Maciej Pinkwart

Śnieżna rapsodia

 

W niedzielę, 8 lutego 2015 roku było tak, jakby sama natura chciała nam przypomnieć o tym, co się stało sto sześć lat temu: od świtu trwała bezustanna zadymka, zaspy na drogach i ulicach niemal paraliżowały komunikację, a spadające z nieba masy śniegu wciąż przypominały o tym, kto zimą rządzi w Tatrach. Ale śnieg może unieruchomić człowieka i jego samochód, ale duch polata kędy chce. Wtedy śnieg pokonał muzyka. Teraz muzyka pokonała śnieg.

 

O ile czegoś nie przegapiłem, był to dopiero trzeci monograficzny koncert symfoniczny poświęcony muzyce Mieczysława Karłowicza, zorganizowany w Zakopanem. Poprzednie (1939, 2009) związane były z dość okrągłymi rocznicami śmierci kompozytora pod śnieżną lawiną na zboczach Małego Kościelca. Niedzielny nie był jubileuszowy, więc stwarza pewną nadzieję, że będzie powtarzany częściej niż co kilkadziesiąt lat.

Ale z graniem symfonicznego Karłowicza w Zakopanem są stale dwa te same problemy: nie ma go gdzie wykonywać, ani nie ma na to pieniędzy. A potrzeba zarówno dużej i dobrej akustycznie sali, jak i środków na honoraria dla dużego, liczącego ponad sto osób zespołu orkiestrowego. Stąd też zwykle miłośnicy muzyki Karłowicza musieli się zadowalać odgrzewanymi na dziesiątki sposobów jego pieśniami z fortepianem, czy też mniej czy bardziej twórczo interpretowanymi juweniliami, w rodzaju Marcowej serenady z kotem… Czasem pojawiała się pod Giewontem Serenada G-dur op. 2, skomponowana na kameralną orkiestrę smyczkową. A przecież tak naprawdę kompozytor ten w pełni wypowiadał się dopiero w utworach symfonicznych.

Niedzielny koncert zorganizowany był przez Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza, które zazwyczaj zajmuje się muzyką kameralną i rzadko podczas swojej działalności odwołuje się do życia i twórczości patrona. Wierzę głęboko, że koncert w 106 rocznicę oznacza pod tym względem początek nowej epoki.

Koncert odbył się, tradycyjnie, w kościele św. Krzyża przy ul. Zamoyskiego, który przyjął nas chłodno (prawie wszyscy z wyjątkiem muzyków siedzieli w kurtkach, płaszczach i futrach), ale gościnnie. Wykonawcami byli młodzi (w większości…) muzycy Orkiestry Beethovenowskiej, dyrygowanej przez francuskiego maestro Jeana-Luca Tingauda, ze skrzypkiem Januszem Wawrowskim jako solistą. Repertuar ciekawy i starannie dobrany, a wszystkie zaprezentowane trzy utwory, w kompozycji bądź w orkiestracji powstawały w Zakopanem na początku XX wieku. Nieprzypadkowa była też kolejność prezentowanych utworów – achronologiczna, ale dobra z punktu widzenia zatrzymania uwagi słuchaczy.

Najpierw wysłuchaliśmy Rapsodii litewskiej op. 11 – poematu symfonicznego, skomponowanego w 1906 r. To jedyne dzieło Mieczysława Karłowicza, w którym dają się słyszeć dalekie echa muzyki ludowej, głównie białoruskiej, a zatem wywodzącej się ze stron rodzinnych kompozytora, który przyszedł na świat w Wiszniewie (wówczas na Litwie, teraz jest to białoruskie miasteczko Вішнеў) – 80 km na wschód od Wilna, w powiecie święciańskim. Owe ludowe tematy (raczej między bajki należy włożyć opowieści o tym, że kompozytor przypomniał sobie w wieku 30 lat kołysanki jakie śpiewała mu matka albo białoruska niania) są zapisane w jego notatniku muzycznym, a zapiski te powstały prawdopodobnie w czasie pobytów w stronach rodzinnych już w wieku dojrzałym. Słuchając Rapsodii publiczność miała okazję zapoznać się z doskonałym warsztatem kompozytorskim, kiedy to Karłowicz wprowadza poszczególne tematy muzyczne (jest ich sześć), a następnie po kolei poddaje je przetworzeniom, zachwycając zarówno kunsztem melodycznym, jak i finezją instrumentacji. Mnie, jak zawsze, najbardziej podobał się temat czwarty, melodyjny i wcale nie smutno-żałosny, jak zazwyczaj określamy muzykę naszych wschodnich sąsiadów:

 

Cytat ten pochodzi z książki wieloletniego dyrektora PWM i specjalisty od Karłowicza (doktorat z jego twórczości!) – Leszka Polonego pt. Poetyka muzyczna Mieczysława Karłowicza. Gdyby ktoś chciał zapoznać się z fachową analizą dzieł naszego kompozytora, z pewnością sięgnie po tę książkę. Dla zachęty tylko jeden akapit z rozważań o Rapsodii:

 

 

Jak dobrze, że muzykolodzy potrafią słuchaczom wszystko klarownie wytłumaczyć!

W czasie dyskusji poprzedzającej koncert, paryżanin Jean-Luc Tingaud powiedział, że muzyka Rapsodii przypomina mu dzieła kompozytorów francuskich. Pewno każdy potrafił dosłuchać się w niej czegoś dla siebie, więc umieszczenie opusu 11 na początku było bardzo słuszne.

A kiedy już połknęliśmy ten haczyk, pojawił się przed nami skrzypek Janusz Wawrowski, by zaprezentować Koncert skrzypcowy A-dur op. 8. I to dzieło powstało w znacznej części w Zakopanem, przeważnie w istniejącej do dziś willi Fortunka na Bystrem. Jest to podobno utwór dla skrzypka piekielnie trudny w sensie wykonawczym, choć atrakcyjny dla publiczności i jak to zwykle u Karłowicza ciekawie zinstrumentowany. Pierwsze dwie części (Allegro moderato i Romanza – Andante) zagrane attacca, bez przerwy, wydały mi się nieco nudnawe i jakby chaotyczne, a egzaltowana zwykle romanza nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Podobała mi się ciekawa i świetnie zagrana kadencja, której słuchałem szczególnie uważnie, bo solista powiedział mi przed koncertem, że klasyczną wstawkę wirtuozowską, o której nie wie czy skomponował ją sam Karłowicz, czy jego mistrz skrzypcowy i pierwszy wykonawca Koncertu, Stanisław Barcewicz – zastąpił własną kompozycją. Bardzo interesujące, choć nie wiem, czy taka samodzielność wykonawcy by się Karłowiczowi podobała. Część trzecia, vivace assai, tradycyjnie wywołała uśmiech zadowolenia wśród publiczności, bo wprowadza oddech świeżości i radości. Ogólnie Wawrowski pokazał, że koncert – choć trudny – jest dla dobrych skrzypków prawdziwą perełką, bo nie epatuje wyłącznie wirtuozerią, a stanowi ciekawy dialog solisty z orkiestrą. O jakości tego dialogu – za chwilę. Kaja Danczowska, której interpretację ósmego opusu Karłowicza lubię najbardziej (poza nią – jeszcze podobały mi się wykonania Konstantego Andrzeja Kulki, Agaty Szymczewskiej i Nigela Kennedy’ego), mówiła w jednym z wywiadów, że Koncert A-dur stawia na równi z Koncertem D-dur Brahmsa. Jest to komplement nie lada, większy niż tradycyjne porównywanie Karłowicza z Czajkowskim.

No i jako ostatnia została wykonana kompozycja najwcześniejsza – czteroczęściowa Symfonia e-moll „Odrodzenie” op. 7, która podobała mi się najbardziej. Nienachalna programowość nie musi się narzucać tak, by do każdego taktu dopasowywać jakiś kontekst literacki: można po prostu słyszeć w tym muzykę czystą. Naturalnie, utwór długi, jeszcze dość „szkolny” (skomponowany w latach 1899-1902, też częściowo w zakopiańskiej Fortunce), dopiero drugi (po pisanej w tym samym czasie, ale oznaczonej wcześniejszym numerem opusowym muzyce do dramatu Biała gołąbka) przeznaczony na orkiestrę symfoniczną – a zatem ma sporo typowych uciążliwości debiutu, kiedy to twórca chce upchnąć do tworzonego właśnie dzieła wszystko to co umie i o czym wie. Cóż, Wojciech Kilar powiedział kiedyś, że nie ma takiego utworu, który skrócony o połowę nie zyskałby o połowę… Symfonia trwa coś koło trzech kwadransów, ale daje dyrygentowi i orkiestrze znakomite pole do popisu. A Jean-Luc Tingaud i orkiestra Akademii Beethovenowskiej potrafili z tego skorzystać, dając nam popis świetnych brzmień znakomicie zinstrumentowanego dzieła.

No, więc jeszcze o brzmieniach. Jak zwykle w kościele Św. Krzyża wydawało mi się, że orkiestra zagłusza solistę i przy Koncercie skrzypcowym miałem niekiedy wrażenie, że Janusza Wawrowskiego tylko widzę, ale nie bardzo słyszę. Od lat siadam – jeśli tylko to jest możliwe – w różnych po kolei miejscach, zastanawiając się, czy taka nierównowaga jest wynikiem nadmiernych ambicji dyrygenta, czy niewystarczającej ilości prób… Ale nie – tym razem, siedząc w czwartym rzędzie mogłem doskonale zaobserwować, że świetnie grana kadencja Koncertu – a więc ta część, w której orkiestra odkłada instrumenty, a dyrygent opuszcza ręce i wszyscy słuchają solisty, któremu nikt w grze nie przeszkadza – grzęźnie między widzami a wysokim sufitem sali kościelnej. A zatem to nie wina muzyków, tylko zapewne specyficznej akustyki współczesnych kościołów, nastawionych na elektroniczne, a nie naturalne brzmienia.

Tak czy inaczej apele o budowę sali koncertowej z doskonałą akustyką są wciąż aktualne, niestety.

Pod względem frekwencji niedzielny koncert był wielkim triumfem ducha nad materią, sztuki nad agresywną śnieżycą: kościół był pełen, sporo osób stało, a wiem po własnym przykładzie, że dotarcie do świątyni przy ul. Zamoyskiego było prawdziwym wyzwaniem. Orkiestra jechała z Krakowa przez cztery godziny. Ja z Nowego Targu – ponad godzinę. Uciążliwość śnieżno-drogową powiększały korki, blokujące ruch w Białym Dunajcu w obie strony. Parkować nie było gdzie, bo pryzmy śniegu zmniejszyły i tak niewielkie w tej okolicy możliwości bezpiecznego zostawienia samochodu. W dodatku koncert był późno – rozpoczął się dobrze po 20.30, poprzedziła go godzinna Msza święta, a trwał prawie do 23.00. Dla części widowni, wśród której widziałem sporo dzieci i młodzieży, jak również osób w wieku, no – powiedzmy – ZUS-owskim, mogło to być spore utrudnienie. Ale nie było. Nawet władze miasta i powiatu (nie in corpore, ale prawie) dzielnie wytrzymały cały koncert, wręczając jeszcze po nim radośnie kwiaty wykonawcom oraz organizatorom.

Cieszy mnie to ogromnie, bo owa wielka i aprobująca frekwencja była nie tylko sukcesem organizatorów – Stowarzyszenia im. Karłowicza, wspieranego przez władze miasta i powiatu – ale przede wszystkim był to wielki triumf Mieczysława Karłowicza, którego muzyka przecież nie jest ani łatwa, ani znana, ani specjalnie wdzięczna do słuchania dla niewyrobionego odbiorcy. Jednak te kilkaset osób, wypełniających kościół Św. Krzyża udowodniło, że nie ma żadnej bariery kulturowej między współczesnością a estetyką czasów Karłowicza. Nikt przecież nie przyszedł słuchać Mieczysia ze snobizmu, dla pokazania się czy z powodu zakopiańskiej nudy. A tylko parę osób z obowiązku. To dowodzi, że nie można słuchać bzdurnego gadania o tym, że trzeba grać rzeczy popularne, dla ludu, który lubi się bezrefleksyjnie bawić. Może i trzeba. Ale jeszcze bardziej trzeba prezentować sztukę dla elity. Zwłaszcza, jeśli elita liczy kilkaset osób.

Zwykle irytuje mnie zakopiański obyczaj wstawania po koncercie i robienia standing ovation na zakończenie każdej imprezy, bez względu na jej realny poziom – jakby w uznaniu dla ciężkiej pracy, wykonanej przez muzyków. Przypomina mi to polską modę na klaskanie po udanym wylądowaniu samolotu. Nie rozbiliśmy się – więc klaszczemy, dziękując pilotowi, że nas nie zabił. Robimy standing ovation w uznaniu tego, że już skończyli grać i można iść do domu. Zawsze mam wrażenie, że ludzie wstają po koncercie po to, żeby czym prędzej biec do szatni po płaszcz. Tym razem jednak wszyscy siedzieli w płaszczach, a owacja była zupełnie zasłużona – dla wykonawców, dla organizatorów i dla Mieczysława Karłowicza, który swoją twórczością tym razem pokonał nawet śnieg – który 106 lat temu tę twórczość tragicznie zatrzymał.

Koncert był dobrze, kompetentnie, a przede wszystkim kulturalnie prowadzony przez Magdalenę Miśkę-Jackowską, dziennikarkę RMF Classic, która także wcześniej, w południe w Domu pod Jedlami moderowała dyskusję na temat życia, twórczości i recepcji dzieła Karłowicza. Mam nadzieję, że Stowarzyszeniu im. Karłowicza wystarczy zapału i pieniędzy na dalsze imprezy tego typu, jak ta niedzielna. A miastu pomoże to w decyzji w sprawie konieczności wyposażenia Zakopanego w salę koncertową z prawdziwego zdarzenia.

Z parkingiem, zimą dobrze odśnieżanym.