Tygodnik Podhalański, 7 maja 2015

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2015)

Maciej Pinkwart

Majowe konwalie

 

Co roku w maju najbardziej żal mi konwalii. Nie tego, że na Podhalu jest ich mało i to przeważnie w cudzych ogródkach, tylko tego, że nie można ich kupić na ulicy. Gdy szedłem ze stacji Warszawa-Powiśle na Uniwersytet przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście – mijałem sześć, czasem osiem straganów z kwiatami. Były, oczywiście, róże i goździki, na gerbery moda przyszła dużo później i mało kto je lubił, ale sprzedawano tam też zwykłe kwiaty ogrodowe: od wczesnej wiosny delikatne narcyzy, dziś zupełnie wyparte przez toporne żonkile, tulipany w dziesiątkach odmian, bratki i właśnie konwalie. Za cenę jednej bułki z masłem w uniwersyteckim barze mlecznym można było przyjść na ćwiczenia z pachnącym bukiecikiem, który z trudem mieścił się w garści, ofiarować go Ance czy Maryli i od razu dzień wyglądał lepiej. Na romantyczną randkę, w Łazienkach czy na Starówce (idąc dalej Krakowskim, mijało się następnych kilka straganów kwiatowych) kupowało się niewielki, przepięknie pachnący bukiecik fiołków. Potem w cynkowanych wiadrach przy Alejach, na rogu Foksal, przy Chmielnej, koło Świętokrzyskiej, koło „Harendy” naprzeciw kościoła św. Krzyża pojawiał się fioletowy i biały bez, którego zapach tłumił wszechobecne już wtedy spaliny, gęstsze niż dzisiaj, bo po ulicach jeździły jeszcze dwusuwowe syrenki, a o benzynie bezołowiowej mało kto słyszał. Ulicami pomykały jelcze, sany i pierwsze berliety, które zdawały się nam szczytem nowoczesności dlatego, że miały tak niskie zawieszenie i dużo miejsca do stania… Bez kupowało się raczej tylko wtedy, gdy wieczór zapowiadał się imprezowy i poza butelką żytniej wypadało przynieść coś dla równowagi, by pięknie pachniało i dawało dobre tło do recytowania Gałczyńskiego czy śpiewania Okudżawy. Do domu raczej nie, bo w ogrodzie przy każdym milanowskim domu rósł bez, najczęściej pojedynczy, bo bardziej pachniał.

Zbliżanie się lata sygnalizowały na straganach miodowo pachnące lewkonie, bajecznie kolorowe lwie paszcze, nagietki i nasturcje o cierpkim zapachu i słodkich wnętrzach pomarańczowych kwiatów. Piękne były pomarańczowo-czerwone gailardie, o środkach wyglądających jak opasłe bąki. Nieporównywalny z niczym był zapach czerwcowego jaśminu i – niesprzedawanej oczywiście na straganach – akacji, która zapowiadała koniec nauki i trzy miesiące laby, ograniczanej przez konieczność dorabiania do stypy. U progu lata efektowne były bukieciki z drobnych goździków ogrodowych, które wyglądały jakby je wycięto z karbowanej bibuły. Łubiny nadawały się na bukiet raczej dla starszej sąsiadki. Białe margerytki z żółtymi środkami przynosiło się na spotkania w Pałacu Ślubów przy Placu Zamkowym. Lilie były w złym guście. Różnokolorowe irysy cieszyły oko w ogrodach, ale wstawiane do wazonów piły mnóstwo wody i szybko, nieładnie więdły, tak samo piwonie.

A potem przychodziły astry, dalie, wrzosy, rudbekie. I pierwszy śnieg.

Jeśli nie może być lepiej, to niech będzie przynajmniej ładniej. Pamiętajmy o tym dokonując wyborów.

 

 

Poprzedni felieton