Maciej Pinkwart
Nasza Magdalena
Prezentowanie
teatralnej klasyki w wersjach mocno zmodernizowanych nie jest niczym nowym i
rzadko kiedy potrafi zaskoczyć doświadczonego widza. Oglądaliśmy już
Antygonę w wersji na garnitury i
minispódniczki, Balladynę na
motocyklu, Hamleta na rusztowaniu czy
w fabryce... Musical Andrew Lloyd Webbera i Tima Rice’a z 1971 r.
Jesus Christ Superstar już z samego
założenia był nowoczesny: niedawno skończyły się złote lata 60-te, Beatlesi
wciąż byli na topie, a dzisiejsi supergwiazdorzy polityki byli długowłosymi
hipisami i popalali trawkę, stąd amerykańska rock-opera o kilku ostatnich dniach
z życia Jezusa była skazana na sukces, choć nie przyszedł on łatwo.
Nieortodoksyjne podejście do fundamentalnych kwestii chrześcijaństwa blokowało
sztuce wejście na sceny w niektórych krajach i pewno dopiero akceptacja, jaką
musicalowi udzielił w 2000 r. papież Jan Paweł II pozwoliła zrozumieć, że dzieło
to w najmniejszym stopniu nie jest antyreligijne. Przeciwnie - oklepanym
formułkom i myślowym schematom nadaje realny sens.
Nie zamierzam
streszczać fabuły, która nie odbiega od tego, co wszyscy znamy. Jezus w łódzkiej
inscenizacji nie wygląda na przeszło 30 lat i zachowuje się jak trochę
przestraszony licealista, nie podejmujący polemiki z elokwentnym Judaszem, który
nie ukrywa rozczarowania brakiem sukcesów w przekonywaniu ludzi do zasad nowej
wiary. Jakich zasad? Nieważne, tego się nie dowiadujemy. Demonstracja, która
niebawem rozwija transparenty na scenie, także nie ma charakteru religijnego w
tradycyjnym znaczeniu: roztańczona młodzież owszem, składa wyznanie wiary, i
nawet deklaruje, że ich Bogiem jest Chrystus, ale nie jako Mesjasz i syn Boga,
tylko jako supergwiazda, idol, Justin Bieber swoich czasów.
I
wtedy, waląc pałkami o plastikowe tarcze, wkracza do akcji policja i rozpędza
demonstrację. W dniach dyskusji o ustawie o zgromadzeniach i w przededniu
rocznicy wprowadzenia stanu wojennego ta „aktualizacja” robiła szczególne
wrażenie. Czy tak mogła się skończyć Niedziela Palmowa - dzień pozornego triumfu
Jezusa, który niósł w sobie zalążek klęski? Ale na razie fani wracają, wśród
nich apostołowie ze swymi żonami i ona, która nie jest fanką idola, tylko
kobietą zafascynowaną człowiekiem o niezwykłej charyzmie, ale zarazem słabym,
zmęczonym i przygniecionym rodzącymi się wątpliwościami. Człowiekiem, którego
nawet jeszcze nie kocha, ale obawia się, że ta miłość dogoni ją lada chwila i że
nie udźwignie ciężaru tego uczucia.
Maria Magdalena.
To właśnie dla niej
jechałem przez pół Polski, żeby w Teatrze Muzycznym w Łodzi zobaczyć
jubileuszowe, pięćdziesiąte przedstawienie musicalu
Jesus Christ Superstar i usłyszeć,
jak rolę najważniejszej kobiety początków naszej ery gra
Agnieszka Przekupień. Pisaliśmy już
o niej, jako coraz ciekawiej rozwijającej się polskiej gwieździe muzycznej sceny
i estrady, z której w coraz większym stopniu możemy być dumni. Urodzona w
Zakopanem, mieszkająca wiele lat w Kościelisku, absolwentka Państwowej
Ogólnokształcącej Szkoły Artystycznej, Miss Poezji w POSA, studiowała w Krakowie
na UJ polonistykę, a w Gdańsku - wydział wokalno-aktorski Akademii Muzycznej.
Jest laureatką wielu konkursów piosenkarskich i aktorskich. I od kilku lat
występuje na scenach muzycznych Gliwic, Gdańska, Łodzi i Warszawy, śpiewa w
Ameryce na koncertach Piotra Rubika - i czasem też zagląda pod Tatry.
Jej Maria Magdalena
jest absolutnie perfekcyjna. Bardzo ładna, prawie bez makijażu, w sukience
skromnej, choć w kroju nawiązującej do skomplikowanej przeszłości, którą zresztą
Magdalenie wypomina Judasz, a Jezus jego właśnie strofuje: „Jeśli ty jesteś bez
grzechu, to pierwszy rzuć w nią kamieniem!”. Agnieszka ma trudne zadanie także
pod względem aktorskim, bo kreowana przez nią postać jest emocjonalnie
niejednoznaczna: zakochana, ale obawiająca się tej miłości, chroniona przez
Jezusa, choć czująca, że to właśnie ona powinna chronić jego - przed wrogami i
przed wyznawcami, przed tłumami fanów, oczekujących kolejnych cudów, a nawet
agresywnie wymuszających je, a nawet przed Dwunastoma, którzy chcą widzieć w nim
przywódcę politycznego. Ale przede wszystkim przed nim samym i jego
zdeterminowanym przez Boga losem.
Wielkim
atutem tej kreacji jest jej głos: Agnieszka Przekupień śpiewa precyzyjnie, ma
doskonałą dykcję i świetną interpretację. Warto dodać, że łódzki spektakl grany
jest w wersji oryginalnej, po angielsku, ale nad sceną wyświetlane są
tłumaczenia tekstu. Zresztą wszyscy wykonawcy śpiewają kapitalnie, a najlepsze
interpretacje – poza Magdaleną - są dziełem Judasza, Jezusa, Kajfasza i Heroda.
Magdalena ma tylko jeden duży song (I
Don’t Know How to Love Him), ale świetnie śpiewa także partie dialogowe i w
istotny sposób wzmacnia piosenki
zespołowe. Z natury rzeczy główną linię przedstawienia tworzy postać Jezusa,
kreowana przez 24-letniego Marcina
Franca. W pierwszej części jest jakby onieśmielony, zaskoczony swoją pozycją
supergwiazdy, choć najwyraźniej się nią cieszy i odrzuca krytykę Judasza,
zarzucającego mu, że się pogubił ideowo i tylko płynie na fali entuzjazmu nie
rozumiejącego go tłumu, co musi doprowadzić do tragicznego końca. W drugiej
połowie już wie, że jego los się dopełnia, że tłum wyznawców, a nawet przyjaciół
opuści go w godzinie próby, a po jego śmierci szybko o nim zapomną. Jeszcze
usiłuje z tym walczyć, kiedy w ogrodzie Getsemani chce wyprosić u Boga odejście
od planu - prosi, grozi, nie rozumie, dlaczego martwy ma dla Ojca większą
wartość niż żywy, a nie otrzymując żadnej odpowiedzi wręcz wzywa go do szybszego
działania: zabij mnie prędko, zanim odejdę, zanim się zbuntuję. Scena, kiedy
Jezus w Ogrodzie Oliwnym wadzi się z Bogiem i swoim losem jest jedną z
najlepszych i najbardziej poruszających w całym przedstawieniu.
Niejednoznaczną postacią jest także Judasz, bardzo dobrze realizowany aktorsko i
wokalnie przez Tomasza Bacajewskiego,
w pierwszej części wyraźnie dominujący nad Jezusem i mający mu za złe to, że dla
taniego poklasku fanów rezygnuje z misji, która – zdaniem Judasza – ma
doprowadzić do przejęcia władzy w Jerozolimie i wypędzenia Rzymian. Ale jego
pertraktacje z Sanhedrynem pokazują, że tak naprawdę głównym motywem działania
Judasza nie jest polityka ani chęć łatwego zarobku – jak utrzymują członkowie
Wysokiej Rady - tylko pragnienie ukarania Jezusa za to, że był taki jaki był.
Zresztą ani intelektualnie, ani merytorycznie Judasz do pięt nie dorasta władzy
jerozolimskiej, żelazną ręką kierowanej przez arcykapłana Kajfasza, kapitalnie
granego przez
Pawła Edrmana,
którego basso profondo brzmi nad
sceną tak, jakby unosiło się z najniższego kręgu dantejskiego piekła.
Potem wydarzenia biegną coraz szybciej. Po zdradzie Judasza
i aresztowaniu Jezusa przez zomowców,
dotychczasowego idola obstępuje tłum dziennikarzy, zadając mu mnóstwo
nieistotnych pytań, na które nie otrzymują odpowiedzi, zresztą te odpowiedzi są
im zupełnie niepotrzebne - oni i tak wszystko wiedzą lepiej. A w następnych
scenach dawni dziennikarze staną się częścią tłumu, wołającego do Piłata:
ukrzyżuj go!
Zaś Jezus nie powie
już prawie nic, ani przed Sanhedrynem, ani przed prokuratorem Judei, ani przed
operetkowym królem Herodem (Niccola
Palladini), kapitalnie ucharakteryzowanym na kolorową
drag queen w stylu Conchity Wurst,
który wraz z chórem niegrzecznych aniołów i nieobyczajnych dworzan przebojowo
śpiewa znany motyw You are the Christ….
Jeden z widzów
siedzących za mną westchnął w pewnym momencie:
Ciekawe, czy go ukrzyżują. Niestety,
wszystko było zdeterminowane przed wiekami, nieuchronne jak w greckiej tragedii
i musiało się dopełnić. Scena ukrzyżowania - przepięknie rozwiązana
scenograficznie - kończy się niemal odtworzeniem
Piety Michała Anioła, ale głowę
Chrystusa trzyma na kolanach Maria Magdalena, ukrywająca długie blond włosy pod
kapturem...
Potem,
po długiej chwili ciszy, była niemilknąca
standing ovation, tym razem zupełnie zasłużona, kilka bisów (w tym tytułowy
Jesus Christ Superstar), wiele
ukłonów i mocne postanowienie, żeby koniecznie już niedługo zobaczyć spektakl
Cyrano de Bergerac, gdzie Agnieszka
Przekupień śpiewa rolę Roksany.
Warto podkreślić
znakomitą inscenizację i reżyserię musicalu Webbera i Rice’a, autorstwa
Zbigniewa Matiasa, scenografię
Grzegorza Policińskiego, kostiumy
Katarzyny Łagowskiej i
Justyny Woźniak, a także znakomity
efekt wielkiej pracy dyrygenta i kierownika muzycznego przedstawienia,
Brazylijczyka José Maria Florência i
jego orkiestry (fantastyczne riffy
gitarowe!).
Wracaliśmy potem z
ulicy Północnej do centrum przez grudniową Łódź, na Piotrkowskiej noc
rozświetlały tysiące kolorowych światełek i było trochę absurdalnie: prawie
przed Bożym Narodzeniem rozpamiętywaliśmy dźwięki i przesłanie Ukrzyżowania. Ale
w zasadzie wszystko było na swoim miejscu: to jest cykl, który powtarza nam
każde życie, od urodzin do śmierci, każdy dzień od wschodu do zachodu słońca,
każda miłość, każdy oddech, każde słowo, każde uderzenie serca, każdy początek i
koniec. Rzecz w tym, żeby ten koniec nie był ostateczny, żeby uwierzyć w to, że
tylko od nas zależy, czy zmartwychwstanie stanie się dla nas tak oczywiste, jak
to, że po zachodzie słońca nastąpi wschód, a po naszym życiu – nastąpi życie
tych, co przyjdą po nas.