiskami. Michał został ponownie wybrany do Komitetu i - ku jego zdziwieniu - zaproponowano go ponownie na stanowisko sekretarza organizacyjnego.

- Jak bida, to do Żyda - skomentował Tadek, mimo emerytury nadal funkcjonujący w składzie władz. - A raczej do takiego, co to nawet z Żydami umiał się układać. Zwłaszcza z Żydówkami, hi, hi...

Michał wzruszył ramionami na kiepski dowcip, ale stanowisko przyjął. Tym razem naprawdę wierzył w to, że może się przydać, że jego życiowa postawa, znana wszystkim w Zakopanem, pozwoli na dogadanie się z tymi, którzy z innymi partyjniakami nie siedli by do wspólnego stołu.

Po kilku tygodniach okazało się, że towarzyszom z góry, konkretnie - z województwa, bo z tymi przeważnie miał do czynienia - wcale na takim dogadywaniu się nie zależy.

- Przeczekać, towarzyszu Michale, musimy po prostu przeczekać - mówił mu na spotkaniu sekretarz wojewódzki - Naturalnie tam, u was, w terenie, musicie z nimi współdziałać. Ale w niczym nie ustępować, a już nie daj Boże - nie występować z własnymi inicjatywami. Zresztą - i tak decyzje w tej materii będą zapadać wyżej. Może i na samej górze, bo przecież ci wszyscy rzekomi związkowcy działają jak mafia, chcą po prostu obalić ustrój. Nie będą się pieprzyć z kwestiami lokalnymi, tylko wysuwać coraz to bardziej radykalne postulaty. Aż wreszcie ci na górze zmądrzeją i rozwalą to dziadostwo.

Tymczasem w Zakopanem było zupełnie inaczej. Działania związkowe szły mniej więcej normalnymi torami, ale wokół “Solidarności” skupiło się grono trzydziestolatków z wyższym wykształceniem, którzy mianowali się “doradcami Związku” i opracowywali co tydzień nowe memoriały, dotyczące właśnie spraw lokalnych - komunikacji, ochrony zdrowia, TPN-u, szkolnictwa, sztuki, prasy... Jeden egzemplarz przesyłali do władz związkowych, drugi - do władz miasta. Michał, zaproszony na kilka takich posiedzeń, czuł, że ci młodzi ludzie mają rację, ale nikt tych racji nie poprze, bo nie są związani ani z władzą, ani z opozycją. Na jego biurko oficjalnie trafiły tylko dwa postulaty - wniosek o przydzielenie pomieszczeń dawnej leżakowni hotelu “Warszawianka” na pracownię i galerię Władysława Hasiora i o przejęcie na rzecz miasta niewielkiego pałacyku na Kozińcu, popularnie zwanego “Cyrankiewiczówką”. To tam właśnie przed laty Michał uzgadniał z ówczesnym premierem szczegóły przygotowań do FIS-u. “Solidarność” chciała by obiekt przejęło Muzeum Tatrzańskie na ekspozycję kolekcji kobierców wschodnich, darowanej dla muzeum przez wdowę po warszawskim kolekcjonerze. Pierwszy z wniosków zaopiniował pozytywnie bez zastrzeżeń - dobrze znał się z awangardowym rzeźbiarzem, który mieszkał kątem w internacie szkoły plastycznej, gdzie warte miliony dzieła niszczały w ciasnocie. Drugi - poparł warunkowo, pisząc na osobnej karteczce do Pierwszego: “Kobierce wschodnie potrzebne nam jak dziura w moście. Co to ma wspólnego z Zakopanem? Ale może uda się wyrwać lokal dla muzeum, które nie ma miejsca na zbiory sztuki i archiwum. Tak, ale nie tylko na kobierce”.

Sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej napięta, zgodnie z prognozami towarzysza z Sącza postulaty stawały się coraz bardziej radykalne, usztywniało się też stanowisko władz centralnych. Coraz częściej pokrzykiwano, że “Socjalizmu będziemy bronić tak, jak niepodległości” i Michał coraz częściej przypominał sobie patrol przestraszonych pograniczników pod Rakoniem w 1968, w przeddzień inwazji na Czechosłowację.

Dla niego nastały dni niesłychanie męczące, pełne czegoś, czego nie cierpiał i nie wytrzymywał ani psychicznie, ani fizycznie - narad, zebrań, nasiadówek. Codziennie wielogodzinne, przeciągające się do nocy “operatywki” w Komitecie, nieustanne analizy sytuacji i pisanie raportów dla “góry”, kilka razy w tygodniu zebrania z pracownikami większych zakładów pracy, szkół, organizacji, w czasie których najczęściej on właśnie reprezentował władzę i na niego spadały gromy za wszystkie grzechy główne zarówno czynników lokalnych, jak i centralnych. To jego oskarżano o Katyń i o wyrzucenie owiec z Tatr, o fatalny stan polskiego narciarstwa i o to, że ludzie nie mają mieszkań. Dwoił się i troił, na własnym przykładzie próbował udowodnić, że nie wszyscy partyjni to dorobkiewicze i karierowicze, ale nikt go nie słuchał. Po kilkunastu zebraniach doszedł do wniosku, że zaprasza się go nie po to, by słuchać jego zdania, usprawiedliwień, poglądów, tylko po to, by w gronie osób jednakowo myślących wylewać pomyje na otaczającą rzeczywistość. Wreszcie najpierw przestał notować i “dawać odpór”, potem przestał słuchać, na koniec - przestał na takie zebrania chodzić wymawiając się brakiem czasu.

Wyjątkiem były spotkania reaktywowanego po prawie trzydziestu latach Towarzystwa Tatrzańskiego. Tam chodził chętnie, bo poza rutynową krytyką, skierowaną w stronę PTTK - z którą zresztą chętnie się godził, a nawet jako znawca problemu niejako dolewał oliwy do ognia - młodzi i starzy turyści wspólnie planowali dalsze działania: ograniczenie masowego napływu turystów w Polskie Tatry i udostępnienie dla turystyki Tatr Słowackich, głównie przez likwidację granicy na szlakach turystycznych. Chodziło o powrót do przedwojennej jeszcze tradycji, w myśl której wolno było swobodnie poruszać się po całych Tatrach, przekraczając granicę tam, gdzie prowadziły szlaki turystyczne, albo - jeśli było się taternikiem - w dowolnym miejscu.

Na poszukiwania skarbu Wassermanów nie było zupełnie czasu. Naturalnie, mógł zarządzić robienie następnych kwietników czy rabatek poza domem, ale teraz, gdy każdy grosz z kasy publicznej był skrupulatnie oglądany - najpierw przez własnych księgowych, potem przez samozwańczych kontrolerów solidarnościowych - nie uzasadnione niczym wydatki by nie przeszły. Z pomocą przyszedł mu przypadek.

Pisał kolejne sprawozdanie z kolejnego zebrania, na którym nic nie uchwalono i nie postanowiono niczego, kiedy na biurku zadzwonił telefon. Wewnętrzny tym razem. Pierwszy prosił go do siebie, by pomógł mu podjąć decyzję. Miał gości, tym razem grupę sąsiadów z osiedla, graniczącego z posesją komitetu.

- Państwo reprezentują komitet blokowy... - zaczął, ale jeden z członków delegacji przerwał mu dość ostro.

- Radę osiedla, panie sekretarzu, radę osiedla. Komitety były przedtem, a nas wybrali mieszkańcy, żebyśmy ich reprezentowali - powiedział, a pozostali kiwali głowami.

Przewodniczącego Rady Michał znał dobrze - razem byli w zarządzie reaktywowanego Towarzystwa Tatrzańskiego.

- Państwo przyszli z memoriałem - kontynuował Pierwszy - w którym zwracają się do nas z prośbą o udostępnienie części naszego terenu na plac zabaw dla osiedlowych dzieci. Na osiedlu nie mają gdzie się bawić, wszędzie albo parkingi, albo trawniki, na dzieci się tylko krzyczy, a u nas, prawdę powiedziawszy, trochę się to marnuje. Tyle z tego pożytku, co Józef dwa razy do roku skosi trawę. Znasz lepiej warunki prawne tej posesji, czy możemy się zgodzić?

Znasz lepiej! Dobrze powiedziane! Gdyby sekretarz wiedział, że w tej chwili zwraca się do prawnego posiadacza nieruchomości, co prawda in spe, bo rozprawa spadkowa jeszcze się nie odbyła... Energicznie kiwnął głową.

- Jestem przekonany, że właściciele nie będą mieli nic przeciwko temu. Naturalnie, mowa może być tylko o czasowym podnajęciu, przy czym partnerem tutaj dla nas może być jedynie administracja spółdzielni, bo Rada Osiedla, zdaje się, nie ma osobowości prawnej?

Dwa dni później przy pięknej pogodzie już nieco liczniejsza delegacja przyszła na teren ogrodu, czyli “na Partię”, jak to mówiły osiedlowe dzieci, przez rozciętą siatkę. Michał wyszedł do nich i wspólnie wytyczali nową granicę tej, jak śmiał się przewodniczący rady, osiedlowej reformy rolnej. Michał chciał dać im znacznie więcej, niż potrzebowali - miał nadzieję, że przy budowie piaskownic, huśtawek i równoważni, przy sadzeniu drzewek wreszcie tajemnica ogrodu się rozwiąże. Już śmiał się na myśl o tym, co zrobi znalazca kosztowności - zapewne byłoby to kilka osób naraz, więc może udałoby się coś zyskać choć dla dzieci. On sam nie potrzebował niczego z tego skarbu, o którym najwyraźniej zapomniała nawet jego prawna właścicielka - Helena.

Niebawem mieszkańcy osiedla zaczęli budować płot, oddzielający plac zabaw od reszty posesji Komitetu. Umówili się z Michałem na 1 lipca, chcąc wykorzystać wolną sobotę i początek wakacji. Była piękna pogoda, ciepło i słonecznie, wyznaczony kawał ogrodu porośnięty gęstą trawą najpierw skosili, potem przystąpili do wyznaczania linii płotu, wreszcie kierujący pracami przewodniczący Rady Osiedla wbił pierwszy szpadel pod słupek płotu.

Michał najpierw siedział na schodkach schodzącego do ogrodu tarasu, na którym stary Wasserman urządzał niekiedy proszone kolacje dla co lepszych gości, potem - nie chcąc by się wydawało, że nadzoruje pracę sam nie biorąc w niej udziału - zszedł do pracujących, oferując pomoc. Traktowali go bardzo uprzejmie, ale z pewnym dystansem. Przewodniczący Rady ironicznie zaproponował, by Michał z racji pełnionej funkcji, sprawował nad kopaniem kierowniczą rolę. Zaśmiali się wszyscy, on też, po chwili wrócił na schody, w towarzystwie starego Kuli, który przyszedł popatrzeć, co też się wyprawia na terenie, graniczącym z jego dawną posiadłością.

Wykopano kilkanaście otworów i poza mniejszymi i większymi kamieniami - nie znaleziono niczego. Otwory zalano betonem i umieszczono w nich metalowe kątowniki. Gdy zaschło, poprzeciągano drut i siatkę. W sierpniu w północnej części ogrodu mieszkańcy osiedla wkopali słupy huśtawek, równoważnie, elementy sprowadzonej z Nowego Sącza “wioski indiańskiej”, piaskownicę. Nic. Na zakończenie prac przewodniczący Rady przyniósł skądś sporą siewkę jesionu, którą ceremonialnie posadzono na granicy posesji Komitetu i nowo stworzonego placu zabaw. Michała również zaproszono na uroczystość, mającą upamiętnić pierwszą “sprawiedliwą reformę rolną w PRL” - jak śmiali się osiedlowcy.

Tego samego dnia w domu Michał znalazł w szufladzie kartkę, którą Magda kiedyś dołączyła do listu, ostatnią kartkę od Heleny. “Pod pniem uschniętego drzewa”. I krzyżyk w miejscu, gdzie zbiegały się południowa i zachodnia granica posiadłości. Ta część, najbardziej zaniedbana i zasypana śmieciami, znajdująca się na zapleczu sklepu spożywczego, była teraz częścią placu zabaw. Michał zauważył, że tam właśnie, a nie na terenie wymuskanej i filmowanej przez telewizję “wioski indiańskiej” najczęściej bawiły się dzieci. Sznur, przerzucony przez gałąź uschniętego drzewa, na nim stara opona, jakiś szałas z gałęzi - to zadawalało je najzupełniej. Na drugim suchym pniu - były takie trzy w różnych miejscach ogrodu - ktoś przybił dzieciom kosz do koszykówki. Trzeci był tylko ułamanym kikutem, wystającym ledwie półtora metra nad ziemię.

đ Odcinek 13