Maciej Pinkwart

Z programu do sztuki NIC w Teatrze Witkacego

Wielkie, piękne i ważne "NIC"

Pod koniec 1996 r. mówiłem w II programie Polskiego Radia:

Zakopiański Teatr im. Witkacego, słusznie uważany za jeden z najlepszych teatrów w Polsce, żyje bardziej w zgodzie z sezonami turystycznymi, niż artystycznymi i oto w połowie października zakończył okres wakacyjny, ciekawy w tym roku i bardzo pracowity. Niebawem po zakończeniu roku akademickiego podgiewontową stolicę obiegła wieść, że dyrektor zakopiańskiej sceny, Andrzej Dziuk, pojechał na festiwal szkół teatralnych do Łodzi i "kupił" tam na pniu pięcioro młodych aktorów, którzy tylko co uzyskali dyplomy magistrów sztuki w uczelni krakowskiej i wrocławskiej. I w związku z tym nowym nabytkiem kształtował się repertuar "Witkacego" w czasie lata, jako że Dziuk postanowił pokazać "młodzież" osobno, w specjalnie dla niej wybranym repertuarze. A zatem letni sezon upłynął pod znakiem appartheidu - osobno grali młodzi, osobno zaś ci, którzy sukces teatru budują już od 11-tu lat.

Latem, a więc w okresie największego zainteresowania Zakopanem, doczekaliśmy się czterech premier, z pośród których trzy prezentowane były przez nowo przyjętych adeptów, jedna zaś - przez teatralne wygi, aktorów znanych i lubianych od lat. I trudno się oprzeć wrażeniu, że mamy oto do czynienia z zupełnie odmiennymi teatrami, a formuła "dwa w jednym" w tym przypadku sprawdziła się i na niwie teatralnej. Wszystkie nowe sztuki weszły do stałego repertuaru i będzie je można oglądać w sezonie jesienno-zimowym. Warto przyjrzeć się im po kolei.

I tak najpierw zobaczyliśmy polską prapremierę czterech jednoaktówek (Pszenica na autostradzie, Boczny tor, Bandytka i Człowiek nic nie rozumie) współczesnego dramaturga austriackiego Feliksa Miterrera w sztuce, którą Andrzej Dziuk opatrzył może niezbyt adekwatnym tytułem "NIC", a grało zaledwie dwoje aktorów.

Przed zakopiańską publicznością zadebiutowali Adrianna Jerzmanowska i Maciej Stępniak. I nie ma co ukrywać - debiut był doskonały, a nowi adepci zaprezentowali zupełnie profesjonalną klasę. Zaryzykujmy nawet stwierdzenie, że w osobie Adrianny Jerzmanowskiej narodziła się oto aktorska gwiazda pierwszej wielkości - utalentowana, wrażliwa, scenicznie niebywale plastyczna i, co nie bez znaczenia, bardzo piękna. Partnerujący jej Maciej Stępniak nieco monotonny w prezentowanych formach, ale obdarzony również doskonałymi warunkami pozostawał trochę w cieniu aktorki. Oboje - co nie za częste we współczesnym teatrze - dysponujący świetnymi warunkami głosowymi i nienaganną dykcją.

Sztuka trudna, momentami przykra, bardzo ciężka do udźwignięcia dla dwojga aktorów, trzyma w napięciu przez niemal dwie godziny. Akcja rozgrywa się w miejscach niemiłych, gdzie człowiek nigdy nie trafia z własnej woli i tylko z rzadka odwiedziny kogoś bliskiego przynoszą mu kontakt z taką rzeczywistością: w zakładzie psychiatrycznym, domu starców, w więzieniu i w szpitalu. Gorzkie prawdy, podawane w kapitalnej formie tak literackiej, jak i dramaturgicznej, przypominają nam ze sceny o tym, że największe dramaty powstają zawsze między dwojgiem ludzi. Może dlatego tylko dwoje aktorów rozgrywa ów dramat na okrągłym scenicznym podeście, wokół którego podczas spektaklu siedzi publiczność. Tylko dwoje i aż dwoje. Młodzi ludzie grają tu osoby znacznie starsze, doświadczone ciężko życiowo przez los i przez siebie samych. Reżyser unika postarzania aktorów przez makijaż i dodatkowe akcesoria, takie jak choćby peruki. Wystarczy grymas twarzy, gest, deformacja figury.

Doskonałym kontrapunktem, a niekiedy komentarzem do akcji była muzyka, realizowana na żywo przez flecistę Macieja Rychłego, gitarzystę Waldemara Rychłego i Tomasza Doleżicha, który grał na skrzypcach. Ci trzej dżentelmeni występowali pod pseudonimem Kwartet Jorgi. Reżyserował Andrzej Dziuk, on też był autorem skąpej scenografii i opracowania tekstu.

Powrót do pierwszej strony Teatru