Maciej Pinkwart

Laleczki u Karola

 

Jak wiadomo, przyzwyczajenie wywołuje rutynę, a rutyna zabija sztukę. Ale są dziedziny działań artystycznych, w których przyzwyczajenie jest niezbędne. Jedną z nich jest organizacja imprez cyklicznych, które bez powtarzającej się co roku części publiczności, stałych miejsc i przewidywalnego programu nie mogą istnieć. Gorzej, gdy organizatorzy robią takie imprezy nie dlatego, że to lubią, umieją i uważają za wartościowe, tylko dlatego, żeby zrobić w tym roku, no bo robili w zeszłym, dziesięć i może nawet piętnaście lat temu. Wtedy łatwo może się zdarzyć, że cykliczność zatriumfuje nad poziomem.

Jeszcze gorzej, gdy przychodzi robić cykliczne imprezy w sytuacji permanentnego braku, a właściwie – ciągłego zmniejszania się ilości pieniędzy, którymi organizatorzy mogą dysponować. Wtedy robi się imprezy jak najtaniej, aby były, aby przetrwać, bo może koniunktura się zmieni i będzie nas stać na więcej i lepiej. A tymczasem – zróbmy coś, aby było, aby nie wypaść z kalendarza, aby nie stracić przyzwyczajenia publiczności. I to jest, niestety, konieczne, choć niewesołe.

Siedząc w tej robocie, jaką jest organizacja imprez kulturalnych od 1976 roku, widzę jednak, że koniunktura się nie zmienia na lepszą, a poziom finansowania imprez przez państwo i rozmaite jego agendy, a także samorządy systematycznie się zmniejsza. Czasem udaje się urwać trochę więcej – jak jest jakiś bardziej okrągły jubileusz, jak Sejm uchwali czyjś Rok Ku Pamięci, słowem – jak się zdarzy okazja. A przecież kultury w społeczeństwie nie robi się skokami od roku do roku, od okazji do okazji – tak jak znajomości muzyki Chopina nie robi się transmitując w stacjach o niszowym zasięgu co pięć lat zmagań na konkursie jego imienia. Zarabiamy coraz więcej, płacimy coraz większe podatki, imprez dotowanych jest coraz mniej i mają coraz niższy poziom. To co, do cholery, pożera tę forsę?

Towarzystwo Muzyczne im. Karola Szymanowskiego robi w Zakopanem imprezy od 1980 r. Wcześniej festiwale Szymanowskiego i regularne comiesięczne koncerty w Atmie robiło muzeum wspólnie z władzami zakopiańskimi, przy wsparciu Filharmonii Krakowskiej i Polskiego wydawnictwa Muzycznego. Pieniędzy trochę – zawsze za mało – dawało Ministerstwo Kultury i Sztuki. Dziedzictwo Narodowe było zdaje się poza resortem, może dlatego, że nie do końca wiedzieliśmy co nam wolno i co powinniśmy dziedziczyć.

Pamiętam, że programy finansowe pisało się zawsze na wyrost, w przewidywaniu, że ministerstwo i tak obetnie, ale to co zostanie – wystarczy. Ministerstwo oczywiście znało tę naiwną gierkę, więc tak sobie żonglowaliśmy wirtualnymi pieniędzmi. Jeśli festiwal na oko miał kosztować 100 tysięcy, co dawało jakieś 10 imprez po 10 patyków, to się pisało o 150 tysięcy na 12 imprez po 12 patyków plus koszty organizacyjne. Ministerstwo waliło przez pół, obcinaliśmy honoraria z 10 na 6 i wszyscy byli zadowoleni. Różnica między dawnymi, niesłusznymi, a dzisiejszymi, jak najbardziej wspaniałymi czasami nie polega na tych cholernych pieniądzach, których zawsze było i jest za mało. Polega na postępowaniu ludzi.

Po obietnicę pieniędzy przychodziłem do departamentu sztuki ministerstwa i dostawałem się przed oblicze najsympatyczniejszej pracownicy resortu kultury jaką znałem, wicedyrektorki od spraw muzyki, Izabeli Bojkowskiej. „Ciocia Iza”, jak ją nazywał cały świat muzyczny, patrzyła ze smutkiem na leżący przed nią program i preliminarz kosztów, przecierała okulary i mówiła: panie Maćku, strasznie mi przykro, program jest świetny, ale nie mamy tyle. Możemy dać połowę, ale tak mi szkoda, że coś będzie musiało wypaść

Dziś, gdy się idzie po pieniądze do jakiegoś decydenta, jest się traktowanym jak złodziej, który chce mu ukraść jego pieniądze. Resort, województwo, miasto, firma organizatora – patrzy na ciebie jak Prometeusz na sępa, który właśnie przyleciał, żeby mu wydrzeć wątrobę. Co najgorsze jednak – organizatorzy imprez kulturalnych traktowani są przez tych, którzy dzielą nasze publiczne pieniądze w najlepszym przypadku jak hobbiści, którzy żądają wsparcia dla ich prywatnych fanaberii. W jednej z instytucji, z którą byłem związany, ktoś z dyrekcji (już mam dość procesów, więc nazwiska nie wymieniam) poskarżył się dziennikarce „Polityki” na moją roszczeniową postawę. Że jestem pazerny na pieniądze. Okazało się, że moja pazerność dotyczy sum, które chcę im wyrwać na organizację koncertów. No, pazerny byłem, nie przeczę. Chciałem móc wydawać jak największe pieniądze, żeby przy ich pomocy robić imprezy z udziałem doskonałych – i niestety kosztownych – wykonawców, realizujących duże i ambitne programy.

Marcowe Wieczory Kameralne to była organizowana od 1983 r. kilkudniowa impreza, która zastąpiła wcześniej realizowane w tym terminie duże Dni Muzyki Karola Szymanowskiego. Marcowy festiwal przenieśliśmy wtedy na jesień (potem na lato) dlatego, że w marcu wówczas był szczyt sezonu związany z narciarskim Memoriałem Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny i zawsze mieliśmy kłopoty z rezerwacją hoteli. Dawne czasy, inne czasy… Pierwsze Wieczory trwały od 14 do 20 marca 1983, koncerty prowadził Zdzisław „Dyzio” Sierpiński na zmianę ze mną, a występowali pianiści Anita Krochmalska, Jarosław Drzewiecki i Andrzej Wawryków, Kaja Danczowska z Marią Rydzewską i kwartet „Academia”. Dyzio Sierpiński poza tym miał wykład o Rubinsteinie i prezentował film Perskiego i swój o Szymanowskim. Wszystkie imprezy odbywały się w Atmie.

A więc, jeśli nie było jakichś luk, które bym przegapił, w tym roku były 33. Marcowe Dni. Od kilku lat impreza ogranicza się do dwóch koncertów, z których jeden organizuje Instytucja Promocji i Upowszechniania Muzyki „Silesia”, drugi – Towarzystwo Muzyczne im. K. Szymanowskiego. Przez parę lat trzeci koncert robiło Muzeum Narodowe, a całość imprezy oscylowała wokół daty rocznicy śmierci Karola Szymanowskiego – 29 marca. Tym razem pierwszy koncert, zatytułowany w programie „Silesia prezentuje”, odbył się 27 marca 2015 w Atmie, a wystąpili na nim studenci katowickiej Akademii Muzycznej Lucyna Jarząbek (II rok studiów wokalnych, szczawniczanka, absolwentka nowotarskiej szkoły muzycznej w klasie śpiewy u Ewy Kowalczyk) i pianista Jakub Czekierda z Bytomia (I rok studiów II stopnia). On właśnie rozpoczął koncert ładnie zagraną sonatą b-moll op. 35 Fryderyka Chopina (tą z marszem żałobnym), po czym Lucyna Jarząbek zaśpiewała trzy Pieśni Kurpiowskie z op. 58. Zawsze z pewnym wzruszeniem słucham tych utworów, skomponowanych przecież od pierwszej do ostatniej nutki w Atmie, ale „rozgryzanych” wcześniej, podczas dramatycznych dni pobytu Szymanowskiego w sanatorium w Davos, gdzie kompozytor zagłuszał strach przed skutkami pobytu w mieście „Czarodziejskiej góry” lekturą zbioru kurpiowszczyzny księdza Władysława Skierkowskiego, dostarczonego mu przez siostrę Stanisławę.

A potem wysłuchaliśmy czterech utworów kompletnie przypadkowych, które moim zdaniem w ogóle nie powinny się znaleźć w recitalu, związanym z upamiętnieniem 78 rocznicy śmierci Karola Szymanowskiego (jak napisano w programie imprezy), bo ani z nim, ani z jego muzyką nie miały nic wspólnego: arię z Parii Moniuszki, arię Małgorzaty z Fausta Gounoda, pieśń Wiosenne wody Rachmaninowa i jedną z pieśni Poulenca z cyklu Metamorfozy. Lucyna Jarząbek ma wspaniały, operowy sopran, który rozsadzał ściany Atmy i z przyjemnością jej posłucham, gdy Danuta Sztencel już wybuduje w Zakopanem wspaniałą salę koncertową. Tym razem jednak słuchałem bez przyjemności. Z jednym wyjątkiem – kiedy prowadzący koncert Karol Bula streścił pieśń Gounoda mówiąc, że opowiada ona o tym, jak Małgorzata zachwyca się i bawi klejnotami Mefistofelesa…

Na zakończenie koncertu, zapewne by zamknąć go klamrą tematyczną – Jakub Czekierda wykonał (nieumieszczone nawet w programie) dwa Mazurki Karola Szymanowskiego z op. 50 – nr 3 i nr 14. Powoli przywykam do atmowskiego fortepianu marki Schimmel – a może po prostu z wiekiem staję się bardziej tolerancyjny. Albo bardziej głuchy.

Jednak następnego wieczoru (28 marca 2015) już trzeba było wykazać mnóstwo tolerancji, bo fortepian był głównym bohaterem wieczoru. Z przyjemnością stwierdzam, że lada-jakie brzmienie zostało zniwelowane bardzo dobrą grą pianistów, a nad wszystkim unosił się duch dobrej roboty programistycznej, bo program koncertu był rzeczywiście i ciekawy, i przemyślany. Występowali dwaj pianiści z (oczywiście!) katowickiej Akademii, absolwenci klas Józefa Stompla (Szczepan Kończal) i Andrzeja Jasińskiego (Łukasz Trepczyński). Zaczął Łukasz Trepczyński od przedstawienia pierwszych trzech preludiów op. 1 Karola Szymanowskiego, po czym wysłuchaliśmy w wykonaniu Szczepana Kończala sześciu preludiów kompletnie u nas nieznanego kompozytora estońskiego Eduarda Tubina, który zaciekawił mnie ogromnie i wydaje mi się bardzo bliski estetyce Szymanowskiego. A same preludia doskonale współbrzmiały z wcześniejszymi juweniliami Karola z Atmy.

Kolejny utwór – Sonata rustica Aleksandra Tansmana (wykonawca: Łukasz Trepczyński) był, jak to u Tansmana, w sposób neoklasycznie modernistyczny, z ciekawą częścią drugą i rzeczywiście rustykalną częścią trzecią, mocno chropowatą i dość nudną przez pewnego rodzaju dosłowność melodyczną. Ale ta właśnie motywika była świetnym przejściem do kolejnego utworu – trzech Mazurków Karola Szymanowskiego z op. 50 – nr 1, 2 i 15, w dobrym wykonaniu Szczepana Kończala.

W drugiej części koncertu obaj pianiści zasiedli razem do Schimmela i przedstawili dwa utwory na fortepian na cztery ręce. Najpierw była to Fantazja f-moll D 940 Franciszka Schuberta, słuchając której wynudziłem się setnie i myślałem, że może rzeczywiście utwór ten odzwierciadla fantazje romantycznego kompozytora austriackiego, urodzonego jako dwunaste dziecko nauczyciela, przez pięć lat śpiewającego w chórze partie sopranu, ucznia słynnego Salieriego, miłośnika pięknych młynarek, pstrągów i Małgorzaty przy kołowrotku. Ale Fantazja to jeden z ostatnich jego utworów skomponowany po tym, jak o jeden raz za dużo skorzystał z usług miłych pań w wiedeńskim zamtuzie, kiedy to zaraził się chorobą weneryczną i leczony był sublimatem rtęci… Cóż się dziwić, że fantazja trochę smutna? Na zakończenie zaś wysłuchaliśmy bardzo fajnego (nie znajduję lepszego określenia!) utworu Puppazzetti op. 27 Alfreda Caselli, która to miła nazwa oznacza laleczki. A ja nie mogłem się powstrzymać od myśli, że gdzieś tu nad nami unosi się duch rozwiedzionej żony kompozytora, Heleny Caselli, która mieszkała kiedyś w Atmie i bezskutecznie usiłowała uwieść Karola Szymanowskiego, co jej się nie mogła udać, bo była starą gropą, a nie młodym chłopcem.

No i Laleczki zakończyły dobry koncert zamykający Marcowe Wieczory Kameralne, spuentowane ładnie przez Joannę Staszak, która w imieniu (na koncercie nieobecnego, ku naszemu zdziwieniu, nieprawdaż) burmistrza wręczyła piękne czerwone róże pianistom oraz prowadzącemu koncert Karolowi Buli – prezesowi honorowemu Towarzystwa Muzycznego imienia Karola Szymanowskiego.

Zapowiadając pierwszy z koncertów, dr Karol Bula powiedział, że w coraz większym stopniu sprawy propagowania muzyki Szymanowskiego i tym samym działalność Towarzystwa przenosi się z Zakopanego do Katowic, bo w Zakopanem nie ma odpowiedniej sali koncertowej, a w Katowicach są takowe. A przecież muzyka Szymanowskiego wymaga wielkiej i wspaniałej akustycznie sali. Och, Karol! Przecież nie możesz nie pamiętać o tym, ile wspaniałych koncertów z muzyką Szymanowskiego zorganizowaliśmy: i Ty, i ja, i inne osoby przez te blisko 40 lat od otwarcia Atmy! A teraz, jak Danusia Sztencel już nam wybuduje salę koncertową (po trupach radnych, nie widzących wciąż takiej możliwości!) – to skąd weźmiemy pieniądze na opłacenie tych wszystkich orkiestr symfonicznych, chórów i baletów, przedstawiających nam wielkie obsadowo dzieła Szymanowskiego? Pójdziemy do „cioci Izy” z zawyżonym preliminarzem? Czy będziemy wyrywać finansową wątrobę burmistrzowi, marszałkowi i wszystkim świętym od kultury i dziedzictwa?

O trzecim koncercie, będącym post scriptum do Marcowych Wieczorów Kameralnych, w którym Tatrzańska Orkiestra Klimatyczna Agnieszki Kreiner będzie przeciwdziałała Klanowi Wyjącego Psa pewno nie napiszę, bo sam w nim biorę udział. Ale na pewno zrobią to inni. A przynajmniej na pewno pokażą 648 zdjęć publiczności i wykonawców. Muzyka dobrze brzmi na fotkach.