Z programu Teatru Witkacego

Świętoszek na urodzinach

(Pisane w lutym 1997)

Minęło 12 lat od utworzenia Teatru Witkacego - pierwszej zawodowej sceny w historii Zakopanego. Był tort urodzinowy, były przemówienia i toasty, nie było, jak zwykle, burmistrza ani przewodniczącego Rady Miejskiej Zakopanego, który zarazem jest przewodniczącym Komisji Kultury, bo obaj są na teatr obrażeni, nie było także samego dyrektora teatru - Andrzeja Dziuka, który po zlekceważonej grypie trafił do zakopiańskiego Szpitala Chorób Płucnych i przebywając tam w dalszym ciągu, nawiązuje do przeszło stuletnich tradycji Zakopanego - miasta ludzi kwękających na płuca, a mimo to najważniejszych w polskiej kulturze. Słomiane sieroty teatralne nie dawały po sobie poznać smutku i zostaliśmy uraczeni prezentacją nowej sztuki, którą do repertuaru "Witkacego" wprowadził jako reżyser Piotr Dąbrowski. Jest to Tartuffe - Molierowski Świętoszek, w znakomitym przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Sztuka jak najbardziej, powiedziałbym - coraz bardziej na czasie, bardzo dobrze zrobiona, z typowym dla Dąbrowskiego zacięciem komediowym, od dnia premiery ściąga tłumy i zapewne wejdzie na stałe do teatralnego repertuaru. Na premierze nie byłem, także złożony grypą, więc odpracowuję to teraz.

Tartuffe to pierwsza sztuka, w której razem grają "starzy" aktorzy, pracujący z Dziukiem od początku lub choćby od kilku lat i "młodzi", których pięcioosobową ekipę (Ada Jerzmanowska, Katarzyna Sobczak, Andrzej Bienias, Włodzimierz Ciborowski, Maciej Stępniak) kupił szef teatru świeżo po dyplomach w czerwcu ubiegłego roku. Dotąd młodzi grali osobno (Nic Mitterera, Wariat i zakonnica Witkacego, Miguel Mańara Oskara Miłosza), starzy zaś z jednym wyjątkiem (Kochanek Pintera z Dorotą Ficoń, Piotrem Dąbrowskim i Lechem Wołczykiem) raczej obserwowali, co z tego wyjdzie. Bywalcy zakopiańskiego teatru obawiali się, czy z tak niejednorodnej materii uda się wytworzyć homogeniczną całość artystyczną, ale Tartuffe wykazuje, że obawy były próżne. Wielka to, oczywiście, zasługa reżysera - Piotra Dąbrowskiego.

Świętoszek wystawiony jest solennie, kostiumowo, tekst zachował niemal całkowitą integralność, a inscenizacja nie odrywa uwagi widza od akcji. Dobrym pomysłem jest usytuowanie kilku scen z udziałem Tartuffe'a za półprzezroczystymi szybami, gdzie postacie grają jako chińskie cienie. Muzyka Jerzego Chruścińskiego dowcipnie wykorzystuje stosowne cytaty z Rossiniego, Czajkowskiego, Chaczaturiana i Kazaneckiego, a efekt piorunów i gromów, towarzyszący wspominaniu imienia Tartuffe'a może stosowany jest z pewną przesadą.

Aktorzy pokazują wysoką klasę i formę. Rewelacyjna, i to pod każdym względem, jest "młoda" Adrianna Jerzmanowska jako Doryna: jej aktorstwo jest totalne, w każdej sekundzie obecności na scenie jest "w akcji", bez względu na to, czy rzecz wiąże się z jej kwestiami czy nie. Dla mnie jest to w pewien - paradoksalny sposób - minus: ciężko mi było obserwować kogokolwiek innego, i dlatego musiałem być na tej sztuce (jak na razie) dwukrotnie... Zresztą tą cechą Ada urzeka publiczność od początku, od swego wielkiego debiutu w sztuce Franza Mitterera Nic w ubiegłym roku. świetne aktorstwo, znakomita dykcja, wielka uroda - będzie Ada z pewnością gwiazdą numer jeden "Witkacego", może nie tylko tam.

Główny ciężar sztuki niesie "stary" Krzysztof Najbor, grający Orgona. Trudna rola zagrana, powiedziałbym, bardzo realistycznie, bez przerysowania: ot, zbałamucony starszy człowiek, nieco wodzony za nos już wcześniej przez rodzinę, staje się łatwym łupem szalbierza, a kiedy wreszcie otwierają się mu oczy - zupełnie po ludzku gubi się i popada w drugą skrajność. Grająca jego żonę Marta Szmigielska-Arnold jest jakby stworzona do XVII-wiecznego kostiumu, a wygląda tak ponętnie, że i prawdziwy świętoszek pewno miałby kłopoty z pionem moralnym.

No, właśnie. Świętoszek - Tartuffe, grany przez Andrzeja Bieniasa ("młody") nie jest - z woli reżysera - świętoszkiem prawdziwym. Jest nie tyle obłudny, ile obrzydliwy. I tę swoją obrzydliwość obnosi przez pierwszych kilka odsłon tak, że się niedobrze robi. Widzowie patrzą na "uwiedzionego" przezeń Orgona jak na dewianta: cóż za masochizm kazał mu wprowadzić do swego domu grubego, wysmarowanego wazeliną (jak kongresmen w "Striptisie"), półnagiego faceta? W następnych scenach Tartuffe zamienia się w obleśnego satyra, nie przypadkowo kojarzonego przez publiczność z Rasputinem, by wreszcie na końcu wystąpić jako chamski, wulgarny bandzior, jednak z pewnymi cechami dzielności: zagrożony przez oficera gwardii (doskonały epizod "starego" Lecha Wołczyka) sięga jednak po szpadę i dość dzielnie nią sobie poczyna. Jest tu, powiedziałbym, wszystko z wyjątkiem świętoszkowatości.

Równie niejasna jest koncepcja roli córki Orgona - Marianny, w której "młoda" Kasia Sobczak nie bardzo wie, czy ma być słodką idiotką, czy obrażoną pięknością, czy stłumioną osobowościowo przez służącą intelektualistką. W efekcie robi to wszystko po trochu i gubiąc się w tej niejednoznaczności, nie jesteśmy w stanie docenić ani jej znakomitego talentu, ani urody, tak dobrze prezentowanych wcześniej na przykład w Wariacie i zakonnicy.

Postacie drugoplanowe (Krzysztof Łakomik jako szwagier Orgona, Włodzimierz Ciborowski jako Damis, Maciej Stępniak jako Walery, Marek Wrona jako Woźny) zagrane bez zarzutu, bez przerysowań tak charakterystycznych dla wielu wcześniejszych realizacji w tym teatrze. Przerysowana nieco - albo, gdyby rzecz potraktować pozytywnie - brawurowo zagrana jest postać pani Pernelle, która w interpretacji Jagi Siemaszko rozbawia widzów do łez. Sympatyczny finał baletowy (popis Wołczyka i Ady!) prowokuje publiczność do rytmicznych oklasków i wielokrotnego wywoływania aktorów.

Maciej Pinkwart


Jean-Baptiste Poquelin (Moliere), Tartuffe. Teatr im. St.I.Witkiewicza. Reżyseria Piotr Dąbrowski, scenografia Katarzyna Gabrat, muzyka Jerzy Chruściński, choreografia Tomasz Gołębiowski. Premiera: Zakopane, 24 stycznia 1997.

Powrót do pierwszej strony Teatru