Maciej Pinkwart

Kaja i Kai w Kieżmarku

 

Miało się na burzę i nawet trochę padało, kiedy jechaliśmy z Lidką przez Magurę Spiską, by od strony Niedzicy dotrzeć do Kieżmarku, gdzie miał się odbyć koncert z udziałem najznakomitszej polskiej skrzypaczki, Kaji Danczowskiej. Urocze, zabytkowe miasteczko, z pięknym rynkiem, ciekawie odrestaurowanym zamkiem i historią, w której losy Słowacji, Węgier i Polski tworzą niezwykle barwny, prawdziwie europejski deseń – jest już w zasadzie po sezonie. O 19 już tylko nieliczne grupki miejscowej ludności, przeważnie o śniadej cerze, snują się po ulicy Hlavnej, turystów nie widać, więc nieco zaskakuje nas dialog dwóch dziewcząt, toczony po francusku. Nieco dalej trójka młodych ludzi dość głośno rozmawia po niemiecku, a wszyscy zmierzają w stronę katolickiej bazyliki Świętego Krzyża, położonej nieco w bok od rynku, w pobliżu głównego miejskiego parkingu. To członkowie dziś występującego ansamblu – Szwajcarskiej Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej, czekając na zakończenie trwającej właśnie w kościele omšy zwiedzają najbliższą okolicę.

Tradycje muzyczne najbardziej tatrzańskiego ze spiskich miast sięgają XIII wieku, czyli niemal początków istnienia Kieżmarku, który – jak większość miast w północnych Węgrzech – wtedy właśnie z trudem dźwigał się po spustoszeniach, spowodowanych nawałą tatarską. Od XVI do XVIII wieku Kieżmark bardzo ciężko odchorowywał reformację i kontrreformację, zmieniając opcje polityczne i religijne, walcząc z konkurencyjną Lewoczą, z panami na tutejszym zamku (wśród których byli i Polacy – Hieronim i Olbracht Łascy) i władzami w Budapeszcie, a kiedy wreszcie cesarz Leopold wspólnie z Sejmem w Szoproniu w końcu XVII wieku wydał edykt tolerancyjny, ewangelicy kieżmarscy wybudowali piękny kościół drewniany, istniejący do dziś. Nie zakończyło to sporów religijno-politycznych i dopiero interwencja sił nadprzyrodzonych pogodziła zwaśnione strony – w 1710 roku tragiczna zaraza wygubiła trzy czwarte mieszkańców miasta, a ocalała reszta wznosiła dziękczynne modły za ocalenie – katolicy w kościele Świętego Krzyża, protestanci w drewnianym kościele partykularnym (tak nazywano świątynie wybudowane na mocy artykułu 26 edyktu tolerancyjnego).

Po latach protestanci wybudowali nowy kościół – murowany i w dziwacznym stylu bizantyjsko-mauretańskim – a stara świątynia stała się jednym z najcenniejszych zabytków miasta. I tam właśnie zazwyczaj odbywają się koncerty, przeważnie kameralne, bo akustyka drewnianego kościoła jest znakomita.

Ale dziś koncert jest w katolickim kościele Świętego Krzyża. Okazała późnogotycka budowla, wzniesiona w latach 1444-98, na zewnątrz prezentuje przede wszystkim renesansowe hurdycje na wieży, obok bardzo ozdobną dzwonnicę z charakterystyczną spiską attyką. Dopiero w środku można podziwiać gotyckie sklepienia krzyżowe, sieciowe i gwiazdowe, chór i zdobienia z końca XV wieku. Główny ołtarz datowany na 1500 rok ma rzeźbę Ukrzyżowania, pochodząca podobno z pracowni Wita Stwosza... Figurę Madonny wykonał słynny Mistrz Paweł z Lewoczy.

Ale na podziwianie wystroju wnętrza nie mamy za dużo czasu, bo w prezbiterium już są błyskawicznie ustawione zaraz po mszy rozkładane krzesła, i kilka minut po wpół do ósmej na salę wchodzą członkowie orkiestry. Publiczność – niemal pełny kościół – wita ich gorącymi oklaskami, na stojąco. Krótko i serdecznie przemawia miejscowy proboszcz, potem organizator koncertu – Adam Kitkowski z Zakopanego – przedstawia orkiestrę, zupełnie niepotrzebnie powtarzając po polsku to, co jest napisane – też po polsku – w rozdanym publiczności programie koncertu. Wreszcie za pulpitem dyrygenckim staje Kai Bumann.

44-letni Berlińczyk, w okularach, o ujmującym uśmiechu kieruje szwajcarską młodzieżą muzyczną od 1998 roku, kiedy to wygrał konkurs na to stanowisko. Jednocześnie od 1997 roku związany jest z polskim życiem muzycznym – był dyrektorem artystycznym Opery Krakowskiej, pierwszym gościnnym dyrygentem Filharmonii Gdańskiej, dyrygował też orkiestrami Filharmonii Bydgoskiej, Poznańskiej, Wrocławskiej i Kaliskiej, a obecnie – po sukcesie dyrygowanego przezeń „Falstaffa” Verdiego w Warszawskiej Operze Kameralnej w 2003 roku – jest kierownikiem artystycznym tego zespołu.

Pierwszym utworem wieczoru jest Musica Luminosa per Orchestra szwajcarskiego współczesnego (ur. 1931) kompozytora Rudolfa Kelterborna. Wolna, mocno kolorystyczna kompozycja świetnie służy jako przetarcie się muzyków w pierwszej części koncertu – młodzi Szwajcarzy nie mieli w kościele próby, nie mieli możliwości rozgrzania instrumentów i siebie samych – mimo lata, kieżmarski wieczór jest dość chłodny i widzę, że jedna ze skrzypaczek siedzi w swetrze, narzuconym na „wyjściową” czarną bluzkę, zaś kontrabasistka ma na szyi szalik...

Mimo iż nowoczesność kompozycji zapewne niezbyt odpowiada gustom większości starszej przeważnie publiczności, oklaski brzmią szczerze i długo. Poprawiam się na twardej kościelnej ławce, bo teraz w programie ma być mój ulubiony I Koncert Skrzypcowy Szymanowskiego w wykonaniu Kai Danczowskiej. Niestety, nie od razu – Adam Kitkowski zaczyna go zapowiadać i od razu ciśnienie skacze mi o kilka kresek.

Zawsze w takich wypadkach mam dylemat – czy siedzieć grzecznie i kulturalnie słuchając bzdur, czy protestować? Jako kustosz muzeum Szymanowskiego powinienem zrobić skandal, ale z drugiej strony jesteśmy za granicą i nie możemy robić z siebie pośmiewiska... Przekonuję sam siebie, że spośród słowackiej publiczności może kilka osób zaledwie rozumie dobrze, co Kitkowski mówi, a i oni nie są w stanie zweryfikować jego wypowiedzi. Do wygłaszanych tekstów zapewne także można zastosować trójzasadę Stanisława Lema – po pierwsze, nikt niczego nie czyta (w tym przypadku – nie słucha), po drugie – jeśli nawet czyta, to nie rozumie, po trzecie – jeśli nawet rozumie, to natychmiast zapomina... W końcu jest absolutnym przypadkiem, że na koncercie w słowackim kościele znalazł się kustosz „Atmy”, w dodatku z żoną - kompozytorką i nauczycielką muzyki...

Więc przekonuję sam siebie, że fakt, iż prowadzący koncert jego organizator pomylił pierwszy koncert z drugim i opowiada dyrdymały o jego „góralskich inspiracjach” i ludowym charakterze – wobec utworu który należy do okresu impresjonistycznego w twórczości Szymanowskiego – nie ma większego znaczenia. O koncercie, napisanym w 1916 roku mówi Adam Kitkowski, że powstał w ostatnim okresie życia kompozytora – choć Szymanowski żył jeszcze po tym 21 lat... Mówi o tym wreszcie, że twórca ostatnie lata swego  życia spędził w Szwajcarii - choć przybył tam z Francji na kilka dni przed swą śmiercią w Lozannie... Tu naturalnie pomylił się prowadzącemu Szymanowski z Paderewskim... Myślę jeszcze sobie, że kiedy Szwajcarzy na trasie swego tournée pojadą do Krakowa i tam kulturalna i znająca się na rzeczy publiczność usłyszy takie „Nowe Ateny”, to skandalu nie da się uniknąć, a biografka Szymanowskiego Teresa Chylińska udusi pana Adama Kitkowskiego gołymi rękami i zakopiańskie Stowarzyszenie Niezależnych będzie musiało szukać nowego prezesa...

NIEWAŻNE... Bo oto wreszcie z bocznej nawy wychodzi drobnym krokiem drobniutka Kaja Danczowska, jedną ręką trzymając skrzypce ze smyczkiem, drugą – przytrzymując fałdy długiej, niebieskiej sukni z egzotycznymi motywami roślinnymi. Oklaski na powitanie brzmią bardzo głośno.

Poznaliśmy się w dniu otwarcia „Atmy”, 6 marca 1976 roku, kiedy to Kaja występowała w sali „Morskiego Oka”, grając „Mity”, na inaugurację muzycznej obecności Szymanowskiego w Zakopanem. Słuchałem jej potem wielokrotnie, za każdym razem zachwycając się w jak świetny sposób rozumie Szymanowskiego i jak sugestywnie narzuca swoją oryginalną interpretację jego utworów. Ale tak się akurat złożyło, że przez te blisko 30 lat naszej znajomości nigdy nie słyszałem I Koncertu w jej wykonaniu.

Po pierwszych nutach zacząłem się obawiać, czy 100-osobowa orkiestra nie zagłuszy w mocnych tutti filigranowej Kai, i tak to wydawało mi się początkowo, ale po kilku minutach usłyszałem, że wszystko jest w porządku – gotycka akustyka kościoła Świętego Krzyża w Kieżmarku pomogła wydobyć znakomite brzmienia skrzypiec. Wielki polski dyrygent Stanisław Wisłocki mówił mi kiedyś, że największa trudność w graniu Szymanowskiego polega na tym, żeby poprawić wszystkie niedoskonale zinstrumentowane fragmenty, w których poszczególni muzycy zagłuszają się nawzajem. Ale tutaj albo nie było co poprawiać, albo Bumann zrobił to doskonale, bo orkiestra i solistka świetnie się uzupełniali, wydobywając wszystkie finezje orientalno-impresjonistycznego założenia I Koncertu. Kaja Danczowska po mistrzowsku operowała dynamiką, o to zarówno tą muzyczną, jak i uczuciową, sterując bez trudu odczuciami publiczności. A usytuowana w finałowej części utworu kadencja Pawła Kochańskiego napełniła cały kościół całym tłumem aniołów muzycznych, które zachwycone biły brawo potem razem z nami, na stojąco dziękując artystce, jakiej nigdy jeszcze w spiskiej stolicy nie widziano.

Potem była jeszcze V Symfonia e-moll Piotra Czajkowskiego, zagrana perfekcyjnie, choć jak dla mnie – zwłaszcza po Szymanowskim – nudnawa i przestarzała. Moja żona natomiast zachwyca się Czajkowskim w wykonaniu Młodzieżówki Szwajcarskiej do dziś, co odnotowuję jako przykład tego, że w małżeństwie nawet na tematy artystyczne trudno o pełną jedność poglądów... Na koniec młodzi Szwajcarzy zagrali - niejako w ramach „zapowiedzianego bisu” – „Orawę” Wojciecha Kilara. Utworu tego zawsze słucham z sentymentem, bo przecież napisał ją autor z mojej inicjatywy na 10-lecie istnienia „Atmy” i z tej okazji miała ona swoje prawykonanie w 1986 roku w zakopiańskim BWA, kiedy to Polską Orkiestrą Kameralną dyrygował – w obecności kompozytora – wybitny muzyk i świetny taternik Wojciech Michniewski. Tym razem zastanawiałem się, jak na Spiszu przyjmą „Orawę”, ale chyba tylko mnie bawił ten paradoks słowno-geograficzny, no i jak zabrzmi utwór napisany na skład kameralny w wykonaniu wielkiej orkiestry. Bumann wyłączył wszystkie dęte i perkusję, kwintet pozostawił w całości i zabrzmiało nieźle, choć jak dla mnie trochę ciężko i nieco zbyt wolno. Ale podobało się bardzo - i publiczności, i orkiestrze, która grając sama bawiła się świetnie, naturalnie bez szkody dla jakości wykonania. A mnie szczególnie podobało się, że świetnie w postgóralskiej „Orawie” czuły się egzotycznie wyglądające skrzypaczki o chińskiej czy koreańskiej urodzie, no i różnojęzyczny tłum muzyków szwajcarskich.

Burza oklasków była w końcu jedyną burzą tego wieczoru. Po 50 minutach jazdy pod wygwieżdżonym tatrzańskim niebem wróciliśmy do domu, myśląc o tym, że tego typu imprezy są dla nas najlepszym potwierdzeniem słuszności idei wspólnej Europy. I choć może nieco przesadnie autorzy programu tournée szwajcarskiej orkiestry nie zauważyli, że Kieżmark leży w państwie, które nazywa się Słowacja (pisząc o działalności orkiestry: 2005 – tournée w Polsce – koncerty w Zakopanem, Krakowie i Kezmaroku), to jednak fakt, że nasza bliskość dotyczy teraz również spraw muzycznych, budzi dobre nadzieje na przyszłość.