Roman Dzioboń

 

Gorczańskie opowiastki

 

Przepytujem Wos tyz piyknie, Jegomościu Mieczysławie, plebanie od św. Katarzyny - mojyj parafii, że często, bez lato, uciekom razem z ponieftorymi lasowymi ludziami na mszę świętą do Matki Boskiej Gorczańskiej w kaplicy na Rusnokowom.

Przecie myślem, ze ta uciecka nie hańbi, bo my nie uciekomy od Boga, ba do Niego, bo przecie tan wyżej, to i do Boga bliżej...

Taka to wej, myślem, ino przenośnia, bo to ani prawa fizyczne ani teologiczne nie regulują, gdzie właściwie jest do tego Pana Boga bliżej. Myślę, że On jest najbliżej wtedy, gdy Go nosimy w sercu. Te dwie opowiastki będą jednymi z wielu opowieści zasłyszanych w drodze, w czasie wędrówki - czy to gorczańskiej, czy wogóle życiowej. Te akurat, na gorczańskich perciach.

- Idziemy jutro do Kaplicy? - spytałem starego przyjaciela, towarzysza górskich wędrówek, Staszka, przy sobotnim spotkaniu.

- Ne-i pewnie że pójdziemy, jak ino dożyjemy, bo my już kapkę starawi, no i oczywiście, jak będzie jako-tako pogoda – odpowiedział.

W niedzielę rano tak się jakoś złożyło, że my spóźnili na autobus i trza było wykosztować się na taksówkę. Taksówkarz z pewną dozą podziwu - a może i zazdrości - popatrzył na nasz ubiór i ekwipunek turystyczny i zagadnął:

- Fce sie wom to panowie iść na tom turystykę?

Sam już nie pierwszej młodości, cudowoł się, że takim starym prykom jeszcze turystyka w głowie. Odrzekliśmy zgodnie z prawdą, że jak rok długi, prawie w każdą pogodę idziemy bliżej czy dalej w góry. Nic już nie godoł, ino pokiwoł głową, dość wieloznacznie... Pobrał taksę i życzył pogody.

Wysiadamy na wąziutkim asfalcie (Boże drogi, edy tu pół wieku temu płynął potócosek!) - i pomiędzy domami Kalatów i Komperdów, podchodzimy pod kapliczkę pod „Golgotą”. Wiera że to prawdziwa Golgota, bo od razu kawałek ostrej wspinaczki, gdzie się trzeba kapkę przypocić, toteż przezornie ściągamy wierzchnie okrycia, by potem, jak nas na polanach, wiater oduchnie, było co włożyć na siebie. Przypocone plecy niemile reagują na lodowate nieraz podmuchy wiatru na polanie nad Golgotką, zwaną Lukusiową.

Tu, zaraz na wejściu, stoi mała szopa na siano, która przywodzi mi na pamięć wycieczkę - chyba sprzed lat pięćdziesięciu (!). W pewien upalny ranek szedłem z moją późniejszą żoną na Turbacz. Mama mojej dziewczyny przezornie - jak to mama - kazała jej ubrać ciepłe rajstopy, które, w tym upale niemiłosiernie parzyły zgrabne nóżki mojej ukochanej...

Rada w radę, doszliśmy zgodnie do wniosku, że trzeba je chyba skrócić, toteż bez pardonu obciąłem je scyzorykiem na progu bacówki. Teroz, ciepły wiaterek mógł oduchować syćko, tam ka trza. Były podobno ze strony jej mamy jakieś niemiłe komentarze, ale jakoś to przyschło...

Z tymi rajstopami to była tylko dygresja, jak to mówi na kazaniu ksiądz Kaziu Krakowczyk w Kaplicy Papieskiej.

Nie trzymamy się szlaku, lecz idziemy polanami, w słońcu. Dzisiaj to już niczym nie grozi, lecz dawnymi czasy, zwłaszcza w czasie koszenia polan, mogłeś bracie dostać od Waksmundzian jaką kłonicą po łbie, albo być zrugany „po łacinie”, za zniszczenie trawy. Któż dziś kosi polany? Jeździ każdy lub chodzi, gdzie chce, nikt mu drogi nie „zaprzycy”.

Podchodzimy ostrym podejściem środkiem pięknej, ukwieconej polany Rosołowej, zwanej dziś „Cereśmicą”. Nad nią, w cieniu smreków gościnna bacówka p. Białońskich, skąd często dochodzi wołanie: podźcie na herbatę! Czasem korzystamy. Po minięciu ogrodzonej brzydkimi płotami części polany, dochodzimy do ołtarza - pomnika Ojca Maksymiliana Kolbego na polanie Brożek. Nagie kikuty drzew wyciągają gałęzie do nieba w niemej modlitwie... Trochę opodal, pod drogą stoi bacówka św. pamięci Stefana Mrugały, zwanego w Burczymuchą, lub „Gorczańskim Rumcajsem” (broda).

Był on postacią nietuzinkową, współtwórcą i budowniczym pomnika Ojca Kolbego. Zetknąłem się z nim przypadkowo, wędrując kiedyś z synem jesienią po Gorcach. Było trochę zimnawo, pewnie początek listopada. Zapaliliśmy małą waterkę na skraju polany, by upiec przyniesione grule. Ledwie ogienek zaczął błyskać, kiedy z bacówki wyszedł pan Stefan. Podszedł do nas i z miłym uśmiechem swoim głębokim basem pado:

- Nie polcie chłopy tu w lesie, chodźcie do mnie, poczęstuję was herbatą.

Ujęci tak miłym podejściem, skorzystaliśmy z zaproszenia - i przegadaliśmy przy tej herbacie prawie do zmierzchu. Razem z miłym gospodarzem wróciliśmy „dołu” - do Kowańca.

Tak się odbyło nasze spotkanie ze skromnym, ujmującym, choć bardzo znanym bywalcem gorczańskich szlaków - Człowiekiem Gór. To opowiadanie było pewnie kolejną dygresją w stylu księdza Kazia.

Idąc dalej, już gdzieś nad Srolówkami, zauważyliśmy idącą przed nami, charakterystyczną, lekko pochyloną, słusznego wzrostu postać, ubraną na zielono. Mężczyzna maszerował raźno, podpierając się dwoma krzywymi patykami. Na plecach obijał mu się skórzany chlebak. Był bez czapki, siwe włosy pozwalały domyślać się starszego człowieka. Doszliśmy go już nieco pod Bukowiną Waksmundzką. Uchyliliśmy grzecznie czapek i pozdrowiliśmy starego człowieka, który okazał się być nie kim innym, lecz samym Stanisławem Klimowskim, stałym uczestnikiem mszy na Rusnokowyj.

Przystanęliśmy na chwilę. Żeby coś powiedzieć, zagadałem nie bardzo dowcipnie:

- Jakoż ta żyjecie, Stanisławie? Pewnie idziecie do Kaplicy? E, mocie tyz jesce chody! Niejedyn młody mógłby wam pozazdrościć! Fse sie wom tak samymu masiyrować?

Na gładko wygolonej twarzy starego Górala pojawił się uśmiech:

- Ne, cozby mi sie ni miało fcieć? Ino se trza rano pędzieć: sruć lynia z ramiynia, i bier sie - hore! Potym sie już jakosi idzie - a wiycie ze to nozki juz nie takie wartkie, to se zaś mom dwóf pomocników.

I pokazuje te swoje krzywe patyki – loski, którymi się podpiera.

- Kieloz tyz mocie roków, Stanisławie? - pytam z podziwem.

- E, idzie mi na osimdziesiąty ósmy - odpowiada z dumą.

Którejś niedzieli dowiedziałem się, że pan Stanisław cosi zachorzał na nogi - no, coz robić - wse wiyrchowoł nie bedzies. Teraz przywożą go w „Uazem” na górę. Siedzi obok nas w kaplicy. Czasem na życzenie celebransa śpiewamy partyzanckie piosenki. Stanisław dobrze pamięta te ponure ale i hyrne czasy. Pewnie i sam cosi narobioł z partyzantami, jako mieszkaniec górskiego przysiółka. Oni tam wszyscy sprzyjali górskim chłopcom, w taki czy inny sposób.

Ciekawą historię opowiedział nam natomiast brat Stanisława, Romek Klimowski, młodszy od brata chyba ze dwadzieścia lat. Było to już hrubo po wojnie, gdzieś w latach pięćdziesiątych. Starszy brat, dla którego las nie miał tajemnic, brał młodszego, w góry, na swojego rodzaju w lekcje topografii, znajomości zwierząt - a po trosze może lekcje „raubsicerki” (kłusownictwa). Romek przypominał sobie, że prawie wyszli z lasa opadającego w dolinę Kamienicy i pięli się wolno, do wiyrchu Polany Turbaczańskiej. Stała tam bacówka bacy Filosa, którą pewnie nieraz odwiedzali, coby się napić zyntycy i pogwarzyć z bacą.

- Patrzymy z daleka - opowiada młodszy Klimowski - a tu dało sie widzieć jakieby sie w bacówce cosi świyciyło. Kia diasi - powiada Stanisław - co we dnie świycom? Cozby to miało być? Tak, kieby sie świycki świyciyły! Cyzby stary Filos umar, cy co?

Podchodzą jednak ostrożnie bliżej i widzą - że rzeczywiście we wrotach szopy na jakifsik deskaf polom sie świecki.

Klęczy na polu grupka młodych ludzi a zwrócony do nich twarzą ksiądz odprawia widać mszę.

- Praśliśmy sie i my na kolana - opowiada Romek, pomodlyli my sie śnimi, a potem dowiedzieliśmy się od bace, że to ksiądz Karol Wojtyła z Krakowa modlił się z przyjaciółmi - turystami, zapewne studentami. Tak więc przypadkowo, obaj Klimowscy stali się świadkami historycznego liturgicznego wydarzenia: odprawiania mszy św. twarzą do ludu, co po raz pierwszy zastosował ks. Karol Wojtyła.

Jak mówią mądrzy teologowie i filozofy, w życiu nie ma jednak przypadków. Wiele ze znanych nam dziwnych zdarzeń jest pewnie sterowanych odgórnie przez Tego Nowyzsego Bace, który wybrał sobie braci Klimowskich na świadków tego wydarzenia... A co - moze Mu nie wolno? On tak jak wiater - ślebodny!

A wracając jeszcze do mojego poprzedniego spotkania ze Stanisławem Klimowskim, padło tam jeszcze z mojej strony jedno pytanie:

- Nie boicie sie to Stanisławie tak som po Góraf chodzować? Przecieście nie nomłodsy- jakby sie wom tak co złego przytrafiyło? Jakbyście tak zesłob – abo i – umar?

Na to pytanie stary Góral uśmiechnął się zwężonymi szparkami oczu:

- No to i cozby było? Cy nie piyknie byłoby umrzyć haw, a nie na pościeli w chałpie  abo i w śpytolu?

No i macie, moi kochani - zupełnie Sabałowską, góralską mentalność starego polowaca: Chłopu nie rzec na pościeli umierać.

- Zresztą - jak dodał zaraz Stanisław - I tak sie przecie od śmierci nie wymigos, nie wykryncis - darm!

Ej, wiyra! Wolałby się stary spotkać z tą Białą i Chudą na gorczańskiej perci - nie pod pierzynom... Potok by mu szumiał pociyrze, a smreki i jedle śpiywały nopiykniyjse Requiem.

Przecie i Jegomość Kazimierz, żywczański Góral woli tu egzystować nędznie na gorczańskieh polanach, niż grzać pierzynę, gdzieś na dole w wygodnej plebanii, bo to chyba jest tylko naprawdę ważne, do czego przywiąże się serce.

Nie powiem nic nowego, jeśli przyjmę za pewne, że takim magnesem przyciągającym serca są Góry. Niezależnie, czy są to olbrzymy himalajskie, czy przedeptane, stare, rozświetlone polanami – Gorce.

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4