Tygodnik Podhalański nr 17, 27 kwietnia 2017
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2017)
Maciej Pinkwart
Bronię 1 Maja
Wspominanie zabawnej i luzackiej atmosfery pochodów
pierwszomajowych w czasach mojej młodości byłoby przyznaniem się do winy bycia
zbyt starym, jak na dzisiejsze czasy i zbyt czerwonym, jak na dzisiejsze
ideologie. Na pochody w czasach studenckich chodziło się trochę dla zabawy,
trochę dla dobrego towarzystwa (bynajmniej nie dla towarzyszy na trybunach), dla
piwa i smażonych kiełbasek w kioskach nad Wisłą. Naturalnie, było to karygodne:
my sobie tu gul-gul piwo, koleżanki w minispódniczkach, podwiewanych przez
figlarny majowy wietrzyk, wieczorkiem żytnia i ballady Okudżawy, a tam Jacek i
Placek jęczą w kazamatach komuny, wykuwając w ścianach Pawiaka i Cytadeli swój
przyszły program uszczęśliwiania tępego narodu, który owczym pędem obchodził
majowe święto, nawet nie wiedząc, że ustanowiono je w Chicago dla upamiętnienia
policyjnych represji wobec robotników, żądających godności, godziwych zarobków i
ośmiogodzinnego dnia pracy.
1 maja 1986 r. , gdy nad Europą
środkową rozciągała się chmura radioaktywnego cezu, a w Polsce dzieci krztusiły
się lugolem, wraz z kumplami świętowałem w słowackich Pieszczanach. Najpierw
skutki czarnobylskiej katastrofy leczyliśmy zdobyczną whisky, potem na pustej
już estradzie, gdzie miejscowe władze przed południem przyjmowały hołdy od
defilujących obywateli, kolega Wiesław wygłosił przemówienie w stylu towarzysza
Wiesława, a potem przyjechała milicja i nas zgarnęła, ale zorientowawszy się, że
mamy polski paszport zbiorowy, dali nam spokój, więc spokojnie zrobiliśmy
przegląd najgłupszych słowackich haseł pierwszomajowych.
Zwyciężył napis:
Se sovětským svazem
na věčné časy a nikdy jinak.
Věčné časy
– jak się okazało – miały trwać jeszcze tylko niespełna cztery lata…
Ale moje najszczęśliwsze
święto majowe przypadło w 2004 roku. Korzystając z wolnych dni pojechałem do
rodziny w Gliwicach, chcąc z najbliższymi świętować dzień, którego nadejścia nie
wyobrażałem sobie w najśmielszych snach. 30 kwietnia przejechałem – z pełną
kontrolą celną i paszportową - granicę polsko-słowacką w Lipnicy i w Orawskiej
Półgórze kupiłem flaszkę niebieskiego szampana. O północy wystrzelił korek i
wypiliśmy nasze, europejskie zdrowie. W tym momencie Polska weszła do Unii
Europejskiej, a ja stałem się współwłaścicielem katedry Notre-Dame w Paryżu i
kościoła Sagrada Familia w Barcelonie, współobywatelem Sofoklesa, Szekspira,
Manna, Umberto Eco i Wisławy Szymborskiej, ambasadorem lawendowych pól
Prowansji, malowniczych winnic Frankonii i strzelistych turni słowackich,
polskich, europejskich Tatr…
Wracałem 1 maja 2004 r.,
wieczorem. Celników na granicy już nie było. Kontrola paszportowa była, ale nikt
niczego nie sprawdzał. W sklepie w Orawskiej Półgórze uzupełniłem zapasy
szampana. Był włoski, europejski, nasz. Na kolejny toast poczekałem do 21
grudnia 2007 r., kiedy to na przejściu w Niedzicy/Łysej nad Dunajcem
uczestniczyłem w demontażu szlabanów granicznych. Polska i Słowacja weszły wtedy
do strefy Schengen.
Brońmy tego.