Anna Kram

 

060923

 

Rozdział 1

Oczy, wieloryb, dąb

 

Było pochmurne popołudnie – zanosiło się na deszcz, ale jednocześnie miała pewność, że nie spadnie ani jedna kropla. Cicho wymknęła się z mieszkania tak, żeby nikogo nie zbudzić, choć nikt oczywiście nie spał o tej porze – to senność tego dnia sprawiała, że zachowanie jej, jak i reszty domowników i chyba całego podwórka, miasta, świata przypominało somnambuliczny trans. I pewnie dlatego też zrodził się w niej ten lęk, by zbytnią żywiołowością nie zakłócić obecnego porządku.

Na ulicy, podobnie jak w środku, panował gęsty półmrok. Gdzieś spoza ściany ciszy dawał się słyszeć szmer mantrującego wiatru, któremu wtórowały ocierające się o siebie, wyschłe konary kilkudziesięcioletnich Drzew.

Nieśpiesznie opuściła klatkę schodową, czując na sobie skupione spojrzenie nieobecnej pary oczu. Lustrowały każdy szczegół jej powierzchowności, odnotowując fałdy na nieuprasowanej koszuli flanelowej (własność starszego brata), ślady atramentu na podwiniętych do połowy łydek dżinsach i jak zwykle naganny stan uczesania głowy, która z grzebieniem czy szczotką wciąż rozmawia per Pan/Pani. Czuwający wieloryb i nietoperz na czubkach tanich trampek zapobiegały ewentualnym upadkom przy przeskakiwaniu co drugiego schodka, zaś na pozór nie mające znaczenia hieroglify na przedramionach i wewnętrznej stronie dłoni naprowadzały najlepiej wyostrzony zmysł dotyku w stronę wyjścia, tj. wzdłuż żywopłotu, przez pełen zagrożeń w postaci rozrzuconych zabawek i grubego żwiru chodnik, w stronę przejścia dla pieszych, dalej wzdłuż łańcuchowej barierki (za przejściem w prawo), w stronę ogródka, później w lewo, ściana bloku, dalej prosto i o trzy godziny w prawo. Drabinki. Sprawdzić stan kory na pniu starego dębu. Zostawić kartkę za naderwaną skórą Drzewa.

Oczy wbiły się w jej stopy. Te zaczęły ciążyć jak kolumny starożytnych świątyń i zatrzymała się na moment. Podciągnęła skarpetkę. Skinięcie głowy należącej do oczu. Uśmiechnęła się lekko w duchu na myśl o jego subtelnym pedantyzmie i ruszyła dalej.

Poruszając się po trawie, nie po chodniku (zbyt ryzykowny hałas wdzierających się pod podeszwy ziarenek piasku i żwiru), minęła kolejny blok. Weszła na ulicę. Naprzeciwko T-skrzyżowania sklepik z uchylonymi drzwiami i dobywającym się z wnętrza monologiem dziennikarza prowadzącego audycję na temat statystyk letnich wypadków samochodowych. Przejść drogę i w prawo. Wejść w kolejne osiedle. Poruszać się wzdłuż bloku, po jego tylnej stronie. Raz, dwa, trzy… skupić uwagę. Ósmy krok. Dziewięćdziesiąt stopni w lewo, trzy kroki, dąb. Kartka. Dzięki tobie.

 

Był to typowy blok komunalny – szara bryła betonu i cegły, poszatkowana równomiernie oknami i balkonami przy co drugim oknie. Trzy zadaszone wejścia, na ścianach anteny satelitarne, poniżej kwiatowe ogródki, krzewy. Na wprost pierwszych od lewej drzwi, oddalony o jakieś pięćdziesiąt metrów plac zabaw. Obok (na prawo) niskie garaże. Dalej chodnik prowadzący do kolejnego osiedla, takiego samego bloku stojącego pod kątem prostym w stosunku do pierwszego.

Chodniki zaczynają się czy też kończą przy każdych drzwiach, łączą kilka metrów od nich w jeden, oplatający frontową część budynku i na końcu krzyżujący się z kolejnym chodnikiem, tworząc tym samym siatkę prostopadłych ulic. Jak w średniowiecznych miastach opartych na prawie magdeburskim.

 

Dystans między jej osiedlem a osiedlem-celem to piętnaście minut za dnia, czterdzieści w transie. Nie pomijając żadnego z Braci dotarła niemal na miejsce – niemal, bo zatrzymała się na tyłach garażu, gdzie chronił ją przed spojrzeniami ospałych przechodniów przepełniony śmietnik emanujący nieodłącznym sobie odorem niechcianych resztek przedmiotów i porzuconych strzępków garderoby. Zaszyła się w tych niesprzyjających, ale bezpiecznych warunkach. Czekanie. Pięć minut. Dziesięć. Trzynaście i trzydzieści sekund. Otworzyła oczy, wstała, przywarła plecami do chropowatej ściany garażu. Czternasta minuta. Piętnasta by przejść chodnikiem przed Celem i umożliwić mu jej zauważenie. W lewo, w lewo, zniknąć za jego ścianą, w jego cieniu.

 

 

Rozdział 2

Kaśka

 

Uparty liść spada z parapetu na moje ramię. Chyba wcześniej zaplątał się w pajęczą nić, bo potrząsam barkiem a on nie spada.

- Za dziesięć siódma, wstawaj, wstawaj Karola – cichy szept mamy dociera wreszcie do mojej świadomości i w tym momencie otwieram oczy. Szeroko. Mrugam dwa razy, zauważam maminą dłoń delikatnie gładzącą moje ramię.

- Cześć, mamo – mówię i jednym ruchem odrzucam grubą warstwę puchowych kołder. Zastanawiając się nad wrażeniem jakie wywarły na mnie liściaste opuszki jej palców zaczynam proces porannego wstawania. Najlepiej zacząć szybko. Wyskoczyć z wysokiego łóżka, pogalopować do łazienki. Lodowatą wodą przemyć oczy, niemiłosiernie twardą szczoteczką ożywić dziąsła i wypolerować kosteczki w jamie ustnej. Jeśli nie zajęło to zbyt dużo czasu – a zwykle zajmuje jednak dużo – uczesać jeszcze kołtuny. Z powrotem do pokoju, by zasłać łóżko, wciągnąć naprędce spodnie, ciepłe (niezależnie od pory roku) skarpety, jakiś top, T-shirt, koszulkę, bluzę, sweter. Mnóstwo ubrań na zmarznięte ciało.

Z dołu słychać już niecierpliwe szemranie brata. Zgarniam pozostałości notatek, zeszytów i książek do niebywale pojemnej torby, suwak w ruch, ostatnie spojrzenie na pokój, zignorowanie otwartej szafy i kilku książek płaszczących się w bezwstydnym otwarciu na podłodze, fotelu, biurku.

- Smacznego. Cześć. – I siadam do stołu, i wstaję, i nalewam sobie herbaty, kawy i zaglądam do lodówki (odruch serożercy węszącego zdobycz), mamie przez ramię, do szuflady z pieczywem, do stołu. Kilka minut, ułamki rozmów i wzajemnych pretensji, i powodzenia w pracy, w szkole, i wychodzimy – ja, tata i brat.

 

Kaśka ma sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, pełne usta i proste włosy z sięgającą niżej brwi grzywką. Nosi się zawsze szykownie – czółenka obszyte koronką czy wiązane na wstążkę lekkie pantofelki na niewysokim obcasiku plus nienagannie skrojony żakiet z broszką w kształcie kiści winogron, pucharu cytrusów czy dwóch połówek jabłka. Ta broszka to jedyna biżuteria jaką ma na sobie – nie zobaczysz w jej uszach kolczyków, bransoletek na nadgarstkach, koralików wokół szyi, ani nawet spinek we włosach.

Dziś ma na sobie króciutką marynarkę koloru suchej skórki pomarańczy, czarną plisowaną spódnicę za kolana i pantofle tego samego koloru. Stroju dopełnia zgniłozielona torebka ze sztruksu, z wyszytym na niej pomarańczową nitką konturem żonkila. Broszkę

w kształcie soczystej mandarynki przypięła Kaśka do torebki, właściwie to do jej ramienia. Teraz poprawia Kaśka to ramię, które uparcie zsuwa się z jej własnego i zauważa zbliżający się cień. To ja się zbliżam, ale Kaśka zatonęła w swych myślach i nie usłyszała moich ciężkich kroków.

 

Poznałam ją niedawno, bo dopiero w zeszłym roku. Siedziała pochylona nad podręcznikiem do biologii i pilnie – tak wtedy sądziłam – studiowała anatomię człowieka, nieznacznie poruszając wargami spragnionych wiedzy ust. Lekko wysunięta dolna warga nabrzmiała krwią. Zagryzana raz po raz przemieniała się w obraz paradoksu – jej soczysta czerwień przywodziła na myśl dojrzałe czereśnie, jednocześnie zaś bruzdy jakie tworzył spękany naskórek przypominały porzucony przez wybrednego smakosza wysuszony owoc. Obok niej siedziała Dominika – moja koleżanka z klasy, a jak się później okazało – bardzo dobra znajoma Kaśki. Wychowały się w jednym ogródku, razem kończyły podstawówkę i gimnazjum. Dominika zobaczyła mnie wtedy, opartą o przeciwległą ścianę korytarza i przywołała śmiejącymi się oczami.

Cześć, cześć i Kaśka podnosi spojrzenie znad książki, na której stronach zauważam drobne, odręczne pismo ukryte między wersami.

- To Karola, a to Kaśka. Moja classmate, i moja ten… była, to znaczy w starej szkole siedziałyśmy razem w ławce przez kilka lat. Poznajcie się. Ale dziwna sprawa. Już rok jesteśmy w tej samej szkole, a wy się nie znacie. Bo ty się Karola zawsze spóźniasz, wiesz.

A tak w ogóle to co się stało, że dziś tak wcześnie – szczebiocze Dominika. Już mam coś odpowiedzieć, ale uprzedza mnie dzwonek wzywający na pierwszą lekcję. Dominika zrywa się gwałtownie i chwyta mnie za ramię. Jest tak strasznie punktualna! W mgnieniu oka jesteśmy na schodach, piętrze, przed wejściem do sali. Kaśce zdążyła Dominika krzyknąć pośpieszne hej, ja tylko skinęłam głową.

Tyle pamiętam z poznawania. Później po prostu znałyśmy się. Od razu – bez okresu grzeczności, standardowych rozważań nad stanami pogodowymi – zżyłyśmy się z sobą.

 

 

Rozdział 3

Noc

 

Po drugiej stronie była świątynia. Potężne wrota, które otwierała napierając nań całym ciałem drobnej kobiety, zdobione permanentnym dłutem anonimowego rzeźbiarza tonęły pod zasłoną bluszczowej kotary. Czy to przez wzgląd na zbliżającą się jesień, czy też z powodu harmonijnego współgrania z promieniami zachodzącego za horyzontem słońca, rozłożyste liście pokrywające zmurszały mur mieniły się tysiącem odcieni złota i purpury. Nawet postaci świętych spoglądające z witraży wysokich okien nie promieniały takim blaskiem, jak każda cząstka ciała rośliny. Strzeliste wieżyczki kościoła rozrzucały po dziedzińcu tajemnicze cienie, spod których nieśpiesznie wyłoniła się jej postać.

Szła wyprostowana, z głową lekko uniesioną i rękoma zwieszonymi bezwiednie wzdłuż ciała. Wzrok jej utkwiony w bogato zdobioną tabliczkę na monumentalnych drzwiach bezskutecznie próbował odczytać łaciński napis. Nie zniechęcona tym oplatała spojrzeniem malowidła pieszczące delikatnie gotyckie litery, jedną po drugiej poznawała każdą wypukłość i każdą ostrość dźwięcznych głosek. Wreszcie zamknęła oczy. Promieniujący chrzęst otwieranych wrót świątyni wstrząsnął jej ciałem i duchem. Wciąż nie otwierając oczu, a wytężając maksymalnie nie najostrzejszy jej zmysł – słuch, podążała wzdłuż nieistniejącej ścieżki. Gęsty las. Nisko zawieszony pomost mgły. Co rusz, co krok jest mrok; co rusz, co krok mimo ciemność radośnie pnące się do góry, wśród szaleństwa wieczornej zabawy porywanych w taneczny krąg barwnych liści, co rusz, co krok pochylone nad szemrzącym, lecz tylko gdy zbliżyć się doń na zanurzenie w jego odmętach spragnionych ust strumieniem – Ono.

Ono – dumne, ono – pokorne. Tętniące życiem, próbujące bez skutku wypluć je wśród wysokich traw poszycia leśnego.

 

Miarowy stukot to natężał się, to gasł w uderzających o kamienne przejścia prądach potoku. Szła pewnie, ani na chwilę nie tracąc orientacji. Prosto w chmury, których pędzące kłębowisko widziała wprost nad sobą, jednocześnie nie przechodząc na drugą ich stronę. Zatopiona we mgle nie zauważała nawet jak powoli, powoli, jej kroki stają się coraz mniejsze, a dłoń podnoszona do oczu w celu osłonięcia ich przed nachalnymi konarami drzew opóźnia swoje zadanie. Nie wiedzieć kiedy znalazła się w dolinie. Ze wszystkich stron otaczały ją potężne pnie ubrane w chmurną woalkę. Uniosła oczy do góry, i nagle nie stała już pod Drzewem. Zamarła w bezruchu nie przyjmowała żadnego namacalnego kształtu – nie była kobietą ani dziewczyną, nie miała ani rąk, ani stóp, trzewików ani dłoni. Wciąż z uniesioną głową próbowała przebić się spojrzeniem przez śnieżną biel. Nieistniejącymi dłońmi wpierw chwytała zagęszczone powietrze, swój własny, nieistniejący dekolt, talię, biodra. Na nic. Mgła pochłaniała ją ze wszystkich stron, zagarniając w siebie centymetr po centymetrze ciało Kamili.

Oczy, oczy, pnie.

Zaczęła wirować. Obracając się wokół zapamiętanej osi ciała, otworzyła oczy szeroko. Pęd nie przeszkadzał, nie szczypało mleczne powietrze.

Raz, dwa, trzy – zajęła się liczeniem szarych konturów drzew.

 

c.d.n.

 

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4