Maciej Pinkwart

Kawa do kolacji

TUTAJ skan artykułu

 

W piękny, wciąż jeszcze letni weekend, w XVII-wiecznym kościele św. Sebastiana w Jurgowie zakończył się IV festiwal „Barok na Spiszu”. Niby wszystko było pięknie, ale sobotni (29 sierpnia 2015) koncert to była prawdziwa wojna, zakończona na szczęście zawarciem pokoju, przynajmniej na najbliższy rok.

 

Byli rówieśnikami – obaj urodzili się 330 lat temu, w 1685 r. I to nawet niedaleko od siebie: Jan Sebastian w Eisenach, Jerzy Fryderyk w Halle. Nigdy się nie spotkali, ale jeden zazdrościł drugiemu tego, czego sam nie osiągnął. Choć dziś, z perspektywy tych przeszło trzech wieków, wydaje się nam, że obaj osiągnęli rzecz niemożliwą: nieśmiertelność.

Georg Friedrich Haendel, syn cyrulika, który osiągnął bogactwo dzięki spekulacjom deweloperskim, miał być prawnikiem, ale wbrew woli ojca został organistą, później kompozytorem, lecz podobno nie mógł w Niemczech zyskać odpowiedniej pozycji, bo… nie nazywał się Bach. Więc wyjechał najpierw do Włoch, gdzie nauczył się komponować opery i oratoria, potem do Anglii, gdzie zyskał sławę, przychylność władzy i ogromne pieniądze. To nieprawda, albo – dyplomatycznie mówiąc – skrót myślowy, ale rzeczywiście największą popularność zdobył w czasie, gdy był już obywatelem brytyjskim. Johann Sebastian Bach pochodził z rodziny muzycznej, która od kilku pokoleń majoryzowała działalność w tej branży w środkowych Niemczech. Ale nigdy nie zdobył pozycji równej Haendlowi, nie mówiąc już o pieniądzach. Ba, nawet gdyby je zdobył – rozeszłyby się między jego żony i dzieci, których miał dwadzieścioro…

Koncert w Jurgowie pozwolił nam porównać ich dzieła i cieszyć się tym, że dziś nie musimy wybierać między jednym a drugim geniuszem. Wystąpili członkowie Karpackiej Orkiestry Barokowej: Katarzyna Wiwer – sopran, Magdalena Pilch – flet poprzeczny, Joanna Walczak – skrzypce barokowe, Jerzy Walczak – wiolonczela barokowa i Patrycja Domagalska-Kałuża, założycielka i dyrektorka istniejącego od 2011 r. zespołu. Muzykom towarzyszył Bartłomiej Chowaniec, pochodzący z Poronina aktor krakowski, przez jakiś czas związany także z Teatrem Witkacego w Zakopanem. W jego wykonaniu usłyszeliśmy fragmenty tekstów sztuki Paula Barza Kolacja na cztery ręce, opisującej fikcyjne spotkanie obu muzyków w Lipsku.

Bach, tak w sztuce, jak i na koncercie został nieco przytłumiony przez Haendla, ale per saldo chyba jednak wygrał ten pojedynek. No – może zakończył się on remisem ze wskazaniem na lipskiego kantora. Usłyszeliśmy bowiem najpierw czteroczęściową Sonatę G-dur BWV 1038 Bacha, brutalnie przerwaną w połowie tekstem o Haendlu, potem wczesną Sonatę D-dur na skrzypce i basso continuo op. 1 Haendla, następnie bachowską Sonatę E-dur na flet traverso i b.c. BWV 1035, a pod koniec muzykę zdominował Haendel, z Sonatą h-moll op. 2 i dwiema ariami Flammende Rose HWV 210 i Singe Seele, Gott zum Preise HWV 206.

To dlaczego Bach wygrał? A, bo jeszcze nie napisałem, że w środku koncertu Katarzyna Wiwer z towarzyszeniem zespołu kapitalnie wykonała (i zainscenizowała) przebojową arię Ei! Wie schmeckt der Kaffee süße ze słynnej Kantaty o kawie BWV 211.

Teksty sztuki Barza, jak na proszoną kolację przystało, były kontredansem przystawek, które pokazały nam Haendla jako zadufanego w sobie egocentryka, traktującego swą sztukę jako intratny biznes, żądnego pochlebstw i poklasku oraz Bacha, zakompleksionego prowincjusza, który za swe genialne dzieła nie dostaje dodatkowej gratyfikacji, co pozwala mu być wolnym - i od kapryśnej łaskawości władzy, i od zdawkowego aplauzu publiczności. Ale to Haendel zazdrości Bachowi rodziny i niezależności, choć Bach chciałby oczywiście mieć choć cząstkę Haendlowskiej sławy i pieniędzy.

Z pożytkiem dla sprawy część tekstową można by skrócić, przez co koncert zyskałby na muzyczności, a aktor nie musiałby się męczyć odczytywaniem sążnistych elukubracji, które na koncercie powinny być tylko interludiami, przyprawą do głównego dania. Sól, papryka, pieprz podnoszą smak potraw tylko dodawane w szczyptach, w większej ilości mogą prowadzić do spaprykowania kolacji…

Pora na podsumowanie. Tegoroczny festiwal Barok na Spiszu był starannie przemyślanym przedsięwzięciem, w którym wartości muzyczne walczyły o lepsze z edukacyjnymi, a kunsztowny zamysł Rafała Monity, by pokazać Jana Sebastiana Bacha w rozmaitych kontekstach, w 330 rocznicę jego urodzin – właśnie w kościołach Spisza, które pochodzą z tego samego okresu – sprawdził się znakomicie. Moim zdaniem – które zapewne podzielała liczna i entuzjastycznie oklaskująca koncerty publiczność – był to jeden z lepszych festiwali letnich, jakie w ostatnim czasie były realizowane na południe od Krakowa. Oby piąty festiwal był za rok jeszcze lepszy i jeszcze lepiej widziany przez sponsorów – w tym władze regionu.

Bo jak mówi J. F. Haendel w sztuce Kolacja na cztery ręce – „Sztuce potrzebna jest władza, a władzy potrzebna jest sztuka. Tylko władza zazwyczaj o tym nie wie”.

No to niechże się wreszcie dowie i wyciągnie z tej wiedzy wnioski.

 

PS. Już po oddaniu tekstu do druku dostałem od dyrektorki artystycznej Festiwalu Katarzyny Wiwer informację, że poza opracowanymi przez nią specjalnie na potrzeby koncerty tekstami sztuki Paula Barza były tam także wybrane teksty z epoki (listy, dedykacje, fragmenty relacji znalezionych w starych pamiętnikach i innych pismach) wyszperane w książkach o tych kompozytorach.