Maciej Pinkwart

Dwaj panowie Sz. pod Babią Górą

 TUTAJ skan artykułu

Inne recenzje muzyczne

 

Ciemno, chłodno i smutno się zrobiło, kiedy zamilkły ostatnie nuty, kiedy wybrzmiały ostatnie owacje i zabytkowy kościółek w skansenie w Zubrzycy Górnej powoli zaczęli opuszczać słuchacze. Piękne nuty unosiły się jednak jak gwiazdy nad Orawą i pozwalały marzyć o tym, żeby było nam dane za rok znów żegnać lato przy dźwiękach muzyki kameralnej, na festiwalu tak znakomicie zorganizowanym przez Krzysztofa Leksyckiego.

 

Tak się złożyło, że sobotniego (28 sierpnia) koncertu Orawskiego Festiwalu Kameralnego, który odbył się w kościele w Lipnicy Wielkiej, nie dałem rady wysłuchać – w tym samym czasie bowiem odbywało się muzyczne pożegnanie lata w „Atmie”. I tylko z kronikarskiego obowiązku odnotuję tutaj według programu, że poświęcony był on jednemu z najpiękniejszych (zarówno co do brzmienia, jak i kształtu) instrumentów dętych – waltorni, kiedyś nazywanemu „leśnym” lub „myśliwskim rogiem”, co zresztą jest tłumaczeniem niemieckiej nazwy owej trąby – „wald horn”. Także róg naturalny i waltornia piccolo były wykorzystywane na sobotnim koncercie, na którym solistą był jeden z największych wirtuozów waltorni – Adam Kozłowski. Towarzyszył mu Kwartet Festiwalowy, w składzie Ilona Nieciąg i Krzysztof Leksycki – skrzypce, Gianfranco Borelli – altówka i Anna Armatys-Borelli – wiolonczela, a w programie znalazły się utwory Jana Sebastiana Bacha, Georga Philippa Telemanna, Wolfganga Amadeusza Mozarta i Arnolda Cooka.

Następnego dnia znów orawscy melomani i liczni przybysze stawili się licznie w XVII-wiecznym drewnianym kościółku w Zubrzycy Górnej, by tym razem oddać się całkowicie w panowanie królującemu w tym roku na całym świecie 200-letniemu Chopinowi i jego mniej w Polsce celebrowanemu równolatkowi – Robertowi Schumannowi. Solistą był młody, ale bardzo już utytułowany i wielokrotnie nagradzany Pomorzanin (studia w Gdańsku, obecnie pracuje w Bydgoszczy) – Radosław Kurek. W pierwszej części koncertu wraz z Kwartetem Festiwalowym zaprezentował się jako solista w I Koncercie Fortepianowym e-moll op. 11 Fryderyka Chopina, a następnie w tym samym wykonaniu usłyszeliśmy Kwintet Fortepianowy op. 44 Roberta Schumanna.

Chopin, jak to Chopin: wszystko wiemy, wszystko znamy i bez względu na okoliczności kochamy. Zagrany przyjemnym dźwiękiem przez utalentowanego artystę, Koncert e-moll w pierwszej części (allegro maestoso) wprawił słuchaczy w liryczny nastrój, w drugiej (romanca) trochę rozmarzył, jako że prowadzący koncert Krzysztof Leksycki przypomniał, iż powstała ona, inspirowana smutną miłością Frycka do Konstancji Gładkowskiej. Marzycielski nastrój pogłębiały niezwykłe wprost rubata, przez solistę przeciągane niemal do pauzy generalnej, co sprawiało wrażenie, że artysta zapomniał tekstu, zwłaszcza, że grając dość gwałtownie przeszukiwał leżące na fortepianie nuty. W trzeciej części, było już żywo, zgodnie z tempem vivace, choć pod sam koniec chłód jesiennego wieczoru w połączeniu z wilgocią oddechów musiał chyba wpłynąć negatywnie na strój Kwartetu, co przez dłuższą chwilę korygowano w przerwie.

I potem był Kwintet Schumanna. Rewelacja! Trochę zgodnie z Hitchcockowską zasadą: najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie musi stopniowo wzrastać: zaczęło się od uroczo zagranego allegro brillante, potem – żebyśmy się zanadto nie rozdokazywali - zabrzmiał marsz żałobny (trochę z przymrużeniem oka) w formie trzech menuecików, po którym nastąpiło żywiołowe scherzo, a ostatnia część - allegro, ma non troppo – nawiązująca nieco do Beethovenowskich fug była majstersztykiem polifonii o niezwykłej i precyzji, i dynamice.

Nie dziw więc, że oklaskom (w formie standing ovation) nie było końca, obsypani kwiatami artyści dziękowali publiczności i sponsorom,  publiczność dziękowała Krzysztofowi Leksyckiemu, a dyrektor Muzeum Orawskiego Parku Etnograficznego Emilia Rutkowska ze wzruszeniem zamykała festiwal, zapraszając za rok na następny.

Było pięknie, podniośle nawet, a zarazem wzruszająco. To naprawdę niezwykły festiwal – i dlatego, że świetnie przygotowany tak organizacyjnie, jak i programowo, w zasadzie bez zarzutu wykonywany przez nieliczną przecież grupę muzyków, i dlatego, że odbywający się z dala od wielkich centrów kultury, a przez to tym bardziej ważny dla miejscowej społeczności. I, jak się wydaje, przez tę społeczność doceniany, bo i frekwentowany należycie, i chwalony przez miejscowych gazdów gminnych. Festiwal pokazał raz jeszcze, że dobrze wykonywana muzyka tzw. klasyczna nie jest bynajmniej trudna dla przeciętnego słuchacza, na pewno nie nudzi, a obcowanie z żywą sztuką, tworzoną na naszych oczach, czy może lepiej – uszach, stwarza nam poczucie wyjątkowości, jakiej nie dają standardowe walkmanowo-telewizyjne łupanki. Impreza Krzysztofa Leksyckiego, realizowana wspólnie z dyrekcją Muzeum w Zubrzycy Górnej potwierdziła dodatkowo wielką rolę, jaką dla kultury i historii całego Podtatrza ma ta placówka, działająca żywo i coraz ciekawiej.

Za rok, pod koniec sierpnia, znów ma być kameralne muzykowanie na Orawie. A z nowym rokiem szkolnym, powrócą „Czwartkowe Wieczory” w nowotarskiej Szkole Muzycznej, organizowane także przez Krzysztofa Leksyckiego. Już się na to cieszę.