Maciej Pinkwart

Jezus, Diabeł i Mistrz z Arbatu


Zapewne umieszczenie Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa w repertuarze każdego teatru byłoby wydarzeniem wielkim. Fakt, że sztuka ta, w adaptacji i reżyserii Piotra Dąbrowskiego pojawiła się w Teatrze Witkacego, jest wydarzeniem znamiennym. Kto wie, czy nie przełomowym w historii tej sceny. Ale nie wiem, czy jest się z czego cieszyć.

 

Piątkowa (29.01.99) premiera zgromadziła w zakopiańskim teatrze dawno już nie widziany tłum, w którym jak przed laty pojawiły się liczne osobistości miasteczka pod Giewontem. Wprawdzie nadal nie było nikogo z władz miasta, ani (z wyjątkiem jednej radnej) z władz nowo powołanego powiatu tatrzańskiego - ale już żeśmy się do tego przyzwyczaili: w końcu, w statutach żadnego z tych ciał nie jest napisane, że władza ma składać się z ludzi kulturalnych. Wino i ciasteczka podano przed spektaklem i już samo to wskazywało, że mamy do czynienia z rzeczą niecodzienną. I tak też było.

Już po lekturze zapowiedzi programowych odnosiłem wrażenie, że spektakl został zrobiony poza dotychczasowym nurtem "Witkacego", bez udziału jego szefa Andrzeja Dziuka i jego sposobu działania. Każda minuta spektaklu wrażenie to pogłębiała, co więcej - wydało mi się, że dzieło Bułhakowa pokazano ... p r z e c i w  Dziukowi.

Tekst Bułhakowa w adaptacji scenicznej jest dość trudny do pokazania, ale z jego wielowątkowością i polihistoryzmem reżyser radzi sobie znakomicie. Służy temu zarówno mise en scene, jak i zabudowa przestrzeni scenicznej. Widownia (rzecz dzieje się na dużej sali im. Witkacego) ustawiona kilkupoziomowo, podobnie scena. Główna, by tak rzec - bieżąca - część akcji dzieje się na parterze sceny, sekwencje pasyjne i manifestacje osoby Piłata z Pontu prezentowane są na podniesionej nieco scenie zasadniczej, zaś postacie, zwłaszcza te nierzeczywiste, wchodzą od tyłu, wejściem zza pleców publiczności lub... oknem. To rozwiązanie, choć dla widza mało wygodne, pomaga w nadążeniu za akcją: dość szybko orientujemy się kto jest kim i jak mamy odnieść się do poszczególnych wątków. Niby łatwiej - ale odnosi się wrażenie, że czytamy powieść w opracowaniu dla młodzieży szkolnej, gdzie umieszczone u dołu strony przypisy ułatwiają percepcję tych treści, które w ocenie wydawcy mogą być dla czytelnika zbyt trudne.

Dąbrowski z pietyzmem odniósł się do tekstu, co w efekcie dało spektakl trwający 4 godziny, w dwóch aktach rozdzielonych przerwą. Tego zbyt często w Teatrze Witkacego nie bywało. Antrakty zazwyczaj spełniają pozytywną rolę towarzyską. Tak było i teraz, bowiem przerwa w spektaklu (nie służąca bynajmniej dla przebudowania scenografii czy gruntownej zmiany charakteryzacji aktorów) tutaj także "grała": przenośny bufet z wódką, ogóreczkami i sokiem morelowym z musztardówek przeniósł się ze sceny do foyer, z zamkniętej sali teatralnej dobiegały dźwięki rzekomo odbywającego się tam przedstawienia - varieté z udziałem kilku bohaterów, a przebrany za reklamowego "człowieka-kanapkę" 14-letni Piotr Łakomik zachęcał do obejrzenia spektaklu, który trwał na sali. Tenże młody adept sztuki aktorskiej (nb. syn odtwórcy tytułowej roli) pod koniec przerwy wprowadził do foyer niewidomego akordeonistę (świetnie ucharakteryzowany Jerzy Chruściński), który zaprosił publiczność z powrotem na salę i zanim ta usadziła się na miejscach, zabawiał ją muzyką.

Nie bez powodu podaję ten przykład mini-scenki, świetnie zresztą zagranej i bardzo "witkacowskiej", bowiem tak właśnie zrobiony jest cały ten spektakl. Przez scenę przewija się tłum postaci, nader realistycznie (z wyjątkiem balu u Wolanda) przebranych i ucharakteryzowanych, co chwila wjeżdżają elementy scenografii - też realistyczne: łóżka na kółkach, biurka na kółkach, kanapy na kółkach, stoliki, krzesła... Całe to przepychanie mebli dzieje się, trzeba przyznać, bardzo sprawnie, ale znów jest rodem z zupełnie innego teatru - teatru, który nie pozostawia widzowi wielu okazji do wykazania się myślą. Wszystko jest jasne, oczywiste i po prostu podane do oglądania. Teksty są kunsztownie wiązane w zdania główne i podrzędne, nierzadko z odniesieniami do klasyki literacko-filozoficzno-historycznej, przy czym wygłaszające je postacie nie zaniedbują powiadomić nas, z czego cytat pochodzi. Konstrukcja dramatu zaś w znacznym stopniu przypomina kabaret z minionej epoki: numery następują za numerami, a od czasu do czasu, żebyśmy nie zgubili wątku, któraś z postaci a part przypomina nam narracyjnie, co się dzieje aktualnie, lub działo między numerami.

Dosłowność i prowadzenie za rączkę być może wynika z pietyzmu dla tekstu, pisanego w sowieckiej Rosji w latach 1928-40. Ale my, Bogu dzięki, nie jesteśmy w sowieckiej Rosji w latach 1928-40 i przychodząc od lat do Teatru Witkacego nauczyliśmy się myśleć nieco bardziej samodzielnie i nieco szybciej. Akcja tymczasem niespiesznie zmierza do łatwo przewidywalnego finału bez kulminacji, zaś publiczność momentami przysypia jak na Pierścieniu Nibelungów.

Przykładem sceny, bez której śmiało moglibyśmy się obejść, a która jest wzięta żywcem z holywoodzkich produkcji, jest inscenizacja ukrzyżowania Jeszuy Ha-Nocri. Trwa kilkanaście minut, odbywa się bez słowa i pokazuje nam to, co przecież tak dobrze znamy. Odwoływanie się do takich archetypów u progu 21 wieku chrześcijaństwa mogłoby już być nieco bardziej symboliczne, zwłaszcza w naszej strefie kulturowej. Tym bardziej, że niebawem wątek Kaźni powraca w świetnej rozmowie Piłata z Dowódcą Tajnej Służby. Do przedłużenia spektaklu i skierowaniu go w stronę... rewii przyczynia się także mnogość postaci, które robią i mówią rzeczy nieważne i bez których spektakl toczyłby się żwawiej.

W Mistrzu i Małgorzacie występuje około 20 osób, niektóre grające kilka postaci. Poza etatowymi pracownikami Witkacego, którzy występują tu prawie wszyscy - z jednym znamiennym wyjątkiem - Piotr Dąbrowski zaprosił do współpracy kilku aktorów z zewnątrz, w tym dwie osoby, które jakiś czas temu z "Witkacego" odeszły: Karinę Krzywicką i Lecha Wołczyka. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie świetna gra aktorów zakopiańskich. Klasą samą dla siebie była Marta Szmigielska - brawurowa jako Konferansjerka, rewelacyjna jako Żona Bosego. W kilku epizodach zobaczyliśmy świetną jak zawsze Adę Jerzmanowską, zaś spośród panów największe wrażenie robili: Krzysztof Najbor jako Piłat z Pontu - to wielka rola doskonałego aktora!, Marek Wrona jako Poeta Bezdomny, Andrzej Bienias jako demoniczny Asasello i Maciej Stępniak w kilku rolach, przede wszystkim jako Berlioz i Afraniusz. Fantastyczną klasę pokazał Piotr Dąbrowski i jako Kajfasz, i jako Bosy - zmaltretowany psychicznie prezes spółdzielni mieszkaniowej. Dobrym nabytkiem dla zakopiańskiego teatru jest młody, świeżo po studiach tu przybyły Krzysztof Wnuk, wzruszający jako Mateusz Lewita.

Zapyta ktoś - a gdzie w tym wszystkim Mistrz i Małgorzata? Ano, właśnie. Tak, jakby ich nie było. Krzysztof Łakomik - Mistrz - był szarym, nijakim, prowincjonalnym pisarzem-hobbystą, znikającym na tle już nie tylko zbrodniczego reżimu, któremu się niechcący przeciwstawił, ale na tle pozostałych postaci dramatu. Nazywanie go Mistrzem w zestawieniu z tego rodzaju aktorstwem zakrawa na kpinę. Rozmowy z Bezdomnym i konfrontacja aktorska Łakomika i Wrony nie pozostawiają wątpliwości, kto jest większą osobowością.

Ale, na Boga! - znamy przecież Krzysztofa Łakomika od kilkunastu lat, i od kilkunastu lat podziwiamy jako rewelacyjnego aktora o nieograniczonych możliwościach. Więc oczywiste, że taką postać kazano mu zagrać: Mistrza, który jest, a jakoby go nie było. Przypadkowa postać z tłumu, zamieszana w aferę, której też w zasadzie by nie było, gdyby nie to, że ktoś niegodziwy chciał zagarnąć jego mieszkanie, jeden z tych, którym - jak powiada Pismo - biada, gdy wchodzą między ostrza potężnych szermierzy. No dobrze, można to zaakceptować, choć szkoda tak świetnego aktora. Ale Małgorzata?

Karina Krzywicka była jedną z założycielek Teatru Witkacego, grała w najlepszych spektaklach pierwszego okresu działalności zakopiańskiej sceny, a potem wycofała się ze współpracy i porzuciła Zakopane. Jej powrót po 10 latach nie jest, niestety, triumfalnym come-backiem. Znów: świetna aktorka, o pięknej, interesującej twarzy, nienagannej dykcji i fascynującej barwie głosu - gra postać bez wyrazu, nijaką, letnią. Nawet na balu u Władcy Piekieł, w otoczeniu wygrzebanych ze wszystkich cmentarzy świata maszkar zachowuje się jak drewniana lalka, której nic i nikt nie obchodzi. Także jej tęsknota do Mistrza i radość z ponownego z nim spotkania są letnie, a gdy wreszcie są znów razem w swej wymarzonej suterenie - zachowuje się jak spracowana emerytka, marząca tylko o ciepłych ziółkach i odrobinie światła na stronicach znanej na pamięć książki.

Taki sam jest Joszua (gościnnie Paweł Wińsczyk). Może jego spokój i zgoda na wszystko wynika z filozofii non violence? Z łatwością zgadzamy się z Poncjuszem, widzącym w nim nieszkodliwego maniaka, którego słów nikt nie weźmie poważnie i tylko fakt, iż Joszua przeciwstawia się istnieniu władzy - jakiejkolwiek władzy, a więc i rzymskiej - skłania Piłata do zatwierdzenia nałożonego nań przez Mały Sanhedryn wyroku śmierci. To mały, nic nie znaczący człowiek, może nieszkodliwy anarchista, a może po prostu wariat, więc jego życie i nauka nic nie są warte w porównaniu do kariery syna Króla Astronoma. To na pewno nie jest Jezus, który wyganiał kupców ze świątyni, ani nawet Jezus, który polemizował z faryzeuszami. To przedstawiciel pokolenia Woodstock, hippis - ale nie beatnik, łatwo wyobrażamy go sobie palącego trawkę i podśpiewującego "Hare Kriszna". Człowiek - na pewno nie Bóg-Człowiek - bez twarzy, ale z długimi włosami. Dlatego późniejsze nawrócenie się Piłata i jego pośmiertne męki, z których uwalnia go dopiero Mistrz są, doprawdy, nieprzekonywujące. W co, u licha, uwierzył post mortem Piłat? W to, że wszyscy ludzie są dobrzy? Wolne żarty. W odniesieniu do takiego Joszuy bardziej prawdziwy byłby bohater powieści Anatola France'a Prokurator Judei, który po latach wspominając swoją działalność nie mógł sobie przypomnieć sprawy żadnego Jezusa z Nazaretu, którego jakoby miał kazać ukrzyżować. Tylu ich było, tych judejskich fanatyków...

A może oni wszyscy są lalkami w rękach Księcia Ciemności? Wolanda - Szatana - Konsultanta - Sztukmistrza gra gościnnie Paweł Adamski i jest to interesująca kreacja. Interesująca, ale dość monotonna. To człowiek - diabeł, ale bardziej robot niż człowiek. Zimna twarz bez wyrazu, łysa głowa, czarne rękawiczki, laska - szpada, ciemny smoking (?) z nader pretensjonalną, błyszczącą kamizelką. Zawsze spokojny, cichy głos, ugrzeczniony, choć władczy ton i zero uczuć. Tak mógłby wyglądać Szatan. Albo Robocop. Ale w sowieckiej rzeczywistości, w otoczeniu zbytecznie dużej świty (gruby, przemądrzały i zupełnie niepotrzebny Kot Behemot Lech Wołczyk, znów come-back na scenę Witkacego, Asasello - Andrzej Bienias, NEP-owski biznesman, sekretarz i krętacz Korowiow z fatalną dykcją brawurowa Jaga Siemaszko, super seksowna mädchen für alles Hella Katarzyna Sobczak - moje uszanowanie za makijaż i perukę!) - Woland jest karykaturą Szatana, jako showman mało ma wspólnego z Brodwayem, a może nawet z Arbatem, jako Sztukmistrz jest bardziej Sztukmistrzem z Lublina niż z Piekła rodem.

Doskonała jest scenografia (autorka: Beata Wodecka), szczególnie w epizodach na "górnej scenie" - tzn. w pałacu Poncjusza, na Golgocie i na Balu u Szatana, bardzo dobre kostiumy. I w sumie jest to świetny teatr.

Więc dlaczego było takie nieprzekonywujące?

Może to tak jak z cocktailem, do którego nie wystarczy mieć doskonałe składniki, ale jeszcze trzeba je ze sobą we właściwych proporcjach zestawić?

Pisałem o znamiennym wyjątku obsadowym, który bywalcy "Witkacego" odnotują natychmiast. W sztuce nie gra mianowicie Dorota Ficoń, jedna z najwybitniejszych aktorek tej sceny, rewelacyjna i w głównych rolach, i w epizodach, na codzień - żona Andrzeja Dziuka, dyrektora Teatru. Szkoda. Na afiszu nie pojawiają się też nazwiska dotychczasowych scenografów Ewy Berbeki i Marka Mikulskiego, ani stałego autora muzyki - Jerzego Chruścińskiego.

Czy to oznacza koniec pewnej epoki w życiu Teatru Witkacego? Spektakl Mistrz i Małgorzata na zakopiańskiej scenie wygląda jak występ gościnnie zaproszonego, zupełnie innego Teatru. Może to po prostu nie jest teatr Dziuka, tylko teatr Dąbrowskiego? A może to tylko epizod na drodze artystycznej Teatru, coś na odmianę, dla zaostrzenia apetytu? Pokaże to czas, być może już najbliższy: 24 lutego przypadają 14-te urodziny Teatru Witkacego, zwykle obchodzone hucznie i okraszone nową premierą.

Quod scripsi, scripsi - jak powiedział Piąty Prokurator Judei.


Michał Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, przekład Irena Lewandowska, Witold Dąbrowski. Adaptacja i reżyseria Piotr Dąbrowski, scenografia Beata Wodecka, muzyka Michał Lorenc, choreografia Lech Wołczyk. Premiera 29 stycznia 1999 roku.

Powrót do strony głównej