Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 10

 

Odcinek 11

9-05-2003

Schował pocztówkę do szuflady, resztę korespondencji wyrzucił. Nazajutrz zrobił sobie wolne i pojechał autobusem do Zakopanego. Z dworca, który poniekąd był jego dziełem, bo zbudowano go na FIS w 1962, przeszedł szeroką arterią ulicy Kościuszki do lśniącego nowością gmachu Prezydium. Stał na środku Równi Krupowej i miał chyba najwspanialszy widok, jaki mógłby mieć magistrat w Polsce: ze wszystkich okien wychodzących na południe widać było całą panoramę Tatr zakopiańskich, od Koszystej po Osobitą. Gdzieniegdzie między drzewami pokazywały się też Tatry Bielskie. Architekt, który opracował projekt, wspominał teraz piękną panoramę siedząc w krakowskim areszcie... Przed Prezydium stała nowoczesna rzeźba Henryka Burzca „Orbity”, nazywana przez mieszkańców Uchem Sekretarza.

Przeciął Krupówki „B”, teraz nazwane Aleją 1 Maja, i na rogu Krupówek zobaczył nowiutki hotel „Gazda”, również ozdobiony rzeźbą Burzca. Przedstawiała juhasa z owcami, a może bacę, w każdym razie nie gazdę na pewno. Uśmiechnął się, bo przypomniał sobie anegdotę, opowiadaną mu przez znajomego inżyniera - lwowiaka, który miał dom przy ulicy za Strugiem i w tym domu kilka pokoi do wynajęcia. W ramach tzw. akcji socjalnej pewne przedsiębiorstwo z Lublina przysyłało co dwa tygodnie grupę sześciu - dziewięciu osób, które zajmowały trzy pokoje na piętrze. Umowa była całoroczna, pokoje wykorzystywane były w okresie wakacji, świąt i ferii zimowych, forsa leciała nie za duża, ale stała, więc Krzyś tolerował nie zawsze kulturalne towarzystwo, wódeczki popijane często z gospodarzem, uciążliwe sprzątanie po wyjeździe gości. Wszyscy - prawie wszyscy - przyjezdni bardzo Krzysia lubili i wszyscy mówili do niego per „baco”. Aż wreszcie, gdy tak bacowali mu jacyś wyjątkowo niesympatyczni Lublinianie, Krzyś z uroczym uśmiechem wyjaśnił im różnicę, między „bacą” a „gazdą”.

- Gospodarz, właściciel gospodarstwa to gazda. Baca zaś zajmuje się owcami. A ja jestem ni to ni owo, bo zwykle mam do czynienia z baranami.

Nowy hotel stał na przeciwko urzędu telekomunikacji, także zbudowanego na FIS, i w pobliżu Domu Turysty, który stał już od 1959 roku, ale dopiero kilka lat temu dostał imię Mariusza Zaruskiego, którego dom - „Krywań” w postaci walącej się rudery stał jeszcze naprzeciwko słynnego schroniska. Uśmiechnął się - miał pięć lat, kiedy ktoś pokazał mu wówczas pułkownika Zaruskiego, gdy ten sprężystym krokiem przemierzał Krupówki. Był wtedy adiutantem prezydenta RP, Wojciechowskiego i razem z nim uczestniczył w uroczystości otwarcia schroniska „Murowaniec” na Hali Gąsienicowej.

Doszedł do Komitetu, gdzie zatrzymał się na chwilę w ogrodzie. Gdzie to mogło być? Prawie na pewno nie od frontu - tu przekopał niemal wszystko. Pozostawała jeszcze część tylnia, sąsiadująca z nowo powstałym osiedlem spółdzielczym. Domu Kulów już nie było - w jego miejscu stał trzypiętrowy blok. Bezimienny potok, który niegdyś płynął przez posesję Wassermanów - gdzieś zniknął, zapewne ujęty w rury spłynął do pobliskiego Czarnego.

Z przybudówki, gdzie Wassermanowie trzymali węgiel i ziemniaki, kierowca komitetowy wyprowadził wołgę. Skinął głową Michałowi - jeździł jeszcze za jego czasów - i ustawił wóz tuż przed wejściem. Drobnym krokiem wyszedł z budynku niewysoki blondyn w okularach i wsiadł do samochodu. Michał go nie znał - wraz z nowym Pierwszym przyszli wszyscy nowi sekretarze, bo województwo bało się, że odtajnione i potępione sądownie układy starej władzy przetrwają i dadzą się kiedyś do końca ujawnić.

Zrezygnował z wchodzenia do środka i wolnym krokiem poszedł w stronę skoczni. Znajomych było niewielu, jesienna pora nie sprzyjała przyjazdom, zresztą nie szukał towarzystwa - przyzwyczaił się, że jest sam i tylko do psa czasem się zwierzał ze swej samotności, ludziom nigdy. Przysiadł na chwilę na pustych trybunach, ale i tu czuł się nie na miejscu. Był sam i tę samotność tutaj było jeszcze dotkliwiej widać. Nie narzekał, ale i nie zapomniał dni i nocy, gdy sam nie był. Wszystko to wiązało się jednak nie z Zakopanem, ale z Chochołowską. Zapiął kurtkę i szybkim krokiem zszedł na dworzec. Najmniej nie u siebie jednak był w schronisku.

Rok później dostał zaproszenie na uroczystość otwarcia elektrycznej linii kolejowej Kraków - Zakopane. W ogóle ostatnimi czasy towarzysze bardzo go szanowali, przesyłali życzenia, zaproszenia na imprezy i posiedzenia - przeważnie wyrzucał je do śmieci. Ponieważ o elektryfikację linii zabiegał i on za czasów przygotowań do FIS-u - tym razem pojechał.

Uroczystość była realizowana w ramach czynu zjazdowego, a więc oprawę miała stosowną: kilka zespołów góralskich grało każdy swoją melodię w różnych zakątkach dworca, przed trybuną rżnęła orkiestra dęta z któregoś z węzłów kolejowych, na podium czekali dygnitarze z PKP i miejscowe władze. Najważniejsi goście jechali pociągiem.

Dworzec niemal całkiem oczyszczono ze śniegu, który jeszcze w listopadzie spadł w mieście i teraz, w początkach grudnia, pokrywał ulice kilkunastocentymetrową warstwą. Michał stanął z boku, nieopodal trybuny honorowej, z której miał przemawiać minister komunikacji, jadący nowym składem elektrycznym. Pierwszy, zarazem pełniący funkcję przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, skinął mu z daleka głową i nawet wykonał gest, jakby zapraszał go na trybunę, ale Michał z daleka podziękował, dając do zrozumienia, że dobrze mu tam, gdzie jest. Tłum gęstniał. Pracownicy dworca, a nawet niektórzy dziennikarze weszli na zadaszenie dworca, wiele osób obserwowało uroczystość z drzew okalających stację. Od czasów doktora Chramca lokomotywy dymiły w tej części Zakopanego, przyczyniając się do zanieczyszczenia i tak brudnego miasta. Teraz to wszystko miało się zmienić.

Kilka minut po terminie na dworzec wjechał udekorowany jedliną elektrowóz. Wysiadł minister komunikacji, pełniący zarazem funkcję członka Politbiura. Michał ze swej pozycji dostrzegł Pierwszego z Województwa, sekretarzy komitetów powiatowych z kilku okolicznych terenów, jakichś wojskowych i milicjantów, bez których nie mogła obejść się żadna uroczystość.

Pierwszy zakopiański, jako gospodarz terenu, zabrał głos.

- Towarzysze i obywatele! Oto nadszedł dzień, na który wszyscy czekaliśmy od czasów doktora Chałubińskiego!

Skleiły mu się kartki, przerwał, ludzie zaczęli bić brawo, orkiestra strażacka zaczęła grać „Sto lat”, melodię podjęli górale, Pierwszy usiłował uspokoić tłum, ale w tym momencie rozległ się groźny trzask i Michał zobaczył, jak trzy spośród pięciu słupków, podtrzymujących dach nad trybuną, łamią się i składają jak scyzoryk. Konstrukcja, pamiętająca zapewne moment otwarcia dworca w 1899 roku, zawaliła się pod ciężarem śniegu i obsiadających ją gapiów, a może od decybeli, którymi orkiestry wypełniły dworzec. Na szczęście, wytrzymały słupy, podtrzymujące dach nad samą trybuną honorową. Minister i grupa kolejarzy w mundurach wyskoczyli spod dachu, dziennikarze robili zdjęcia, a Pierwszy otrzepał garnitur i kontynuował:

- To wszystko pokazuje nam dobitnie, jak bardzo potrzebna nam jest w Zakopanem socjalistyczna modernizacja kolei. Dziś ten proces się dopiero rozpoczyna...

Michał nie słuchał dalej. Zobaczył, jak grupa cywilów, wśród których rozpoznał szefa zakopiańskiej SB, niegdyś będącego razem z nim w zarządzie klubu narciarskiego, otacza trybunę i fotografuje wszystkich, którzy byli na feralnym dachu, a teraz znaleźli się na pobliskim peronie. „Szukają kozła ofiarnego” - pomyślał i wyszedł na ulicę.

Dwa dni później wieczorem przyszedł do recepcji młody, wysoki chłopak z wypchanym plecakiem. Zapytał o łóżko, dostał, a odchodząc z kluczem zatrzymał się w progu i zapytał:

- Pan ma na imię Michał? I jest pan kierownikiem schroniska?

Gdy Michał skinął głową, chłopak z miną zbitego psa zapytał jeszcze:

- Czy mogę po kolacji przyjść z panem porozmawiać?

Czując nadchodzące kłopoty Michał chciał się wymówić brakiem czasu, ale w końcu się zgodził. Tak jak przewidywał, kłopotów nie dało się uniknąć. Chłopak był z Warszawy i właśnie uciekł z domu. Miał 22 lata, pokłócił się z dziewczyną i z rodzicami, w dodatku nie zdał egzaminu komisyjnego na germanistyce i groziło mu wywalenie ze studiów. Wziął dziekański, postanowił rzucić wszystko i przenieść się do Zakopanego. A najlepiej - w Tatry, do schroniska.

- Bądź poważny - Michał zdawał sobie sprawę z niestosowności takiego apelu - Jak to sobie wyobrażasz? Będziesz niedouczony, pokłócony ze wszystkimi, jak chcesz odzyskać spokój wewnętrzny nie mając spokoju na zewnątrz? I jak góry ci mają w tym pomóc?

- Proszę pana tylko o pomoc, na próbę. Może nie dam rady, wtedy wrócę. Albo zrobię coś innego. A może dam radę. A na co mi dyplom magisterski w pracy w schronisku?

Dostał posadę recepcjonisty, bo akurat dziewczyna, która ją zajmowała, poszła przed dwoma miesiącami na urlop macierzyński. Michał przypuszczał, że ojcem jej dziecka jest cały 30-osobowy kurs narciarski, zimą goszczący w schronisku. Zbliżały się święta i związany z nimi tłok sezonowy. Dotychczas sam opędzał się z tą robotą, ale prawdę mówiąc, chłopak spadł mu jak z nieba. Wydostał tylko od niego numer telefonu jego rodziców i sam do nich zadzwonił, uspokajając ich, że synek żyje i ma się dobrze, a do domu wróci, jak mu się ta robota znudzi. Matka podziękowała, ojciec wziął słuchawkę i poprosiwszy Ryśka - tak miał na imię - do telefonu, zaczął go opieprzać. Chłopak rzucił słuchawkę i Michał go zatrudnił. Wpisując dane z dowodu, zapytał:

- Jak ci się jechało nowym elektrycznym pociągiem? Szybciej?

Rysiek roześmiał się.

- Fajny elektryczny. W Chabówce przed elektrowóz wpięli spalinową lokomotywę, z tyłu - drugą i tak jechaliśmy. Na jakimś rozjeździe tuż przed Zakopanem odczepili lokomotywy i na dworzec uroczyście wjechaliśmy ciągnięci przez elektrowóz. Było prawie pół godziny spóźnienia, co i tak uważam...

Przerwał, bo zauważył na biurku Michała ramkę z fotografią Marty z Magdą z 68 roku.

- Mogę? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, podsunął zdjęcie do oczu. - Skąd pan to ma?

Michał wyjął mu zdjęcie z rąk i delikatnie postawił z powrotem na swoim miejscu.

- Synku, to moja sprawa osobista. Nie wtrącaj się.

Rysiek wzruszył ramionami.

- Nie chciałem się wtrącać, stoi w biurze, więc nie taka znów osobista, każdy może zobaczyć. A pytam dlatego, bo ja te panie dobrze znałem.

- To stara fotografia, może ktoś podobny.

- Jak pan nie chce mówić, to nie. Ja tylko panu powiem, że to pani Marta z Magdą. Dla mnie chyba - panią Magdą, bo miałem 15 lat jak wyjechała, wtedy już jako dorosła kobieta, studentka znaczy się. A znam je stąd, że mieszkałem w tym samym domu, co one mieszkały. I jak wyjeżdżały gdzieś, to zawsze im pilnowałem psa. Miały takiego boksera, Bill się nazywał. Miły, ale głupi. A fotografię chyba zrobiono tuż przed wyjazdem Magdy, bo wtedy nosiła taką sukienkę, krótką, w takie pikassy. Byłem już pod wąsem, to nie mogłem nie zwrócić uwagi, dziewczyny mi się zaczęły podobać, no i ta Magda, choć starsza o jakieś 3-4 lata...

- Pięć - poprawił odruchowo Michał.

- No dobra, pięć. Ale była taka drobna, z burzą jasnych włosów, i zawsze w krótkich sukienkach. Więc pamiętam. Pani Marta potem zmarła na raka i jej mieszkanie...

Przerwał, popatrzył na Michała jakby go widział pierwszy raz.

- To panu ojciec pożyczał wtedy garnitur na pogrzeb?

Michał wstał, podszedł do okna. Księżyc wysoko świecił nad zboczem Ropy i ośnieżone kikuty połamanych przez halny drzew sprawiały niesamowite wrażenie. Było cicho, jak tylko potrafi być zimą w górach, nawet hałaśliwy zwykle potok Jarząbczy jakby zasnął pod kołdrą śniegu. Tyle lat... Schronisko stało się dla niego najtrwalszym domem, w którym miał wszystko, z jednym tylko wyjątkiem - domowej atmosfery, wytwarzanej przez ludzi, wspólnie budujących i broniących domu. Mogło być inaczej... Marta mogła mieć teraz 52 lata, być elegancką, wysportowaną kobietą i wspólnie z nim prowadzić schronisko. Magda mogła wyjść dobrze za mąż i przyjeżdżać tu na wakacje ze swoją córeczką. Mała, zdaje się, dopiero idzie do szkoły...

Wrócił do biurka.

- Przepraszam... - szepnął Rysiek, spuszczając wzrok. - Nie wiedziałem...

- Stare dzieje. I smutne. To były bliskie mi osoby, których nie zdążyłem należycie pokochać, bo odeszły. No, skończymy jutro, a teraz spać. Tutaj się wstaje dość wcześnie, bo na ósmą wszystko już musi być gotowe.

Rysiek wytrzymał w schronisku przez cały rok, w maju zakomunikował Michałowi, że po wakacjach wraca na studia. W międzyczasie pogodził się z rodziną, nawet odwiedziła go w Święta Wielkanocne w schronisku matka, popłakała się na widok Michała i znów cały wieczór upłynął na niewesołych wspomnieniach. Niedługo po śmierci Marty Rajewscy dostali większe mieszkanie na nowo zbudowanym osiedlu Piaski i dlatego Michał nie zastał ich, gdy przyszedł po latach do domu na Mokotowie. Teraz mają zupełnie dobrze, mąż pracuje w Hucie Warszawa, tylko nowe mieszkanie ma jedną wadę: zupełny brak zieleni, duszno i podobno dość niezdrowo.

- Ale na coś i tak trzeba umrzeć - zakończyła sentencjonalnie i tak wrócił wcześniejszy temat rozmowy.

W czerwcu Rysiek poprosił Michała, żeby mogła przyjechać do niego dziewczyna. Kilka razy dzwoniła, pisała długie listy, wreszcie - nie bez wpływu Michała - Rysiek postanowił zacząć z nią wszystko od nowa. Pobyt w schronisku miał rozpocząć nowy etap w ich życiu. Michał dał mu nawet schroniskowy samochód, żeby przy okazji robienia zakupów dla bufetu, odebrał pannę na dworcu i szykownie zajechał z nią na Chochołowską, bez konieczności taszczenia bagaży od Hucisk, dokąd i tak autobusy jeździły jak chciały. Chłopak pojechał, a Michał, zdenerwowany jak tatuś przed pierwszą randką syna, nie mógł się doczekać powrotu. Ekspres „Tatry” przyjeżdżał po 12-tej, powinni więc przed drugą być z powrotem. Przygotowany przez kucharkę specjalny obiad wysychał na piecu, a ich nie było i nie było. Po trzeciej Rysiek zatelefonował z dworca. Pociąg miał nie dające się przewidzieć opóźnienie, coś się stało na linii, bo w ogóle ruch został wstrzymany, boi się, czy nie było jakiejś katastrofy i co ma robić w związku z samochodem i zakupami. Na poniedziałek zapowiedziano znaczną podwyżkę cen żywności, więc Michał chciał w piątek czym się da napełnić schroniskowe lodówki. Jak zwykle, najbardziej miało podrożeć mięso i masło.

Michał powiedział, żeby czekał aż do skutku, albo do jakiegoś oficjalnego komunikatu, a zakupami niech się nie przejmuje. Poszedł do recepcji i włączył radio. W wiadomościach pierwszego programu nie było żadnych informacji o katastrofach. Dzień jak co dzień - sianokosy, sznur do snopowiązałek, zwiększony ruch na drogach i liniach kolejowych w związku z rozpoczynającymi się wakacjami. Większość szkół zrobiła koniec roku w piątek, więc należy się spodziewać tłoku na drogach, prowadzących nad morze i w góry. Nie zanotowano zwiększonego tłoku w sklepach przed zapowiedzianą przez premiera Jaroszewicza podwyżką cen, co dowodzi, jak słuszna jest polityka partii i rządu, konsultujących wcześniej ze społeczeństwem ważne pociągnięcia gospodarcze.

Ze złością wyłączył radio. A może w ogóle nie wyjechała? Nie, przecież nie przyjechał cały pociąg, a nie Iza. Wyszukał w książce telefonicznej numer dyżurnego ruchu na dworcu, ale telefon był ciągle zajęty. Po kilku minutach dodzwonił się na informację. Zdenerwowana i zmęczona kobieta powiedziała mu, że nic nie wie o żadnych katastrofach, pociąg z Warszawy nie przyjechał, także z Łodzi i Gdyni. Normalnie dojeżdżają pociągi z zachodniej DOKP.

Zadzwonił do Komitetu. W Wydziale Propagandy pracował jeszcze referent z jego czasów.

- Kazik, co się dzieje? Pociągi nie dojeżdżają do Zakopanego, coś się stało w kraju?

- Stało się. Ale to nie jest na telefon. W każdym razie z pociągami wszystko w porządku. Ktoś do ciebie przyjeżdża?

- Tak.

- To czekaj spokojnie, na pewno dojedzie.

Co „nie jest na telefon”, jeżeli telefon jest w Komitecie Miejskim? Czy i oni mają podsłuch SB, czy po prostu taki nawyk starego partyjniaka?

Iza przyjechała przed szóstą, zmęczona, głodna, wściekła. Z Warszawy wyjechali punktualnie, ale we Włochach pociąg stanął, bo okazało się, że w Ursusie trwają zamieszki i robotnicy przyspawali jakiś wagon do torów kolejowych, więc przejazd był niemożliwy. Zawrócili ich i puścili przez Czachówek, na Radom - Kielce. Tu trafili z deszczu pod rynnę. W Radomiu wyszli na ulicę robotnicy z „Łucznika” i kilku innych fabryk, dworzec też był zamknięty. Wszyscy protestowali przeciwko podwyżkom. Pojechali więc na Sandomierz i tą drogą - wstąpił do piekieł, po drodze mu było - dookoła trafili do Krakowa. Byłaby szybciej, gdyby nie to, że każdą zmianę trzeba było uzgadniać z Ministerstwem Komunikacji, a w dodatku blokady spowodowały praktycznie paraliż kolei w połowie kraju, kolosalne opóźnienia i na każdej stacji trzeba było czekać i przepuszczać inne pociągi.

Rysiek, czekając na warszawski ekspres, przytomnie zrobił jednak zakupy, ale okazało się to niepotrzebne. Wieczorem w „Dzienniku Telewizyjnym” wystąpił premier i zapowiedział wycofanie się z podwyżek. Nie to, żeby na skutek protestów, broń Boże - po dalszych konsultacjach z ekonomistami, postanowiono całą operację przeprowadzić jesienią, po żniwach.

„Wojny zawsze przekładano na po żniwach” - pomyślał Michał. W innym miejscu dziennika, niby to bez związku z wystąpieniem premiera, spiker powiedział o chuligańskich wybrykach pijanych wyrostków w Radomiu, Płocku i Ursusie, którzy wykorzystując troskę społeczeństwa o dalszy socjalistyczny rozwój kraju, usiłowali zniszczyć kilka obiektów użyteczności publicznej i doprowadzić do zakłóceń na trasach komunikacyjnych. Chuligani podpalili między innymi gmachy Komitetów Wojewódzkich PZPR. Po kilku godzinach ruch został przywrócony, prowodyrzy aresztowani i będą odpowiadać przez kolegiami i sądami. Społeczeństwo Radomia, Płocka i Ursusa jest oburzone tym, że w ich miastach znalazły się bandy warchołów i zamierza dać im zdecydowany odpór.

Michał i Rysiek popatrzyli na siebie. Zapowiadał się koniec złotych lat towarzysza Edwarda. Tym razem, jak się zdaje, obyło się bez ofiar, ale to „dawanie odporu”, może przynieść fatalne rezultaty.

- Coraz bardziej wstyd mieszkać w kraju, w którym rządzą tacy ludzie - powiedział Rysiek, a Iza kiwnęła głową.

„Coraz bardziej wstyd należeć do tych, co rządzą tym krajem” - pomyślał Michał.

Po dwóch tygodniach Iza postanowiła wracać, a Rysiek zdecydował się zakończyć swoją emigrację. Michał odwiózł ich na dworzec, a gdy pociąg warszawski zniknął za zakrętem, zrobiło mu się przykro i samotnie - przywiązał się do Rajewskiego może nie jak do syna - nigdy nie miał dzieci - ale jak do ulubionego ucznia.

Po kilku miesiącach dostał list. Rysiek donosił, że po pierwsze - wrócił na studia i po siódmym semestrze ma się całkiem nieźle, sesja zaliczona ze średnią 4, pełną parą pisze pracę magisterską. Po drugie - w wakacje znów chętnie wybraliby się z Izą do schroniska, a w ogóle to postanowili wziąć ślub, i to właśnie w Zakopanem. Po trzecie - współpracuje teraz z Komitetem Obrony Robotników i jeśli Michał chce, to w wakacje przywiezie mu kilka interesujących wydawnictw.

W kraju nadal trwała akcja przeciw radomskim i ursuskim „warchołom”. Codziennie w telewizji pokazywali wiece propagandowe, organizowane na stadionach i placach wielkomiejskich, w czasie których klasa robotnicza pod przewodem partii protestowała przeciw „wichrzycielom”. Nowy Sącz, który od 1975 roku był teraz stolicą województwa i przejął od Krakowa ideologiczne i administracyjne sterowanie Zakopanem, domagał się by i tutaj „dać odpór warchołom”. Michał, nadal wchodzący w skład Komitetu Miejskiego ale nigdy nie uczestniczący w zebraniach, tym razem dostał polecenie, by koniecznie przyjść na spotkanie na stadionie pod Krokwią. Poświęcone ono miało być inauguracji Festiwalu Folkloru i daniu odporu. Przemówienie wygłosił najpierw Pierwszy, który nawoływał do skupienia się wokół przewodniej siły oraz... folkloru góralskiego, którego najpiękniejszym wyrazem jest właśnie festiwal. O wydarzeniach z czerwca 1976 ani wspomniał, zostawiając tę niewdzięczną rolę wysłannikowi z województwa. Ten mówił długo i zawile, na szczęście aparatura nagłaśniająca, wypożyczona z ośrodka sportowego była tej klasy, że przemówienie słyszał tylko mówca. Michał nudził się na trybunie honorowej, nagle zauważył najazd kamery telewizyjnej, pokazującej z bliska jego twarz. Usiłował schować się za korpulentną sylwetką sekretarza organizacyjnego, ale ten akurat pochylił się nad kartkę ze scenariuszem wiecu. Wieczorem w głównym wydaniu dziennika obejrzał w telewizji szczegółową relację z wiecu z nakręconym ujęciem jego twarzy, czemu towarzyszył komentarz prowadzącego, informujący o tym, że działacze turystyczni, na przykład - tu jego nazwisko - także pod Tatrami gorąco protestują przeciw warchołom i popierają ze wszystkich sił partię. Myślał, że spali się ze wstydu, ale potem doszedł do wniosku, że jest to prosta konsekwencja wyboru, tego, że w 1948 roku, z naiwności, głupoty czy strachu oddał legitymację PPS i przyjął dokument PZPR.

Wieczorem zadzwonili do niego z dyżuru koledzy z GOPR-u, ironicznie gratulując rozpoczęcia kariery gwiazdy telewizyjnej. Potem odezwał się pierwszy sekretarz, dziękując za poparcie. A tydzień później przyszedł list od Ryśka. Ten także oglądał relację i był wstrząśnięty.

- Tak panu ufałem - pisał - uważałem, że jest pan porządnym człowiekiem, traktowałem prawie jak ojca. Nie widziałem, że jest pan tak fałszywy. Popierać to, co się teraz w Polsce wyrabia i firmować to własną twarzą to świństwo. Odwołujemy z Izą przyjazd i proszę o nas zapomnieć.

Odpisał od razu, tłumacząc, że to pomyłka, że nikogo nie afirmuje, po prostu został sfilmowany w czasie wiecu i nikt go o zgodę nie pytał. On, Michał, jak najbardziej popiera działanie Ryśka i prosi o to, by utrzymywał z nim nadal kontakt. Po chwili podarł kartkę. Był przecież na partyjnym wiecu, nikt go siłą tam nie zaciągnął, nadal nosił czerwoną legitymację i to podczas akcji przeciw „warchołom”, a nie podczas „ścieżki zdrowia”, jaką bezpieczniacy fundowali radomskim robotnikom, go sfilmowano. Na list Ryśka nie odpowiedział, a legitymacji nie oddał. Do emerytury brakowało mu niewiele, więc postawił na oportunizm. Na bohaterstwo będzie czas potem. Przestał tylko płacić składki. Zdawał sobie sprawę, że to dość mizerny bunt.

Był coraz pewniejszy, że dni tej władzy są już policzone. Co prawda, wydarzenia czerwcowe jakby przyschły, władza tym razem nie poślizgnęła się na skórce od kiełbasy, ale praktyczne tolerowanie coraz lepiej organizującej się opozycji świadczyło, że nie da się już rządzić po staremu. Coraz lepiej funkcjonowały kanały kontaktowe polskiego podziemia z zagranicą, skąd informacje docierały do Polski albo w przemycanej bibule, albo za pośrednictwem „Wolnej Europy”, której słuchało 3/4 społeczeństwa. Coraz silniejszy był Kościół, w stosunku do którego socjalistyczna władza była coraz bardziej uległa. Budowano ciągle nowe kościoły, domy parafialne, coraz więcej przedszkoli prowadziły siostry zakonne.

16 października 1978 roku po południu siedział jak zwykle w biurze i przeglądał rezerwacje. Przybiegła zadyszana kucharka, pracownik punktu księgarskiego i dwoje turystów.

- Pan kierownik już wie? Polak został wybrany papieżem!

- Niemożliwe! Kto? Wyszyński?

- Nie, Wojtyła, ten z Krakowa biskup.

Nie podzielał entuzjazmu pracowników i gości, którzy podchodzili do tego w kategoriach sportowych: nasi wygrali, i to w najlepszej światowej lidze. Przewidywał, że wywoła to kolejną falę klerykalizmu, którego serdecznie nie cierpiał. „Ale to ich rozłoży na obie łopatki” - pomyślał, zapominając na moment, że on też jest „oni”.

đ Odcinek 12