Dorota Miśkowicz

 

Casting na męża

 

Rozdział pierwszy

 

2 czerwca, piątek

„Czemu ty nie możesz być mój?”- pomyślałam chyba po raz setny, całując zdjęcie Orlando Blooma. Taki facet w domu to skarb... Szybko jednak schowałam je pod poduszkę, gdyż trzask drzwi i kurwowanie niejakiego pana Konopki (dyrektora szkoły, w której Aśka pracuje) poinformowały mnie o powrocie mojej najlepszej przyjaciółki. Nie, nie - Aśka normalnie ze mną nie mieszka. Po prostu pokłóciła się z mężem i postanowiła, iż wraz ze swymi smutkami przybieży wprost do mego lokum. I wszystko byłoby OK, gdyby nie jej humorki. Przecież Krzysiek (tj. jej mąż) mógłby spokojnie zwariować. Aż dziw, że tego nie robi... Swoją drogą taki stoicki spokój w domu to prawdziwy skarb! Mówię wam - nawet najlepszy kumpel, który jest w potrzebie jest, jak nie przymierzając wrzód na dupie. Bo ani przyprowadzić chłopaka do „domu”, ani gdzieś wyjść. Bo czasami Aśka ma taką deprechę, że trzeba ją siłą wyciągać. Owszem – niekiedy jest nawet zabawnie, ale ile można?!

 

 

***

 

   Wieczorem dręczyły mnie wyrzuty natury etycznej, moralnej, dietetycznej i cholera wie, jakiej jeszcze. Dlaczego - zapytacie. Powiem wam. Otóż na stole w kuchni (czyt. w aneksie kuchennym) spoczywała bezinteresownie, pieczołowicie ułożona na talerzu przez Aśkę, świeża i pachnąca... drożdżówka z budyniem! Szybko zrobiłam tzw. „gryza”, tym samym przypieczętowując prawo do skonsumowania jej teraz. A co tam - odchudzać mogę się od jutra, nie? Co gorsza, w ciągu ostatniego tygodnia przytyłam prawie cztery kg! Niedługo po tym dołączyła do mnie Aśka, przynosząc duże Laysy cebulowe i pieczywo. A musicie wiedzieć, że chipsy (zwłaszcza cebulowe) w połączeniu z pieczywem dają całkiem niezłą kombinację smakową. Utworzenie raju dla kubków smakowych wyzwoliło w nas prawdziwą orgię konsumpcji...

 

4 czerwca, niedziela

Cały dzień obie leczyłyśmy kaca po wczorajszej imprezie u Tomka - naszego szkolnego kolegi. Imieniny- bo to je fetowaliśmy - doczekały swojego końca o czwartej nad ranem i – gdyby nie zdecydowanie za duża ilość procentów spożyta przez towarzystwo - trwałaby dłużej. Zawsze po tego typu balangach dostaję całą masę esemesów i telefonów. Wbrew pozorom - nie są to propozycje randki, nocy w hotelu, czy romantycznego wyjazdu. Nic z tych rzeczy! No bo pomyślcie sami; co może zwiastować następująca treść: Fajne masz cycki, albo zapomniałaś bielizny? A najgorsze jest to, że zawsze jestem tak nawalona, iż nie jestem w stanie stwierdzić, czy coś jest prawdą, czy też nie. Każda osoba, która widziała mnie w stanie przedawkowania alkoholu jest potencjałem do wkręcenia mi, że coś zrobiłam. O! Na przykład dzisiaj o 11.00 zadzwonił do mnie Przemek, mój kumpel i zaczął mi wmawiać, że niby tańczyłam na stole bez stanika i Mariusz - syn Tomka był tego naocznym świadkiem. Akurat w to uwierzę! Poza tym smarkacz ma niecałe siedem lat! Co on może wiedzieć o cyckach?! Jego wiek pozwala mu co najwyżej wiedzieć, że penis służy do siusiania i nic więcej! Bo niby skąd? Przecież nie od ojca (chociaż muszę przyznać - Tomek raczej zna dwuznaczna role swojego członka)! A już tym bardziej nie od matki, bo cholera jedna wie, gdzie ona teraz jest!

 

***

 

Na początku myślałam, że to niemożliwe. Przecież nie ściągnęłabym biustonosza przy wszystkich!

Pobiegłam do łazienki, analizując w głowie moją wczorajszą garderobę. Jasne Levisy, czarny t-shirt z allegro, czarne  trampki z  Converse’a i... tak. To musiał być biały stanik z Atlantica. Taki z brokatem. Zaczęłam grzebać w koszu na bieliznę. Wczorajsze białe majciochy ukazały mi się szybko. Tylko... gdzie jest ten pieprzony stanik? Następnym przystankiem w poszukiwaniu stanika była sypialnia. Niestety - nawet tam go zabrakło.

- Niech to czort! - krzyknęłam

- Co się kurwa drzesz?! - wyraziła współczucie Aśka, trzymając jedną ręką swej potylicy, w drugiej natomiast ściskając szklankę z wodą. Włosy miała tłuste i rozczochrane, zaś na paznokciach widniały „ślady kompetencji lakiera do paznokci”- cokolwiek miałoby to oznaczać.

- Sraczkoburaczkowaczerń! – krzyknęła, wyrażając swą opinię na temat koloru lakieru, a machając ręką, uroniła kilka łyków.

   Nie miałam nawet siły, żeby ją uspokoić. Przeszukałam cały dom (o ile 38- metrową kawalerkę można nazwać domem) - bezskutecznie. Rzuciłam się na łóżko, próbując wsłuchać w ciszę i spokojnie zastanowić, gdzie ten pieprzony biustnik może być, ale zamiast ciszy, odpowiedziało mi głośne beknięcie mojej lokatorki, która, jak zawsze, przeżywa kaca trzy razy bardziej ode mnie.

Pewnie zastanawiacie się, po co tyle szumu o głupi biustnik? Szczerze? Tam był on. Tak! Ten prawdziwy „on” z krwi i kości! A teraz dowiaduję się, że ów „on” oglądał moje cycki, tańczące razem ze mną na stole! Wspaniale! Ja zawsze umiałam utorować sobie drogę do celu! Po prostu świetnie!

 

***

 

Odruchowo odebrałam telefon mimo, iż wcale tego nie planowałam. Ba! Obiecałam sobie, że ograniczę iloraz wstydu, jaki spada na mnie regularnie po imprezach.

- Halo - przywitałam się, jak zwykle, dyplomatycznie

- Cześć, zygotko (co?), mówi wujek Przemek. Mam twój stanik. Swoją drogą nie wiedziałem - nie dane mu było dokończyć, bowiem rzuciłam słuchawką

   Oparłam się głową o ścianę i zaczęłam nią walić. Już po chwili doczekałam się reakcji ze strony otoczenia, bo oto przybiegła Aśka.

- Kobieto! Opanuj się! Łeb mi pęka! I tobie też za chwilę pęknie, jak nie przestaniesz! - urwała i nagle po jej policzkach spłynęły dwie- obfitujące w sole i przeciwbakteryjne enzymy – łzy.

- Co się stało?- zapytałam, wykorzystując swą nadprzyrodzoną zdolność psychologicznego rozmawiania z bliźnimi

- Tobie nie dolega życie! A wiesz, dlaczego?!

- Nie - odparłam zgodnie z prawdą.

- Bo jesteś narcyzem!

Wiem - nie wiem, co ma piernik do wiatraka, ale to również nie zaliczało się do kłamstwa.

Ale musicie wiedzieć, że nie zawsze nim byłam. Po tacie odziedziczyłam duży (a raczej długi) nos. Przez całą młodość nos był moim przekleństwem. Moją egzystencję odmieniła operacja plastyczna w wieku dziewiętnastu lat, zaraz po egzaminach na studia. Pieniądze zbierałam, pracując gdzie się tylko da. Robiłam wszystko, żeby osiągnąć ideał. Nienawidziłam (i szczerze powiedziawszy uczucie owo towarzyszy mi do tej pory) cytatu B. Shawa „Ideały są jak gwiazdy - można je podziwiać, ale nie można ich dosięgnąć”. Ja mogę - myślałam. Za wszelką cenę. Chciałam osiągnąć pełną perfekcję w każdej dziedzinie. Czy osiągnęłam? Jeżeli chodzi o wygląd - owszem.

   Obecnie dzierżę 38-metrową kawalerkę w stolicy tego zamożnego i cieszącego się wspaniałą opinią kraju (dla niewtajemniczonych; Warszawa, stolica Polski). Jestem adwokatem w (delikatnie mówiąc) małej firmie o beznadziejnej nazwie „Dukoplast”. Zarabiam wprawdzie nieźle, ale wiem, że stać mnie na więcej. Wiele razy słyszałam, że jestem jednym z najbardziej kompetentnych adwokatów w mieście, ale niestety - to, że pracuję w „Dukoplaście” ogranicza moje prawnicze możliwości. Zdaję sobie sprawę z tego, iż to moja wina, że tu pracuję. Ale czasami, zwłaszcza w sytuacjach, gdy nie mamy wyboru, musimy poddać się losowi i temu, co ze sobą niesie. A tak właśnie było w moim wypadku - po prostu zaraz po studiach musiałam coś robić. A godziwą pracę jest znaleźć bardzo trudno. Zwłaszcza w Warszawie. Tak więc cieszyłam się, że mam jakąkolwiek pracę i planowałam znalezienie czegoś lepszego w późniejszym terminie. Jak się okazuje - jeszcze nie nadszedł.

Jeżeli chodzi o miłość - nie zależy mi na stałych związkach, choć nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zakochać się na zabój. Czasami zastanawiam się, czy to nie przypadkiem moja egocentryczna natura odpowiada za brak szczęścia w poszukiwaniach fajnego faceta. Pewnie umieracie z ciekawości, co dla mnie znaczy określenie „fajny facet”. Otóż pod tym słowem skrywa się wiele cech: wysoki, dobrze zbudowany, najlepiej brunet o niebieskich oczach, z idealną twarzą metroseksualisty. Tak musi prezentować się od strony zewnętrznej. Jeżeli zaś chodzi o osobowość - musi być ideałem. Nie ma bata. Jeżeli nie jest ideałem - odpada. Bo z logicznego punktu widzenia-  ja jestem doskonała (przynajmniej z mojej perspektywy). Więc po jaka cholerę mi nieidealny facet?

   No dobra przesadzam. To, że są idealne kobiety, wcale nie znaczy, że są idealni faceci, prawda? Chociaż moim zdaniem każdy ma w sobie coś z ideału. Trzeba go po prostu odkryć i odpowiednio pielęgnować. Oczywiście: musimy włożyć dużo pracy, żeby być doskonałym. Ale w życiu już tak jest - jeżeli nie włożymy w coś odpowiednio dużo poświęcenia, nie osiągamy tego, czego pragniemy. Wiec pracujemy bezsensownie. Jeżeli nie zamierzamy wygrać, to po jaką cholerę wchodzimy na start? Lepiej w ogóle nie zajmujmy tej pozycji. No, chyba, że chcemy się zbłaźnić. A to oczywiście jest niewskazane. Jeżeli tylko mamy w życiu jakiś cel, jak moglibyśmy nie wykorzystać wszystkich swoich sił, by go zrealizować? Nie wolno nam bagatelizować swoich marzeń. Tak samo jest z osiągnięciem doskonałości - jeżeli bycie ideałem jest celem i sensem naszej egzystencji, to w czym problem? Jedna wskazówka: jeżeli chcecie być doskonałym, nie porównujcie się do ,,innych”. Ci ,,inni” mogą nie mieć celu, albo mieć zupełnie inny niż wy. Nawet, jeżeli mają taki sam cel, nie porównujcie się do nich. Musicie porównywać się do najlepszych. Czeka was wiele krytyki, ale nie martwcie się - jeżeli wkładacie w realizację swoich marzeń odpowiednio dużo pracy, krytyka czeka was tylko na początku. Poza tym warto pocierpieć przez krótki okres, by potem wyłącznie zbierać laury na polu chwały. Aha - krytyka jest potrzebna nawet ideałom. Bez niej bowiem stają się próżnymi narcyzami (no dobra, bez komentarza...), a co za tym idzie - przestają być duchowymi ideałami.

Jeżeli chodzi o mnie- zawsze marzyłam, by mieć każdego, którego dusza zapragnie. Miałam marzenia każdego statystycznego playboya z liceum; zaliczyć i olać. W tej kwestii moje poglądy nie uległy jakiejkolwiek, nawet najmniejszej metamorfozie.

   Tak więc kończy się na tym, że delikwent pozna mnie, czasami (!) prześpi się ze mną, a po drugiej randce ucieka, czort wie gdzie. Nie żebym po nim płakała, nic z tych rzeczy. Po prostu nie mam pojęcia, czy te ucieczki powoduje moja nieumiejętność rozmawiania z facetami (chociaż ja bynajmniej problemu nie dostrzegam), może to ze jestem dla nich wszystkich za mądra (a przecież każdy głupi wie, że mężczyźni boją się mądrych kobiet), a może po prostu mniemają, iż każda znajomość mająca swój zalążek w łóżku nie może doprowadzić do miłości. A... cholera jedna to wie...

Podczas, gdy Aśka pogrążała się w płaczu, ja profilaktycznie (żeby nie zwariować) wróciłam do walenia głową o ścianę. Słyszałam, że robiąc to przez godzinę spala się tyle samo kalorii, co jeżdżąc na rowerze przez ok. dwadzieścia minut. Nawet nie uchwyciłam momentu, gdy moja pijana kumpela przyłączyła się do mnie. Tak więc robiłyśmy to razem. Jednak już po chwili Aśka chyba stwierdziła, że to bez sensu, bo stoczyła się na podłogę i, oparłszy się plecami o ścianę, zamknęła oczy, udając, że śpi.

- Nie wytrzymam! - krzyknęłam, przysiadając się do Aśki - Muszę coś zrobić! Przecież muszę coś wymyślić, a nie tylko czekać, aż problem się sam rozwiąże, bo w moim przypadku kłopoty nigdy nie goją się samoistnie! Nigdy nie rozwiązują się same! Nie mogę tak siedzieć z założonymi rękami! Muszę coś wymyślić!

Nagle stałam się świadkiem wzmożonej pracy mej potylicy. Dlaczego - zapytacie. Otóż pod moją czachą zrodziła się cudowna myśl. Bo co może pomóc pięknej, zdegustowanej kobiecie? Zwłaszcza w mojej sytuacji? Naturalnie ZAKUPY! Najlepiej duże! Plus pyszny obiad. Tak, dla przyjemności kubków smakowych. A jak obiad, to tylko z deserem. Szarlotka na ciepło z sosem waniliowym... albo kremówka wiedeńska... tiramisu... napoleonka...

- Aśka, wstawaj! Idziemy na zakupy! Natychmiast! - krzyknęłam optymistycznie, ale w odpowiedzi usłyszałam tylko podwójne chrapnięcie.

   Więc przytaszczyłam ją na kanapę (swoją drogą- dlaczego mężatki tyją?) i napisałam wiadomość na kartce: „Jeżeli się obudzisz podczas mojej nieobecności (w co szczerze wątpię), dowiedz się że jestem na zakupach. Don’t worry, pamiętam o mineralnej dla ciebie. Całuski. PS - Gdyby dzwonił ktokolwiek, to mnie nie ma, ok.?”. Ubrałam się i wyszłam. Na klatce stwierdziłam, że to moje „PS” jest całkowicie pozbawione sensu. Bo to chyba logiczne, że kiedy nie ma mnie w domu, znaczy, że tam nie jestem, a, co za tym idzie, nie mogę podejść do telefonu, by udzielić rozmówcy tego przywileju (ba! przyjemności!) porozmawiania ze mną. Ale pieprzyć to. Teraz idę na zakupy. Muszę skupić się na tym, co zwykle, czyli na moich materialnych potrzebach. Nawiasem mówiąc - nie sposób wymienić je wszystkie, tak więc skupię się na tych najbliższych mojej kieszeni. Od galerii dzieliło mnie trochę czasu, więc zaczęłam oczyma wyobraźni analizować listę zakupów. Jednakże niestety - nie dane mi było skupić się na tym, co istotne. Dlaczegóż to - zapytacie. A jak czulibyście się, idąc (powtarzam: IDĄC) po chodniku, kiedy obok was przejeżdża cała masa luksusowych, ekskluzywnych i potwornie drogich majbachopodobnych (kradzionych i pewnie sprowadzonych z Niemiec) samochodów? Bo ja czuję się beznadziejnie. Z moim budżetem i nieustannym debetem na koncie nie mogę pozwolić sobie na używanego przez trzydzieści lat malucha. No dobra - przesadzam. Na trzydziestoletniego malucha mnie stać. Ale obawiam się, że gdybym go już kupiła:

1. Nie ruszyłby z miejsca

2. Nawet, gdyby ruszył, to bym do niego nie wsiadła

3. Nawet, gdybym do niego wsiadła, nigdzie bym się nim nie ruszyła

4. Nawet, gdybym nim ruszyła, starałabym się jechać nim jak najszybciej, żeby nikt mnie w nim nie rozpoznał, więc doprowadziłabym tylko do wypadku. Z kolei, gdybym w wyniku tego wypadku przeżyła, nie mogłabym spojrzeć nikomu w oczy, bo i jak? Natomiast gdybym zmarła, wspominano by mnie jako „jeżdżącą maluchem”. Już widzę te wiszące na słupach klepsydry: „Oliwia Kwiatkowska - zabita przez trzydziestoletniego malucha”

   Po dłuższej deliberacji: co z tego, że mam prawko? Widocznie jajco. Wstąpiłam do „Conquistadora” - najfajniejszej knajpy na Nowym Świecie.

- Poproszę ciasto bananowe z syropem karmelowo-pomarańczowym - nie mogłam odrzucić propozycji tego pięknego kelnera - zwłaszcza, że tak seksownie zapytał: „czy coś podać?” Ta nonszlancja...

   W oczekiwaniu na przysmaki, rozpoczęłam w głowie gorączkową kontemplację na temat mojej osoby. A konkretnie: osobowości. Muszę się zmienić. Zostawić gdzieś w oddali „starą Oliwię” i zaprosić nową do dożywotniej współpracy. Nigdy nie załapię się na bogatego lekarza, czy właściciela najlepszej firmy komputerowej z moimi narcystycznymi skłonnościami. Najlepszym kandydatem na potencjalnego męża, czy chociaż kochanka byłby jakiś potomek Billa Gatesa. Ale skąd takie ciasteczko w Polsce?

- Proszę bardzo - seksowny glos tego samego kelnera wdarł się w moje ponure rozmyślania w chwili, gdy jego brutalnie owłosiona, przypominająca o naszych małpich genach ręka pieczołowicie układała zamówione przeze mnie kalorie na stoliku.

- Dziękuję bardzo - odparłam zarezerwowanym na tę okazję głosikiem.

- Proszę pani...- zaczął obiecująco.

- Tak? - przerwałam mu ochoczo.

- Tamten pan - wskazał na siedzącego cztery stoliki dalej przystojniaka, który w mgnieniu oka wyciągnął prawą rękę, posłał w moja stronę piękny uśmiech i pomachał. Odpowiedziałam mu tym samym i postawiłam siebie przed trudnym wyborem: kelner czy ten facet? Kelner - odpowiedziałam sobie w duchu - pyta, czy może się do pani dosiąść... ewentualnie o pani numer telefonu...

- Eee hmm... – odparłam zdegustowana - Bardzo mi przykro, ale nie rozdaję numeru...

- Czyli mam przekazać, że „nie”? - zawsze wiedziałam, że uroda niekoniecznie musi iść w parze z inteligencją

- No przecież właśnie panu powiedziałam, że „nie”.

- No to ja przekażę, że „nie” - uśmiechnął się czarująco.

- Naprawdę?- wspominałam chyba, że uwielbiam ironizować... - serio?

Niestety, nie wszyscy podzielają moją słabość do ironii, bowiem ów kelner zrzucił z twarzy ten charakterystyczny, kelnerski uśmiech.

- Przepraszam najmocniej, ale, o ile pamiętam, odmówiła pani okazania czegokolwiek tamtemu panu...

- No co pan? - stwierdziłam, iż chęć (która towarzyszyła mi wcześniej) zrobienia wrażenia kobiety niedostępnej nie ma najmniejszego sensu, wzięłam serwetkę i szminkę, po czym wypisałam na niej; najpierw moje piękne (no dobra, wiem - miałam się zmienić...), więc wypisałam najpierw me imię (dla niewtajemniczonych: Oliwia ) i numer komórki. Wiedziałam, że ta, noszona „na wszelki wypadek” czerwona pomadka będzie kiedyś prawidłowo wykorzystana. Nigdy nie zużyłabym połowy mojej ulubionej od Channel tylko po to, by jakiś domniemany samiec alfa się podniecił. Dla wzmocnienia efektu erotycznego dorysowałam serduszko i delikatnie je zakratkowałam. Nonszlancko podałam ową kartulkę kelnerowi, bacznie obserwując jego minę.

- Czyli rozumiem, że mam powiedzieć tamtemu panu, że jednak zgodziła się pani obdarować go jej numerem? - myślałam że nie wytrzymam i za chwilę wybuchnę śmiechem, ale się powstrzymałam i dałam mu spokój. Widziałam na jego twarzy taki specyficzny, wymuszony uśmiech, jakby chciał odzwierciedlić swe myśli; „kochanie, uśmiecham się tylko dlatego, że muszę, bo inaczej mnie wyleją”, ale i powagę.

- Owszem - odparłam

Po jego odejściu pogrążyłam się w konsumowaniu kolejnej dawki fruktozy, glukozy, laktozy i czort wie, czego jeszcze; w każdym razie były to z pewnością cukry złożone. To znaczy - o ile pamiętam.

Wysunęłam wniosek: Niektórzy faceci nadają się wyłącznie do łóżka.

O matko! Omalże zupełnie zapomniałam o moim adoratorze. Spojrzałam w jego stronę, na co on promiennie się uśmiechnął i ekstatycznie pomachał. Nie mogłam już skupić się wyłącznie na jedzeniu, bowiem wewnętrzny głos uświadomił mi obecność jego gałek ocznych, podczas pochłaniania coraz to nowych kalorii. Nie wiem, po jakie licho (ale może... czort wie?) odmachałam mu, na co on ruszył tę - jak się później okazało - zgrabną pupcię i podszedł do mojego stolika. Wysunął jedno z krzeseł i usiadł na nim.

- Witaj - powiedział, podając mi dłoń - Jestem Eryk.

„Eryk”... - po głębszej analizie stwierdziłam, iż nijakim cudem nie da się wykrzyczeć namiętnie w łóżku owego imienia.

- Ładne imię - odparłam, jak zawsze udając osobę miłą, dobrze wychowaną i szczerą zarazem. Tylko udając, bo, niestety, żadna z tych cech nie mogła być przypisana mojej osobie - Ja nazywam się Oliwia, ale to już chyba jest ci wiadome.

Zapadła ta przysłowiowa, niezręczna i pieprzona zarazem cisza.

- Dzięki... Tak... Co to ja chciałem? - zaczął równie niezręcznie - jesteś stąd?

- Owszem. A ty?

- Ja również - miałam nadzieje, że chociaż skłamie; wtedy przynajmniej byłoby o czym rozmawiać - Mam tutaj firmę. A ty... czym się zajmujesz?

- Jestem adwokatem - odparłam pełnym wyższości i ostentacji tonem (jak zresztą zawsze w takich i innych sytuacjach).

- Naprawdę? Pracujesz może na własną rękę, czy w jakiejś kancelarii? Nie chcę się chwalić, ale doszły mnie słuchy, że moi adwokaci są najlepsi (!)

To się nie chwal, idioto, pomyślałam. Nie dość, że ma intelektualną przewagę, to w dodatku bratam się z wrogiem! A jeżeli chodzi o odpowiedź, nie było się czym za bardzo chwalić,  tak więc  postanowiłam skierować sprawę na właściwe (czytaj:  inne) tory.

- Och, zapewne... mając takiego szefa trudno być obwołanym najgorszym adwokatem, prawda? - odwracałam kota ogonem, jak zwykle wykorzystując te samą broń, którą stosuję od urodzenia na ten „nieco inny” gatunek (oczywiście mówię tu o mężczyznach); bowiem flirtowałam. Jego reakcja była, delikatnie mówiąc, źle przewidziana, a ów kot nie za bardzo garnął się do odwrócenia. Roześmiał się i już po chwili musiałam zastosować nowy rodzaj strategii, a szczerze powiedziawszy... go po prostu nie miałam. A przyznać się do bolesnej prawdy nie mogłam...

- Masz ochotę na drinka? – zaroponował.

- Nie, nie, dziękuję. mam kawę.

- Taaa... więc gdzie...

- Co robisz dzisiaj wieczorem? - przerwałam mu, choć tak naprawdę wcale mnie to nie interesowało.

- Dzisiaj?

- Tak, dzisiaj.

- Ja... no nie mam dzisiaj żadnych planów, a... ty?

- Yyy... jeszcze nie wiem, co będę robiła dzisiaj wieczorem, ale... najprawdopodobniej... także mam dzisiaj wolny wieczór...

- To może wyjdziemy gdzieś razem... do kin...

- U mnie czy u ciebie? - zapytałam z czystego przyzwyczajenia po to, by zaraz tego pożałować, na co on uniósł lewą brew i znowu posłał mi ten anielski, seksowny uśmiech.

- U ciebie - odpowiedział zdecydowanie, a „szybka jesteś”, dał mi do zrozumienia. Nagle przypomniałam sobie, że przecież to nie możliwe, bo mam w domu i na głowie pijaną Aśkę...

- A czemu nie u ciebie? Wstydzisz się mnie? - musiałam jakoś zainterweniować, nie ujawniając obecności Aśki w „moim mieszkaniu”, także podniosłam jedną brew.

- Czemu? Mieszkam tylko z synem, ale, znając życie, gdzieś go diabli poniosą...

- Masz syna?

- Tak - odparł z dumą w głosie - Mikołaja. Ma siedemnaście lat.

Naprawdę? - udawałam zdziwienie, ale tak naprawdę był to tylko pretekst do upewnienia się w kwestii tzw. czystego terenu - a... jego matka?

- Rozwiedliśmy się zaraz po... to znaczy... rozwiedliśmy się, kiedy Mikołaj miał dziesięć lat... i potem... ona wyjechała do Kanady... teraz praktycznie nie utrzymujemy z sobą kontaktów...

- Ile masz właściwie lat? – zapytałam.

- Trzydzieści sześć. A ty?

- Kobiet nie pyta  się o wiek - przypomniałam równie stare, jak beznadziejne powiedzenie.

- A tak naprawdę? - uśmiechnął się.

- Dwadzieścia siedem - odpowiedziałam, kończąc ten jakże wysokokaloryczny posiłek.

Spojrzałam na zegarek, udając zakłopotanie.

- Matko! Ale już późno! Muszę już iść - kiwnęłam ręką na „znajomego” kelnera.

- Poczekaj, dam ci mój adres - obwieścił, wyciągając wizytówkę

- Wiesz... przypomniało mi się, że...

- Że masz cos ważnego do załatwienia? Dzisiaj wieczorem? - przejrzał mnie i uśmiechnął się.

- Dokładnie. Więc może... innym razem? - chciałam w jakiś sposób odkręcić moją niestosowną propozycję.

- Zadzwonię do ciebie, ok? - w tej chwili do naszego stolika przybłąkał się kelner.

- Osiemnaście złotych - rzekł kelner, uśmiechając się żałośnie od ucha do ucha.

- Już, chwileczkę - rzuciłam, kierując wzrok do wnętrza portfela -. Ale... zaraz, zaraz... Ma pan mak między zębami - wybuchnęłam szyderczym śmiechem.

Nagle cała sala zamieniła się w cichy, elegancki cmentarz. Około pięćdziesięciu par gałek ocznych wpatrywało się we mnie z otwartą torebką na kolanach i śmiejącą się w najlepsze z biednego kelnera. Nawet Eryk patrzył na mnie, jak na idiotkę. Cholera, że też nigdy nie mogę się powstrzymać!

– Przepraszam - rzuciłam, po czym położyłam na stoliku dwudziestozłotowy banknot - Naprawdę, bardzo pana przepraszam...

- Nic się nie stało - wypowiedział kelner przez zaciśnięte zęby, szukając przy tym drobniaków.

- Reszty nie trzeba - powiedziałam już odwrócona i gotowa do opuszczenia restauracji i wpatrującego się we mnie towarzystwa. Moje wrodzone, poniekąd odziedziczone po mamie skąpstwo zostało zmuszone przemilczeć kwestię poczekania na resztę - do widzenia.

Miałam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Mimo wstydu, jakiego zaznałam z własnoręcznie wyrzeźbionych przyczyn, przez cały czas zachowywałam się, jak typowa angielska lady na meczu polo. Nie miałam wprawdzie tego charakterystycznego kapelusza, ale tak właśnie się czułam. I wiecie co? Fidiaszem to ja nie jestem. Bynajmniej...

Cała społeczność zgromadzona wówczas w „Conquistadorze” wpatrywała się we mnie, jak w „Monę Lisę” Leonarda da Vinci. Poczułam telepatyczną więź łączącą mnie z owym kelnerem; wiedziałam, że cały czas dopinguje moje zgrabne nogi, aby się potknęły.

- Poczekaj! - krzyczał z oddali Eryk.

Wbrew jego rozkazowi, nie zatrzymywałam się. Szłam wyprostowana, stawiając jedną nogę za drugą, jak na wybiegu. Czułam się jak aktorka, udając, że nie słyszę jego głosu. Pierdolę wszystkich. Bo niby dlaczego miałabym przejmować się ludźmi, których widzę pierwszy i zapewne ostatni raz? I tępym jak stara siekiera kelnerem? Po jaką cholerę, ja się pytam?

Wyszłam i zaraz przed drzwiami dobiegł do mnie mój „napalony” adorator.

- Czemu to zrobiłaś? - przez chwilę wydał mi się zadziwiająco podobny do owego kelnera. A może wszyscy mężczyźni są tak samo tępi?

- Czy wy wszyscy musicie być tak tępi? - nie mogłam sobie odpuścić.

- Zawsze jesteś taka bezczelna?

- Co? - udałam zdziwienie - wiesz, co... poczekaj, to chyba bez sensu. Otóż zrobiłam to, gdyż, jak to wybitnie określiłeś, jestem bezczelna. Zawsze – odwróciłam się, po czym ruszyłam przed siebie.

- Poczekaj! - zawołał, chwytając mnie za rękę - zadzwonię do ciebie.

   A dzwoń! - pomyślałam sobie - i w ogóle rób, co chcesz!

   Koniec końców ruszyłam na zakupowe polowanie.

 

***

 

   Poza stosem głupich gazet, dokonałam zakupu: spranych jeansów z Lee, oliwkowego sweterka z Lacosty, klapek od Dolce’a & Gabbany. Przyszła pora na bieliznę i dodatki. Padło na różowo-militarny komplet (stanik i majtki) z New Yorkera, różowy gorset z tejże samej firmy, torbę od Marca Jacobsa i kawowej barwy pasek z Colloseum. Wiem, że ryzykuję. Wiem to bardzo dobrze. Wręcz jestem tego świadoma! Ale przecież kiedyś musi stanąć przede mną jakiś szczodry klient (albo najlepiej cała kolejka) i powierzy mi coś więcej aniżeli sprawę rozwodową. Muszę być optymistką! Przechodząc obok Atlantica, dostrzegłam przez witrynę sklepu mój stanik z brokatem. Fe! Tak mówiłam, gdy miałam dziesięć lat! Tak więc widziałam stanik identyczny do tego, który został u Tomka i który ponoć obecnie znajduje się w posiadaniu Przemka. Znowu naszły mnie czarne myśli. I niestety - stało się. Denny nastrój zaowocował wizytą w warzywniaku. Przykro mi, ale nie dosłownie. Bowiem nie dokonałam zakupu ani jednego warzywa. Przeciwnie - same słodycze i cola dietetyczna.

 

***

 

Do jasnego czorta; kiedy ja wreszcie zacznę się zdrowo odżywiać?!

 

***

W „domu” czekała na mnie (no kto? kto może czekać na mnie?) Aśka! Co za niespodzianka! W dodatku nie była sama! Towarzyszył jej - wprawdzie już troszeczkę mniejszy - kac. Jakie szczęście, że mi to już przeszło... Szczerze powiedziawszy zawsze tak jest; szybko mnie łapie i równie szybko przechodzi. Wystarczy godzinka, no - może kilka godzin - snu i tzw. klepa zostaje unicestwiona. Owszem - bywają sytuacje, jak np. teraz, kiedy jestem schlana jak stara stodoła, że nie wiem, co czyniłam w chwili przedawkowania. I powiem wam uczciwie, że, aby je „przegonić”, trzeba usłyszeć coś strasznego. Np. coś takiego, jak usłyszałam ja.

- Kupiłaś mi coś?- wbrew mojemu mniemaniu, Aśka przeczytała wiadomość. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo zapomniałam o tej pieprzonej mineralnej.

- Jesteś głodna? - „jeżeli tak, to szkoda, a jeśli nie, to... to twoja strata”, pomyślałam, ale szybko skarciłam się w myślach.

   W końcu to moja przyjaciółka. Nie powinnam zachowywać się egoistycznie w stosunku do mojej najlepszej przyjaciółki! Bo to, że jestem egoistką, wiem bardzo dobrze. Ale nie zamierzam rezygnować z tej postawy. Przynajmniej na razie. Już w gimnazjum dążyłam do tego, by być egoistką. Głupie? Pewnie tak. Ale spójrzcie na to z tej perspektywy: już w samym słowie „egoistka” kryje się coś wspaniałego. Egoistka. Egoista. Ego. E gotyk. Egocentryk. Coś pięknego! Poza tym spodobała mi się filozofia, według której stawia się w centrum samego siebie, wszystko robi się dla tej jednej, wyjątkowej osoby, wszystko zawdzięcza się tylko jej. Postanowiłam więc, że sama przejdę na to „wyznanie”. I właśnie z tego względu napisałam wiersz;

 

***

 

Zawsze jesteś swego pewna

Gdy Cię nie ma - trwoga rzewna!

Uśmiech twój, jak u gwiazd, biały

Kto nie przytaknie, czyż nie jest wspaniały?

Figura twoja modelkę przypomina,

Kto na cię patrzy, o świecie zapomina!

Włosy masz jak z sennych marzeń...

Rozmowa z tobą dodaje wrażeń!

Czar, urok, inteligencja....

Wszystkich przy tobie ogarnia demencja...

Na twój widok zawłada mną zazdrosne uczucie.

Gdy Bóg cię stworzył, miał piękna poczucie.

Innych stwarzając, nie mając wigoru,

Wykazał, że ma poczucie humoru...!

Gust twój jest wręcz doskonały

Wszyscy przy tobie - krasnale-Hałabały...

Takaś ty mądra i wygadana!

Zawsze każdego powalasz na kolana!

Nie pasują do cię z wyprzedaży ubrania -

A wszędzie słychać ciągle szemrania,

Jakaś ty idealna (! )

Powie to nawet wypowiedź niewerbalna!

Głos twój boginki leśnej, co za Erosem hasa

Warta jest tego każda kasa

A jakaż jest w Tobie gracja!

Tak... co racja, to racja...

I można wychwalać bez opamiętania

Ile jest cech w tobie do pokochania!

 

Lecz przełożę na potem moje pochwały

Bo mi się zdaje, jakoby ściany uszy miały,

I gdy ktoś usłyszy, że gadam do siebie,

Już nie będę chodziła jak po chmurach w niebie.

 

[A li zaś do kogoś dojdą o tym słuchy,

Nigdy nie powie, że głupi jest czy głuchy.

Bo zaraz uznają, że kto do siebie mówi,

W szpitalu psychiatrycznym powinien się zagubić.]

 

Swoją droga - czyż nie jestem genialna?

Wieczorem zauważyłam u Aśki znaczną poprawę, więc wysłałam ją do wypożyczalni po jakieś komedie romantyczne. W końcu ktoś musiał skonsumować moje dzisiejsze zakupy; mowa tu naturalnie o produktach spożywczych. Odważyłam się spojrzeć w ekran mojej K300i. Wyświetlone „Połączenia nieodebrane” zwiastowały co najmniej jednego delikwenta, który chce uświadomić mi wczorajsze przedawkowanie alkoholu. Nie pomyliłam się: Przemek, Beta (co?!), Przemek, Przemek, Tomek, Beta i Fasolka (sekretarka Bety; ochrzczona w ten sposób z kilku przyczyn:

1. Uwielbia tę potrawę;

2. Nie kryje się z tym;

3. Ma dietę tzw. fasolową (śniadanie i obiad stanowi ta właśnie potrawa, kolacji natomiast nie jada);

4. Pierdzi, niczym młody zapaśnik sumo,

5. Jak (chyba) każdy, ma nerki w kształcie tych zacnych warzyw strączkowych).

Ale - wracając do połączeń nieodebranych: po jaka cholerę dzwoniła do mnie szefowa?! Nie mogłam pozwolić sobie na dalszą niewiedzę i czym prędzej do niej oddzwoniłam.

- Co ty, kurwa, znowu wyprawiasz?! - grzecznie mnie przywitała

- Dzień dobry; bardzo panią przepraszam, ale... nie za bardzo... nie rozumiem, o co... pani chodzi? - zapytałam ze szczerą niewiedzą.

- A co, kurwa, robiłaś dzisiaj w „Conquistadorze”?! Wiem, że wzięłaś sobie parę dni urlopu, ale twoje zachowanie w czasie wolnym od pracy także musi być takie, jak w pracy, rozumiesz?! Ma pan mak miedzy zębami! - zacytowała mnie piskliwym głosem - co ty sobie w ogóle wyobrażasz?!

Nic sobie nie wyobrażałam. Po prostu byłam w szoku. Jakby wyparowała ze mnie cala ta pieprzona kupa fałdów, zamieszkująca moja głowę od chwili poczęcia (a może urodzenia?). Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Skąd ona może o tym wiedzieć?! I to już dzisiaj?! Rozumiem, że poczta pantoflowa działa, nie przeczę, ale z tak niewiarygodną prędkością?! Zdecydowanie przesadza!

- Nie odzywasz się, co? - zauważyła bystrze - w takich sytuacjach najlepszym wyjściem jest milczenie, nieprawdaż?!

- Eee...- Zdążyłam wyjąkać.

- Wyobraź sobie, że siedziałam dzisiaj z właścicielem „Tawerno” (ciut lepsza firma od naszej, a w mniemaniu mojej szefowej: najlepsza firma adwokacka w stolicy). Właśnie mieliśmy podpisać kontrakt, rozumiesz?! Ktoś chciał podpisać z nami cokolwiek! Okazja stulecia! Rozumiesz, kurwa, co do ciebie mówię?! Bo to, że słyszysz, to wiem. Ale nie wiem, czy ta sprawa do ciebie dociera! Rozumiesz, co do ciebie mówię?!

- Eee...

- Powtarzasz się! Powtarzasz się, kurwa!

- Przepraszam – wyjąkałam.

- I wtedy ty, jak zwykle nie w porę, wyskoczyłaś, pojawiłaś się na horyzoncie z tym twoim  P R Z E Z A B A W N Y M  tekstem! Marek oczywiście cię rozpoznał, pomimo, iż udawałam, że cię nie znam! Bo kto normalny by się do ciebie przyznał?! A wiesz, jaki jest Marek!

Oczywiście wiedziałam; był niezwykle konserwatywny, zaborczy i uparty, jak stara oślica. Poza tym - delikatnie mówiąc, za mną nie przepadał; po tym, gdy w pewnej sprawie stanęłam przeciwko niemu, i to po stronie dwóch gejów.

- Ja naprawdę... tak bardzo mi przykro... - zdołałam wyjąkać.

- Tobie jest przykro?! Tobie?! Ty pierdolona suko! Ty jebana szmato, kurwo, dziwko! Tobie jest, kurwa, przykro?!

- Przysięgam, to był naprawdę mój ostatni raz...

- Wiem. Oczywiście, że ostatni! Jutro przychodzę do pracy o godzinie jedenastej. Do tego czasu mają zniknąć z pracy wszystkie twoje rzeczy. Cały twój pieprzony gabinet i twoje pieprzone biurko mają być oczyszczone z twoich pieprzonych rzeczy, rozumiesz?!

- Chwileczkę, czy... mogłaby mnie pani wysłuchać? - próbowałam podać rękę losowi- Nie może tego pani jeszcze przemyśleć? Błagam... - teraz naprawdę szło mi do płaczu - Niech to pani jeszcze przemyśli, bardzo panią proszę...

„Ty jebana suko, nie masz prawa mnie zwolnić!” - wołałam w duszy.

Odpowiedział mi jednak ten specyficzny dźwięk, jaki wydaje telefon, np. w sytuacjach, gdy rozmówca rzuci słuchawką.

- Ty jebana suko! - krzyknęłam, biorąc z niej przykład - Wal się! - Korzystałam z możliwości wykrzyczenia jej przez telefon tego, co o niej myślę. A co z tego, że i tak tego nie słyszała?!

Muszę coś wymyślić. Przecież nie może mnie, ot tak, z dnia na dzień, ba - z godziny na godzinę! - wyrzucić z pracy, prawda?! Nie z moim debetem!

- Mówiłaś, że zapomniałaś o chipsach, tak? - Aśka wróciła cała w skowronkach i poszła wprost do kuchni (no dobra! Do aneksu kuchennego!). Ja za to byłam w krukach. Czarnych. I to nie tych od biżuterii. W dodatku srały na mnie gołębie. Tak się przynajmniej czułam.

- Nie martw się, kupiłam cebulowe. Pieczywo też... - w tym momencie spostrzegła mnie wegetującą na kanapie, z telefonem w dłoni.

Chciałam krzyczeć. Przeszła mi ochota na cokolwiek.

- Co się stało? - zapytała.

Nie wiem dlaczego, ale nie odpowiedziałam, więc wznowiła pytanie. Ja jednak wciąż milczałam, jak stara mogiła.

- Ej kobieto, odpowiesz  mi, czy mam sama zeżreć te chipsy, co?

Rozpłakałam się, na co Aśka zareagowała poprzez podanie mi pudełka Velvetów. Płakałam chyba z piętnaście minut, zapoznając Aśkę ze szczegółami mojej konwersacji z Betą.

- Niech to szlag - sama bym tego lepiej nie skomentowała - Niech to szlag! I wiesz co?

- Nie - odparłam zgodnie z prawdą.

- Chyba wiem, co może ci pomóc.

- Tak? Masz dla mnie pracę? - zapytałam ze szczerą kpiną w głosie, na co ona podeszła do lodówki i wyciągnęła butelkę szampana.

- Nie masz nic innego?! Bo chyba nie mamy czego oblewać, nie? - nie czekając na moją ripostę, grzebała dalej w lodówce.

- E... no nie... jest jeszcze browar... nie! Trzy browary! - komentowała owoce swych alkoholowych poszukiwań.

Szczerze powiedziawszy nie miałam ani siły, ani ochoty odciągać jej od tego pomysłu i jego realizacji.

– Pomyślmy - rzekła, energicznie podając mi puszkę - Pomyślmy logicznie.

- To chyba nie w tym domu

- Słusznie. Bo ty nie masz domu.

- Bardzo śmieszne! Genialne! Po prostu ubaw po pachy!

Wyrwała kartulkę z leżącego na półce zeszytu i wzięła do ręki długopis.

- Co spowodowało, że cię wyrzuciła? - spytała dyplomatycznie.

- Moja głupota?

- Słusznie - nabazgrała coś na kartce - i co jeszcze?

- Moje niepohamowanie (co?).

- Masz coś na koncie?

- Tak. Milion! Aśka, przecież ja mam taki debet, że szkoda gadać!

- A oszczędności? Bo chyba nie wydałaś ich?

- Nie, nie chcę ich na razie wydawać... i jeżeli nie pójdę w ciągu najbliższych tygodni do jakiejś N O R M A L N E J pracy (czyt. w której zarobki byłyby delikatnie mówiąc adekwatne do moich potrzeb) to... to ja po prostu nie wiem!

- A więc: strategia - znowu coś nabazgrała - znaleźć fajną fuchę jak najszybciej. Gdzie?

- Gdziekolwiek!

- Gdziekolwiek - powtórzyła, zapisując - masz jakichś znajomych z twojej branży?

- Tak! I to cholernie dużo! Od zawsze lubiłam kumplować się z konkurencją! (kocham ironizować!).

Nagle coś mi przyszło do głowy. Eryk! Oczywiście zdaję sobie spraw z wielkości szans na to, że on kiedykolwiek do mnie zadzwoni (właściwie to z ich braku). Ale... może to jest jakaś nadzieja?

- Mam!

- No?

- Eryk!

- Kto?

- Eryk! Wiesz, ten facet, który się do mnie przysiadł i w obecności którego wypomniałam kelnerowi, że ma mak w zębach!

- I co ten Eryk? Ożenisz się z nim i nie będziesz musiała pracować?!

- Eryk, proszę ciebie, jest właścicielem „Lattivo”.

- I...

- I...proszę ciebie, może znajomość z nim przyniosłaby jakieś większe korzyści, aniżeli siedem orgazmów pod rząd...

- Myślisz, że zatrudni cię u siebie w firmie?

Podniosłam odruchowo jedną brew.

- Kochana... tym to już ja się zajmę...

Aśka podała mi owoc swego myślenia, tzn. kartkę z poniższą treścią;

 

PRZYCZYNY: głupota i niepohamowanie

SKUTKI: utrata pracy

STRATEGIA: znaleźć fajną fuchę jak najszybciej. Gdziekolwiek. Najlepiej dobrze płatną, jako że na koncie jest nieuregulowany debet. Delikatnie mówiąc - spory.

PLUSY UTRATY PRACY (a więc jednak jakieś są! I to całkiem pozytywne!): koniec wstydu, nawet przed własną matką, koniec wstawania o siódmej rano (przynajmniej na razie)

MINUSY UTRATY PRACY: brak pracy, niemożność otrzymywania jakichkolwiek dochodów.

ROZWIĄZANIE: Eryk!

 

- Dzięki. To mi pomogło. Naprawdę, wiesz, jak pocieszyć człowieka...

 

* **

  

Nie mam pojęcia dlaczego, ale boję się, że Eryk nie zadzwoni. Wiem, że powinnam myśleć optymistycznie i w ogóle, ale on naprawdę może nie zadzwonić! Po tym, co zrobiłam?! Niby wiem, jak mogę zareagować, jako że Aśka uzbroiła mnie w szereg poleceń „do wykonania w razie niepowodzenia na froncie uwodzenia” (może i głupio brzmi, ale co tam...). Po prostu: muszę znaleźć numer do „Lattivo” i poprosić do telefonu Eryka. W razie czego się z nim umówię. Jeśli się nie uda... a co tam! Musi się udać! Po prostu musi! Ja natomiast muszę myśleć optymistycznie! Ostatecznie... większość tych ciuchów mogę zwrócić w przeciągu dziesięciu dni! Nie wiem, czy to Boska Opatrzność, czy moja uroda (z pewnością jedno i drugie) zadecydowały, że tego samego dnia poznałam Eryka. Pewnie myślicie sobie teraz „Tak... zdarza się. Raz na sto lat. W ogóle nie życiowe...” Być może. Ale co ja na to poradzę? Oczywiście nic. Dlatego uznaję sprawę za sprostowaną. Cieszę się i tyle. Czasami odnoszę wrażenie, iż jest to kwestia wspomnianej wcześniej głupoty. Nie od parady wieszcz głosi, że „głupi zawsze ma szczęście”, prawda?

   Resztę wieczoru spędziłyśmy, oglądając po raz setny „Titanica” Jamesa Camerona. Płakałyśmy jak stare konewki, wlewając w siebie całe zasoby alkoholu zgromadzone w moim „barku” (czyt. lodówce), nie bacząc na cele i zamiary jego przyrządzenia. Naturalnie musiałyśmy ów zapas co pewien czas uzupełniać, ale tym zajmowała się Aśka.

 

5 czerwca, poniedziałek

Opatrzność skazała nas za to na kolejny dzień próżnowania. Po raz kolejny Aśka musiała zadzwonić do swojego miejsca pracy (wbrew woli męża Aśka jest nauczycielką. Nawiasem mówiąc - nie rozumiem jej; przecież Krzysiek spokojnie mógłby wykarmić ich trzyosobową rodzinę, przyjaciół rodziny i jeszcze by mu zostało, żeby zaspokoić potrzeby potrzebujących) i poinformować, iż nie przyjdzie z powodu grypy, jakiej, jak najbardziej, można nabawić się w lecie. No wiecie - ta temperatura, jedzenie lodów i innych zimnych specyfików (wbrew obiegowej opinii, że „nie ta pora”) powodują rozprzestrzenienie się wirusów, zarazków i bakterii tak, że nawet  „Domestos” nie pomoże. A zwolnienie lekarskie? Ach, naturalnie - przyniesie. Oczywiście (w końcu jej operatywny mąż nie odebrał jej karty do bankomatu, ani nie zablokował konta, więc, jeśli użyje jej, by zasilić konto kochanego pana doktora, ten bardzo chętnie wypisze zwolnienie (ba! jeżeli wpłaci odpowiednią sumę, wyryje w Alei Sław złotem albo nawet diamentami!). Boże, co ja gadam?! Idę się przespać. Jutro pójdę do biura po rzeczy.

 

6 czerwca, wtorek

Obudziłam się o świcie z potwornym bólem głowy. Cholera jasna - spałam cały dzień i całą noc! Muszę iść dzisiaj po rzeczy do pracy. To znaczy do byłej pracy...

Przecież nie mogę tak żyć! To znaczy jak ja teraz będę żyła?! Na koncie nie mam nic, oprócz ogromnego debetu, a oszczędności, choć niemałe - nie do wykorzystania (a może owa „czarna godzina” z myślą, o której posiadam ową dorodną sumę właśnie nadeszła?! Cholera jasn - nie mogę myśleć w ten sposób! Nie nadeszła!), muszę opłacić mieszkanie (wiem, wiem - ale zastanówcie się tak na chłopski (chociaż nie; lepiej na zdrowy) rozum; jak brzmiałoby stwierdzenie: „Muszę opłacić kawalerkę”? Zdecydowanie nijak. Tak więc nie zamierzam bynajmniej określać mojej kawalerki owym wstydliwym mianem. W końcu należy do mnie, a nic, co moje nie jest mi obce. A nazwa „kawalerka” jest mi obca, więc nie należy do mnie.)  (no dobra, wiem, że gadam głupoty, ale trudno), telefon, gaz, prąd, wodę i abonament za Internet. Dobrze, że chociaż komórkę mam na kartę. Ale i tak owa kartę będę zmuszona kiedyś zakupić). A co będzie, jeżeli Eryk w ogóle nie zadzwoni?! Co byłoby wręcz normalne. Przecież nie wszystko jest takie proste, jak nam się wydaje.

  A może udałoby się mi ubłagać szefową, by pozwoliła mi zostać? Spróbuję. Zebrałam się w sobie i Apapem próbowałam zwalczyć potworny ból głowy, który pocałował mnie na „dzień dobry” w ramach PPdS (tzn. Programu Pocieszenia dla Samotnych) autorstwa Amora. Wiem, że gadam głupoty, ale kto z moimi perspektywami by nie gadał? No kto? Odpowiedź brzmi: Nikt. Tak więc gadam.

Wystrojona w najnowsze fatałaszki, kilka kropli „Chance” Channel, walnęłam sobie kielona (wiecie - żeby dodać sobie otuchy...), po czym wyszłam. „Kielunio” okazał się, jak zwykle, niezastąpiony. W rzeczywistości nie mam ni bladego, ni tym bardziej zielonego pojęcia, czyją zasługą (apapu czy „Soplicy”) było wyzwolenie mnie z „Amorowych objęć”. Kiedy tylko zamknęłam za sobą drzwi mojego mieszkania, zrobiło mi się strasznie wesoło. Na klatce myślałam, że oszaleję z radości, zaś w drodze do przystanku miałam ochotę skakać pod niebo (może powinnam częściej umilać swoje poranki w sposób podobny do dzisiejszego?) Nawet nie spostrzegłam, jak przechodzę obok przystanku i pieszo podążam do mojego (być może, choć mam nadzieję, że się mylę - byłego) miejsca pracy.

Gdy tylko znalazłam się w holu, poczułam ogromną falę (co za debil wymyślił, że tsunami nie występuje w Polsce?!) zabójczych spojrzeń rzucanych w moją lichą stronę. Bynajmniej nie były to spojrzenia miłe, mające zastąpić np. taką słowną treść:

Dzień dobry pani. Udał się pani urlop? Jak pięknie pani dzisiaj wygląda. Mmmm... pewnie przebywała pani w jego czasie w salonie Spa? Zazdrościmy pani. Niemiłosiernie.

 Otóż nie. Nic z tych rzeczy. Każda pracownicza gałka miotała moja osobę od stóp (klapek od Dolce & Gabbany) po ciemnobrązowe włosy i ich rozdwojone końcówki. Swoją drogą - muszę je podciąć.

Poczułam, że słyszę myśli tych ludzi. Ludzi, którzy jeszcze tak niedawno podlizywali się i - co chyba najważniejsze - pracowali ze mną. A może już nigdy nie będą mieli tej przyjemności? Nie, nie - o czym ja w ogóle gadam?! Przecież jestem optymistką! Wracając do myśli - bynajmniej nie były one przychylne mojej postaci. Ba! One wręcz krzyczały: „Ty zdziro! Spierdalaj stad! Nie chcemy cię tutaj, nie kapujesz?!”. W dodatku nikt się nawet nie wysilił, by powiedzieć mi chociaż „cześć”, czy „dzień dobry”. Co się z nimi stało?! Czyżby uznano mnie za potencjalnego i groźnego wroga, a Beta zagroziła redukcja etatów za bratanie się z owym wrogiem?

- Strzała everybody! - krzyknęłam na powitanie, jednakże riposta nie przyniosła wielkiego zaskoczenia moim myślom.

 Cisza. Jak makiem zasiał. Jak grochem o ścianę. Każda persona przebywająca wówczas w holu raz jeszcze zmierzyła mnie krwiożerczym i wampiro-podobnym spojrzeniem, po czym powróciła do swoich zajęć i rozmów, jakie przerwało im moje przybycie. Przynajmniej nie było cicho. Idąc w kierunku gabinetu Bety patrzyłam na wszystkich z ostentacyjną wyższością (i to dosłowną, jako że byłam najwyższa spośród całego grona kobiet w tej ubogiej dziurze) i z dostateczną prędkością. Jakaż to prędkość jest dostateczna? - zapytacie. Otóż dostateczna prędkość to taka, która pozwala iść na tyle powoli, by dostrzec miny będących obok, ale jednocześnie na tyle szybko, by nikomu nawet przez myśl nie przeszło, jakież to niecne intencje skrywa moja dusza. Tak więc szłam. Niby patrzyłam przed siebie, choć tak naprawdę kątem oka dostrzegałam tę buchającą zazdrość wprost wylewającą się na moją skromną osobę. No i dobrze. Nie mają twarzy, nie mają figury, to i nie mają kasy na takie ciuszki. Myślicie, że ta praca, przynosząca marne grosze, dałaby mi takie ciuchy? W życiu! Oczywiście - nie szaleję z zakupami ciuchów od znanych projektantów za często, ale owszem - nie przeczę, zdarza mi się przeholować. Takie typowe przeholowanie miało miejsce właściwie niedawno, ale mniejsza z tym.

Naturalnie nie omieszkałam po drodze zajrzeć do mojego gabinetu. Drzwi były uchylone, nie - jak w innych firmach - oszklone (bo nas po prostu na to nie stać), więc zrobiłam to bez problemu. Ale... chwileczkę... co w moim brzydkim i brudnym (sprzątaczki przychodziły tylko raz w tygodniu) gabinecie robiła jakaś ruda zapaśniczka sumo?! Sądząc po pozycji - siedziała. Na moim brzydkim, burym fotelu. Pasożyt! To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie zajęła moje miejsce! Moje rzeczy wciąż jednak tkwiły na swoich stałych miejscach. A może ona tam tak tylko chwilowo pracuje? Nie mogłam się powstrzymać od wejścia tam i zadania jej szeregu pytań. Podeszła do półki i zaczęła tam grzebać.

- Pomóc pani w czymś? - zapytałam, a krew wręcz wpraszała się do mózgu.

- Pani Oliwia Kwiatkowska, jak mniemam? - zapytała z wyrazem starego buldoga na twarzy.

- Pani zapewne jest naszą nową sprzątaczką, jak mniemam?

- Nie - odparła spokojnie - Pani Elżbieta czekała wczoraj na panią, więc MILE (co wypowiedziała z widoczną ironią) ją pani zaskoczy...

W oka mgnieniu cudowny nektar bogów stracił na wartości. Zastąpiła go gorycz. Bo, do kurwy nędzy, jak oni mogli mi to zrobić?! Nie oglądając się za siebie, wróciłam na ścieżkę wiodącą do gabinetu królowej Bety.

- Szefowa jest aktualnie bardzo zajęta - skomentowała moje wtargnięcie sekretarka, która jeszcze tydzień temu w podobnej sytuacji odrzekłaby: Beta ma klienta. Jej alfons dzwonił i chciał jej powiedzieć, żeby pracowała wydajniej. Potem obydwie wybuchnęłybyśmy pełnym pogardy dla Bety śmiechem. Ale nie tym razem.- Przepraszam bardzo. Mówiłam pani...

Nie dane jej było dokończyć, bowiem w tym samym momencie wstąpiłam do „Ziemi obiecanej”, czyli do gabinetu Bety. Byłam tak zdesperowana, że nawet nie zapukałam.

 - Dzień... o, cholera! - w chwili mojego pojawienia się jakaś kobitka gwałtownie odskoczyła od mojej szefowej

Za późno!- dałam swobodę werbalną moim myślom, obserwując zarazem, jak twarz Bety z czerwonej przybiera odcień gorącej purpury. Nawiasem mówiąc nigdy wcześniej nie widziałam mojej zdecydowanej i opanowanej szefowej w takim stanie; jej bordowe policzki wręcz gryzły się z czerwono-krwistymi wargami, w oczach zaś malowały się najprawdziwsze, ludzkie łzy. Nigdy wcześniej też nie podejrzewałam ją o skłonności do bycia wrażliwym człowiekiem, jakie jest w posiadaniu przynajmniej część populacji Homo sapiens sapiens. Ba! Szczerze powiedziawszy nawet nie pomyślałam, iż posiada ona gruczoły łzowe (zawsze byłam przekonana, że jednak poddała się zabiegowi kastracji, acz nie tego, co zwykle), a musicie wiedzieć, że miałam ku temu niezbite dowody. Otóż chodziły słuchy, że nawet cebuli mówi „nie” i nie roni łez, krojąc ją. Ale dosyć tych dygresji. Spójrzmy prawdzie w oczy: Beta jest lesbijką! Podczas, gdy one wydawały z siebie odgłosy przypominające te, jakie wydają płuca starego palacza, ja wpadłam w prawdziwie histeryczny śmiech. Wprost zataczałam się ze śmiechu.

- Pani Elżbieto - durna sekretarka wpadła i usiłowała wcisnąć szefowej jakiś kit o próbie powstrzymania mojego wtargnięcia. Zawsze wiedziałam, że jest tępa. Założę się, że, pomimo rozpiętej bluzki „tej drugiej” i widocznego biustnika Bety Bożena (bo takie właśnie imię nosiła owa sekretarka) źle zinterpretowała owe znaki i nawet przez myśl jej nie przeszło, że jej szefowa może być daleką krewniaczką Safony - Próbowałam ją powstrzymać! Mówiłam, błagałam, a ona nic! Jakby w ogóle mnie nie słyszała! Tylko mnie odepchnęła i WGRAMOLIŁA SIĘ (Co wypowiedziała trochę bardziej wymownie) do pani gabinetu, zupełnie jak jakiś troll!

- Elu...- powiedziała owa „druga” zmysłowym głosem - dziękuję ci. Zadzwonię później, OK? - Beta nic nie odpowiedziała, a panienka posłała jej oczko i wyszła, demonstracyjnie kręcąc tyłkiem.

- Bożenko... Zostaw nas same, dobrze? - w jednej chwili pożałowałam, chyba po raz pierwszy w życiu, że włożyłam bluzeczkę z głębokim dekoltem i (jakąkolwiek) spódnicę.

- Oliwio - wiedziałam, z jakim trudem przechodzi jej to przez gardło - usiądziesz?- ręką wskazała mi krzesło stojące po drugiej stronie jej biurka. Miałam odpowiedzieć, że wolę stać, ale wnet uzmysłowiłam sobie, że wtedy Beta będzie miała wgląd na moje gładkie, opalone nogi.

- Dziękuję - odpowiedziałam, snując w głowie intrygę, dzięki której niekoniecznie musiałam wylecieć z pracy już dzisiaj. Beta, zapiąwszy uprzednio bluzkę, podążyła w stronę swojego fotela, by w końcu złożyć na nim swoje nowo nabyte kilogramy.

- Widzisz... - zaczęła niepewnie, ale jej przerwałam.

- Widziałam. Wiem, że pani chciała powiedzieć „widziałaś”. Sądząc po tym, co dane mi było zobaczyć - jest pani lesbijką - Beta lekko wzdrygnęła się na to słowo - I co z tego? Ja na przykład jestem tolerancyjna. Zresztą sama pani wie. Pamięta pani sprawę, w której, no wie pani, broniłam dwóch gejów?

- Oczywiście, że pamiętam - zaśmiała się sztucznie; wiem, bo sama to robię, z tą różnicą, że bardziej umiejętnie i profesjonalnie.

- Przychodzę do pani z pytaniem, czy zwolnienie mnie z tej firmy wciąż jest aktualne? - wiedziałam, że Beta zdaje sobie sprawę, do czego zmierzam - Bywa, że tak różnie reagujemy na tak prostą sytuację pod wpływem emocji, afektu, prawda?

Beta posłała mi nerwowy uśmiech.

 

***

 

Z gabinetu Bety wyszłam (chyba po raz pierwszy w życiu) wyjątkowo usatysfakcjonowana.

Beta:

1. Podaruje mi inny, większy oraz bardziej luksusowy (jak na te realia) gabinet

2. Da mi podwyżkę!

Mam nadzieję, iż domyślacie się, za co? Oczywiście nie mogę pisnąć ani słowa o jej nietypowej orientacji.

- Dobrze, nikomu nic nie powiem - Beta szczerze odetchnęła - i zastanowię się nad pani propozycją - powiedziałam to wbrew prawdzie, gdyż w rzeczywistości była to moja propozycja. Zanim jednak opuściłam gabinet szefowej, musiałam przysiąc chyba ze sto razy, że dotrzymam danego jej słowa.

- Wiesz, jak wpłynęłoby to na wizerunek naszej firmy... - Próbowała mi wmówić, że akurat to obchodzi ją najbardziej. Musicie wiedzieć, że Beta była zarazem szczęśliwą mężatką i dochowała się trójki obrzydliwych i rozpieszczonych bachorów.

- Oczywiście. Ale jeszcze raz panią zachęcam; niech się pani niczego nie wstydzi. Biseksualizm jest teraz jak najbardziej trendy. Nie można robić niczego wbrew sobie, wbrew własnej orientacji, bo w efekcie dochodzi do autodestrukcji własnej osoby i osobowości - Delektowałam się każdym słowem. Czułam, jak torturuje mnie i moją osobowość wzrokiem, ale pieprzyłam to - Niech się pani nie poddaje. Ja jestem z panią. Trzymam kciuki (chociaż prawdę powiedziawszy nie wiem, za co). Pani też niech się trzyma. Postaram się dać pani odpowiedź jak najszybciej, dobrze?

- Nie musisz się spieszyć - dała po sobie poznać, jak bardzo za mną tęskni - Jak chcesz. Dostosuję się do ciebie...

Odpowiedź miała być jednoznaczna; tak albo nie. Albo chcę tutaj dalej pracować, albo nie. A ponieważ zwidziało mi się boskie nic-nierobienie, więc obiecałam ową propozycję wziąć pod uwagę.

 To było jednak jak ze snu. Nie mam pojęcia, skąd Beta weźmie pieniądze na spłatę efektów swych bezmyślnych igraszek. Zła strona tejże sytuacji to ta, że dobre czasy dla prezentowania mojej cudownej garderoby w pracy się skończyły. Nastał kres dla dużych dekoltów, seksownych spódnic, czy obcisłych dżinsów. Będę także musiała zaprzestać ekstrawaganckiego makijażu i pięknych szpilek. Co z tego, że i tak przebieram się na miejscu? Przecież sokole oczy Bety i tak prędzej, czy później wytropią co atrakcyjniejsze części mojego ciała. Ale pieprzyć to. Przecież nie sama pracą człowiek żyje, a faszystowskie teksty typu „Arbeit macht frei” już dawno zostały zastąpione innymi. Ja mam teraz wolne. Praktycznie ile chcę, bo przecież Becie się nie spieszy. Powiedzmy... miesiąc potrzymam ją w niepewności. A może... wybiorę się w jakąś egzotyczną podróż? Chociaż nie; odpada. Bo i z kim? Poza tym trzeba było pomyśleć wcześniej o kupnie biletu i rezerwacji. Przydałby mi się też samochód. Szłam ulicą, w myślach podziwiając siebie w luksusowym i drogim ferrari. Miałam, jak zwykle, długie i rozpuszczone włosy, które pięknie falowały mi na wietrze (no co? Okna przecież były otwarte). W uszach miałam duże kolczyki-koła, a na nosie ogromne, dwukolorowe muchy. Do tego sexy bluzeczka, obcisłe Levisy i szpilki. Aha - na siedzeniu obok znajdowała się ogromna torba - taka, taka, jakie są teraz modne. O tak! Jak gwiazda filmowa! Albo Victoria Beckham! No, ostatecznie, jak Paris Hilton. Wracając jednak do samochodu - po prostu mnie na niego nie stać. Ale pomarzyć zawsze można, prawda?

W domu Aśki nie było (cholera, jak zwykle, jej się upiekło!), a ja zmuszona byłam pobawić się w kurę domową, matkę-polkę, sprzątaczkę, pomywaczkę i cholera jedna wie, w co jeszcze, bowiem: zrobiłam pranie, posprzątałam niemalże całe mieszkanie (od A do Z; ba - nawet Ż! Alfa i omega; po prostu wszystko!). W końcu trzeba to robić - powiedzmy raz na miesiąc. Na koniec zaparzyłam sobie przepyszna cappucinko z taaaaką pianką. Włączyłam TV, usadowiłam się wygodnie na kanapie i wzięłam do ręki ów stos gazet, który zakupiłam jako „dodatek” do ciuchów. Za namową jednej z nich wpadłam wprost na genialny pomysł; zostanę żoną piłkarza! Nie martwcie się - nie żadnego, jakiegoś tam Polaka; takiego obciachu to nawet ja bym sobie nie narobiła. Nie chcę być, jak Doda. Chcę być, jak Victoria Beckham. Jak Sylvie van der Vaart. Jak Adriana Shlenankova, czy wreszcie Coleen Mc Loughlin. Przypad a)o mi także do gustu spostrzeżenie niejakiego Alana Birchenalla; „Bądźmy szczerzy, oglądamy wielu paskudnych piłkarzy, ale nigdy nie widzieliśmy brzydkiej żony piłkarza”. A co to oznacza? Muszę być piękna. I mieć wymiary 90-60-90. Doda ma 90- 63- 88. Swoją drogą lubię ją. Przynajmniej wie, czego chce i stara się do tego dążyć za wszelką cenę. Ja też taka jestem. Teraz. Bo nie zawsze taka byłam. Okres, w którym dane mi było uczęszczać do gimnazjum pozostawił po sobie kilka - delikatnie mówiąc – braków: ogromny tyłek i brak silnej woli. Dopiero w pierwszej klasie liceum powiedziałam sobie „nie” w chwili, gdy konsumowałam frytki. Pierwszą czynnością, jaką wykonałam po tej jakże asertywnej, acz niewerbalnej wypowiedzi było wyrzyganie tego, co dane mi było wcześniej spożyć w najbliższej toalecie. Potem robiłam to coraz częściej, nigdy jednak nie pozwalając wymknąć się sytuacji spod kontroli. Przestałam przed wakacjami, z powodu silnych zawrotów głowy. W wakacje wyrobiłam w sobie silną wolę i jeszcze większą chęć walki. Przestałam kłamać (tzn. kłamałam, ale nie tak często) i pożegnałam się ze „starą Oliwią”, a od września zaczęłam się dobrze uczyć. Zmieniłam szkołę na lepszą. Zmieniłam się totalnie. Zaraz po maturze przyszedł czas na decydującą zmianę wyglądu. O operacji nosa chyba już wspominałam, prawda? Jak się później przekonałam, warto było zainwestować w poprawę wyglądu, bowiem już parę miesięcy po operacji przechadzałam się po wybiegu i pozowałam do zdjęć topless. Studiowałam na UW, na trzecim roku biorąc dziekankę i wyjeżdżając do Los Angeles jako au-pair. Skończyłam prawo. Pamiętam, że chlałam i paliłam wtedy trawkę, jak pies. Nie zaprzeczam, że wciąż piję, ale nie tyle, co kiedyś (ale owszem: zdarza mi się przeholować).

Nigdy nie interesowały mnie stałe związki. Zawsze chciałam mieć najfajniejszych chłopaków, bo po prostu potrzebowałam zabawy. Jednonocne romanse od zawsze były moją specjalnością. Miało to jednak swoje konsekwencje; na czwartym roku zaszłam w ciążę z... profesorem. Wiem, że to chore, ale naprawdę nie miałam zbyt wiele czasu, żeby przygotowywać się do kolokwiów. Nie, nie poszłam na skrobankę. Poroniłam...

Ale dosyć o mojej przeszłości. Wróćmy do tematu „żona piłkarza”. Zgodnie z artykułem, aby zarwać godnie zarabiającego pogromcę piłki, rozpalić jego zmysły i tyłek, trzeba... znać język. Z tego, co wiem, najlepiej grają: Anglicy, Portugalczycy, Francuzi, Włosi, Brazylijczycy i Niemcy. Ja władam tylko angielskim i niemieckim. Wniosek: od jutra uczę się portugalskiego. Padło na Cristiano Ronaldo. Myślę, że to dobry wybór, jak sądzicie?

   Włączyłam „Podróż przedślubną” z Benem Affleckiem i Sandrą Bullock. Zasnęłam dopiero koło północy.

 Trrrrr...

Kurwa, kto to może być?! – Zaklęłam w duszy. Była trzecia nad ranem. Aśka jeszcze nie wróciła, więc z naturalnych przyczyn się jej spodziewałam. 

- Idę! - krzyknęłam, zmierzając w kierunku drzwi - Gdzie ty się tyle...

Zatkało mnie. Po raz pierwszy w życiu naprawdę mnie zatkało. Owszem - to Aśka wróciła do domu. Z kelnerem. Tak, z tym kelnerem. Od maku.  

C.d.n.

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4