Maciej Pinkwart

Pastelowy szczerbiec

 

29 października 2015 r. w Muzeum Narodowym w Warszawie, w tej samej sali, w której ostatnio oglądaliśmy wystawę na temat Tadeusza Peipera (patrz artykuł Jeszcze jeden papież dzisiaj), otwarto ekspozycję Mistrzowie pastelu. W siedmiu salach zgromadzono na niej blisko 250 prac, pochodzących wyłącznie ze zbiorów własnych MNW. Dzieła pochodzą z okresu XVIII-XX w.

Malarstwo? Rysunek? Pastel to technika z pogranicza obu tych rodzajów sztuki. Dzieła tworzone są na papierze, pergaminie lub płótnie przy pomocy kolorowych kredek, wykonanych z rozmaitych pigmentów, spoiwa ze specjalnie preparowanej gumy i kredowego lub gipsowego wypełniacza. Kredki te znamy doskonale – stanowią wyposażenie każdego pierwszaka w podstawówce – jako różnokolorowe wałeczki, „ubrane” w papierową etykietę, zawierającą nazwę i numer koloru, pozwalającą utrzymać kredkę w ręku bez brudzenia sobie palców. Ale zanim powstaną kredki, pastelowa masa przypomina konsystencją ciasto na makaron, co definiuje włoskie słowo pasta. Stąd pastele.

Pionierem pastelistów był podobno wszechstronny Leonardo da Vinci, ale przy pewnej dozie wyobraźni można doszukiwać się początków tej sztuki w mrokach jaskiń Lascaux, Niaux i Altamiry, a więc z okresu kultury magdaleńskiej, a nawet wcześniej. Pastele były łatwe w obsłudze, dawały świetny efekt kolorystyczny, pozwalały wygodnie posługiwać się światłocieniem, a wykonanie przy ich pomocy portretu było wielokrotnie szybsze i… tańsze niż przy posługiwaniu się techniką olejną. Kolorowe kredki wszakże mają jedną, bardzo istotną wadę: ślad ręki malarza, prowadzącej pastelę po podłożu to po prostu drobny pył pigmentu, przyklejony wysychającą prędko gumą do papieru, pergaminu czy materiału. Pastele są nietrwałe, powieszone pionowo z czasem się osypują, niekonserwowane prawidłowo mogą nawet powoli zanikać. A pod wpływem ostrego światła barwniki się utleniają i zmieniają kolor. Stąd też muzealnicy niechętnie pokazują je na wystawach, nie zgadzają się na dłuższy transport by uchronić rysunki od wstrząsów i starają się jak najdłużej trzymać je poziomo na półkach w klimatyzowanych i ciemnych magazynach.

Zatem wystawa w MNW jest dość rzadką okazją, by w nieco przyćmionym świetle obejrzeć dzieła tak ważne dla historii sztuki europejskiej. Jednym z pierwszych tworzących w Polsce pastelistów był Louis-François Marteau, Francuz, sprowadzony do Białegostoku przez Jana Klemensa Branickiego, początkowo działający na dworze Augusta III, a potem będący nadwornym artystą Stanisława Augusta Poniatowskiego. Podobno to on wykonywał portrety uczestników obiadów czwartkowych. Stypendystką króla była też pierwsza polska pastelistka – Anna Rajecka, która w XVIII w. robiła karierę we Francji.

Poza portretami, zdobiącymi dwory magnatów i domy mieszczańskie, twórcy – szczególnie w XIX w. – wykorzystywali pastele przy malowaniu pejzaży i architektury, a także szczególnie nastrojowych wizerunków przyrody żywej – kwiatów, ptaków, łąk i lasów. Portret zawsze jednak był obecny w ich twórczości. Warszawska wystawa pokazuje najwięcej tego typu dzieł, szczególnie autorstwa Teodora Axentowicza, Stanisława Wyspiańskiego, Leona Wyczółkowskiego. Mocno reprezentowani są także Jan Rembowski i Tymon Niesiołowski. W jednej z ostatnich sal wystawowych możemy obejrzeć 10 prac Stanisława Ignacego Witkiewicza, co jak na rok Witkiewiczów jest reprezentacją bardzo skromną (w zbiorach MNW jest około setki pasteli Witkacego). Wystawa, co prawda, ma podtytuł Od Marteau do Witkacego, ale ani pierwszy, ani ostatni nie są w ekspozycji jakimiś szczególnymi kamieniami milowymi.

Jak się wydaje, wystawa oddaje szczególny hołd twórczości Leona Wyczółkowskiego (1852-1936), prezentując jego liczne portrety (i autoportrety), pejzaże (w tym tatrzańskie), sceny folklorystyczne, martwe natury. Osobna sala poświęcona jest niezwykłej „inwentaryzacji” dzieł sztuki, stanowiących wyposażenie skarbca wawelskiego: korony, puchary, miecze koronacyjne, ze słynnym „Szczerbcem” na czele, którą Wyczółkowski wykonał w 1907 r.

Zwiedzałem ekspozycję w przededniu Święta Niepodległości, kiedy to obok Muzeum Narodowego przechodziły setki ogolonych młodych ludzi w paramilitarnych mundurach z „mieczykami Chrobrego” na opaskach, wyglądającymi jak zdeformowane swastyki. Apoteoza Szczerbca była wszechobecna, zwłaszcza, że manifestacja przesuwała się na wschód, pod Stadion Narodowy. Zapewne ci młodzi ludzie obrali sobie Szczerbiec za symbol dlatego, że w powszechnym odczuciu jest to miecz, którym Bolesław Chrobry rozbijał bramę kijowską, co ma być wzorcem dla młodzieży, czczącej akt dewastacji ruskiego miasta przez polskiego króla.

Niewątpliwie, chwalebne i godne naśladowania, tylko jest parę „ale”. Pomijam już to, że Kijów jest stolicą Ukrainy, z którą podobno teraz się przyjaźnimy (narodowcy nie przyjaźnią się z nikim). Ale jeśli atak mieczem na bramę kijowską miał w ogóle miejsce – to jedynie jako symbol niekoniecznie rycerski. Pisze nasz pierwszy kronikarz, Gall Anonim, że uderzając mieczem w Złotą Bramę, Chrobry zapowiedział, że w taki sam sposób jeszcze tej nocy uderzy swoim mieczem w siostrę władcy Rusi, Jarosława Mądrego, małoletnią Predsławę, o której rękę przedtem zabiegał i której mu odmówiono. Gwałt się dokonał niemal publicznie, ale Chrobremu było mało, Predsławę porwał i uwięził na Ostrowie Lednickim, zbudował dla niej cerkiew, miał z nią dzieci, z wielką krzywdą dla swej legalnej rodziny, a nawet siostry, która została w Kijowie i tam zginęła w akcie zemsty Jarosława. Za to wszystko brat pierwszego patrona Polski, świętego Wojciecha, obłożył króla i całą Polskę klątwą…

Ale historia weryfikuje tę legendę. W 1018 r., kiedy to Chrobry zaatakował Kijów, zgwałcił i porwał Predsławę, Złota Brama jeszcze nie była wybudowana. Nieważne, miecz się wyszczerbił pewno o inną. A potem został prawdopodobnie wyrzucony w Kijowie, jako nieprzydatny – bo wyszczerbiony. A nawet gdyby owa „pamiątka” powróciła z królem do Gniezna - po jego śmierci wszystkie pamiątki po Chrobrym – włącznie z jego sarkofagiem – zostały zniszczone w czasie najazdu czeskiego księcia Brzetysława I. Gest Chrobrego powtórzył w 1068 roku znienawidzony przez katolików król Bolesław Śmiały, tym razem rzeczywiście wyszczerbiając swój miecz o Złotą Bramę kijowską. Ale i wtedy miecza nie zachowano dla przyszłych pokoleń, nie ocalał po tym, jak jego właściciel został wygnany z kraju po zabójstwie biskupa Stanisława ze Szczepanowa i wszystkie pamiątki po nim zostały rozgrabione, zniszczone lub wywiezione z kraju, a już na pewno szczerbca Śmiałego nie używano do ceremonii koronacyjnych.

„Szczerbaty” miecz pojawił się po raz pierwszy na koronacji Władysława Łokietka w 1320 r. i wg legendy należał przedtem do jednego z uczestników krucjaty do Ziemi Świętej, o czym miałby świadczyć herb Królestwa Jerozolimskiego na jego rękojeści. A do Łokietka trafił jako spadek po książętach mazowieckich. Ale wg naukowców z muzeum wawelskiego – materiał i technika wykonania świadczą o tym, że był to miecz, podarowany teściowi Łokietka, księciu kaliskiemu Bolesławowi Pobożnemu w XIII w. przez… Żydów sefardyjskich w podzięce za umożliwienie osiedlenia się ich w Wielkopolsce. Dostał go potem Łokietek w posagu swojej żony Jadwigi, córki Bolesława. Na mieczu była złota tabliczka „książę Bolesław” (nie „król”), a wyszczerbienie nie było wynikiem uderzenia, tylko kiepskiego wykonania lub wadliwego materiału.

Cóż, pogratulować oenerowcom symbolu. I znajomości historii. Na ich usprawiedliwienie można dodać, że zapewne znakomita większość Polaków o szczegółach tego mitu narodowego nie ma bladego pojęcia.

Ale na wystawie w Muzeum Narodowym w Warszawie pastele kryją zbyteczne szczegóły świetlistymi barwami. Szczerbiec, korony, pejzaże i piękne twarze narysowane kolorowymi kredkami będzie można oglądać do 31 stycznia 2016. Kuratorami wystawy są Anna Grochala i Joanna Sikorska.