Młoda muzyka górą!

 

Ostatnio wmówiłem sobie, że jest dobrze, a będzie coraz lepiej i kultura będzie mogła pokazać kryzysowi środkowy palec. No, bo odbył się kongres kultury – a można było z pozorów sądzić, że ministerstwo kultury, które nie ma pieniędzy kulturę, nie zorganizuje trzydniowej nasiadówki przerywanej bankietami na koszt państwa, by w trakcie obrad stwierdzić, że nie jest dobrze, bo nie ma pieniędzy na kulturę. Kongres się odbył, po bankiecie posprzątano, było pysznie.

 

A w Zakopanem piwne imprezy muzyczne znalazły się w odwrocie, modne zespoły i soliści piosenki są tak drodzy, że nawet Biuro Promocji zadrżało przed podpisaniem zlecenia na ich występy pod pisuarem na Równi Krupowej. I bardzo dobrze, tego towaru mamy aż nadto w całym kraju i na ekranach wszystkich telewizji, więc można się bez tego obejść. Choć bez Dody jest smutno. Muzyka innych nurtów, jeśli w mediach się pojawia, to tylko w takich porach, kiedy normalny meloman albo śpi, albo ćwiczy Kamasutrę, albo ogląda film erotyczny. W tej sytuacji tegoroczne nuty, których echo odbijało się od Giewontu, były to przede wszystkim dźwięki muzyki jazzowej i poważnej, co dowodzi starej prawdy, że im gorzej tym lepiej. Znamy to także z literatury: czy gdyby Mickiewicz nie tęsknił za Litwą na paryskim bruku, tylko trwał na carskiej posadzie w zapyziałym Wilnie – napisałby największe polskie dzieło poetyckie, opiewające ojczyznę-litewszczyznę?

Muzyka w górach górą. Nie wiadomo skąd zakopiańskie towarzystwa muzyczne, imienia Szymanowskiego i imienia Karłowicza wzięły na to pieniądze, ale jakoś je wygrzebały i dzielnie przystąpiły do organizacji imprez: Marcowe Wieczory Kameralne i Lipcowe Dni Muzyki u Szymanowskiego odbyły się jak co roku, może tylko nieco skromniej. Z wielkim rozgłosem za to zadebiutował Festiwal „Muzyki na Szczytach” zorganizowany przez Towarzystwo im. Mieczysława Karłowicza. Jeśli debiut miał taki rozmach, to jak pięknie będzie szczytować Karłowicz w latach następnych? W pierwszej połowie roku, póki kasiory starczyło, muzykę dzielnie wspierało Muzeum Narodowe w Krakowie, które poprzez swój oddział w „Atmie” także zapewniło muzykalnym zakopiańczykom i ich gościom kilka niezapomnianych chwil.

Okazją do tych refleksji jest zakończona właśnie pierwsza seria jesiennych spotkań muzycznych, która trwała w „Atmie” w miniony weekend. Zaczęło się od dorocznego spotkania z młodzieżą muzyczną Szkoły im. Karłowicza z Katowic, której uczniowie i pedagodzy pojawili się przy Kasprusiach 2 października. Albo uczniowie się teraz szybciej starzeją, albo profesorowie nie dopuścili ich do występu, bo soliści tego sobotniego wieczoru w większości zdecydowanie już dawno otrzymali ostatnie cenzurki. Zaczęli od trzech szkolnych utworów Mieczysława Karłowicza, napisanych podczas studiów w Berlinie. Walc G-dur na fortepian (wykonywała Anna Czaicka) i Impromptu na skrzypce i fortepian (skrzypek Dariusz Zboch i Anna Lasek-Starzec) pokazały, że ich 19-letni twórca potrafił się świetnie bawić, tworząc zabawne salonowe kawałki. Rozdzielająca je sonata fortepianowa B-dur z 1898 r. (Piotr Banasik) była nieco przyciężka i nudnawa.

Potem fagocista Mateusz Słomiany i pianistka Anna Czaicka zaprezentowali trzy utwory z Suity Jazzowej Kena Coopera, współczesnego (ur. 1923) kompozytora amerykańskiego. Brzmiało sympatycznie, choć jak na inspiracje jazzowe dość spokojnie – fagocistów jednak w „Atmie” nie pamiętam, więc zawsze to jakaś nowinka. Drugą część koncertu wypełniły utwory Dymitra Szostakowicza – najpierw fortepianowe preludia i fuga C-dur (op. 34 i 87, Tymoteusz Bies i Maciej Słapiński), potem cykl pieśni z 1948 r. Z żydowskiej poezji ludowej (Justyna Bachowska – sopran, Agata Kobierska – alt, Piotr Rachocki – tenor i Bogusława Ciepierska – fortepian). Jak zwykle, rosyjski mistrz wydał mi się eklektyczny i nieco wtórny, ale technika wykonania pieśni była interesująca. Koncert prowadziła Teresa Michalik.

Sobotni wieczór należał do wiolinistyki. 3 października, w 127 rocznicę urodzin Karola Szymanowskiego, pod egidą Towarzystwa Muzycznego jego imienia, odbył się recital skrzypka Adama Musialskiego, który z towarzyszeniem swojej siostry Beaty przy fortepianie przedstawił kilka utworów „naszych zakopiańczyków” oraz – cóż za, wydawałoby się, przedziwny zestaw! – dwóch kompozytorów południowo-amerykańskich. Najpierw zabrzmiały juwenilia Mieczysława Karłowicza – Serenada i (po raz kolejny!) Impromptu z 1895 r., a potem – odnaleziona niedawno i wykonywana właściwie tylko przez Musialskiego Etiuda Karłowicza na skrzypce solo, oparta na tematach Mikołaja Medtnera. Pomiędzy nimi zabrzmiały dwa utwory Szymanowskiego: rzadko grywana Kołysanka op. 52 z 1925 r., oraz transkrypcja fortepianowego w oryginale pierwszego preludium z op. 1. W drugiej części usłyszeliśmy kilka brawurowo zagranych sztuczek Astora Piazzoli, który podniósł ludowe do narodowego w zakresie argentyńskim, przenosząc tango z burdeli Buenos Aires na estrady filharmonii, co w „Atmie” zabrzmiało jak najbardziej na miejscu, a to z dwóch powodów: Piazzola tak jak Szymanowski inspirował się muzyką ludową i tak jak Szymanowski miał do czynienia z tangiem. Konkretnie siostrzenica Szymanowskiego Kicia kiedyś przyprowadziła do Wujcia tancerkę rewiową, która wykonała mu w Atmie piosenkę:

Ja kochać umiem tak jak Tangolita...

Utwory Piazzoli przedzieliła znana z filmu Czarny Orfeusz kompozycja Brazylijczyka Luiza Bonfy Manhã de Carnaval, przed laty będąca światowym hitem, w Atmie jednak brzmiąca może zbyt melancholicznie. Szkoda, bo Bonfa to świetny muzyk, gitarzysta i kompozytor, współpracownik m.in. Antonia Carlosa Jobima, Stana Gaetza i Quincy Jonesa, a kawałek o karnawałowym poranku to jeden z największych światowych standardów. Na szczęście nuda skończyła się zdecydowanie, gdy Adam Musialski zagrał słynne Libertango Piazzoli (znane z filmu Polańskiego Frantic), po którym oklaski były rzęsiste, ale bisu nie spowodowały. Może dlatego, że Polański siedzi i nie wiadomo, jak się do tego ustosunkować.

Sobotni recital młodej pianistki Barbary Karaśkiewicz rozpoczął się od znakomicie wykonanej i niemal barokowej w swym klasycyzmie Sonaty Es-dur (Hob. XVI) Josepha Haydna, po czym usłyszeliśmy pięć cykli utworów Romana Statkowskiego, w którym artystka się niejako specjalizuje i który miał być clou wieczoru, ale ów starszy od Szymanowskiego mistrz późnego romantyzmu, mimo niewątpliwej biegłości kompozytorskiej (i maestrii wykonania), nieco nużył eklektyzmem. Wreszcie zabrzmiał Szymanowski – słynną Etiudę b-moll op. 4 nr 3 Barbara Karaśkiewicz zagrała kapitalnie, a skomponowane w Atmie dwa mazurki op. 62 były zarazem porywające technicznie, jak i wzruszające interpretacyjnie. Na koniec pianistka powaliła publiczność na kolana trzema (licząc z bisem) szalenie wirtuozowskimi etiudami Witolda Lutosławskiego. Co więcej – od połowy wieczoru wsparła prowadzącego koncert prezesa Towarzystwa Muzycznego im. Szymanowskiego Karola Bulę, sama komentując wykonywane utwory – a robiła to i kompetentnie, i ciekawie. No i z wielkim wdziękiem…

Starzy mistrzowie mogą już spokojnie odpoczywać – młodzież muzyczna nadeszła i opanowała Zakopane. A to jeszcze nie koniec – wszystkie następne soboty w Atmie będą wypełnione także młodą muzyką.