Maciej Pinkwart

Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej, Zakopane 2014

Czarne na białym, czyli pląsanie z pierwiastkiem ludowości

O chwileckę, jak mawia Wanda Cz., rowerowy Tour de Pologne przyjedzie do Zakopanego, to i pedałowanie jest w modzie. Wielu z nas, uczestnicząc w tegorocznym Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej w Zakopanem, dzięki transmisjom, w których Maciej Stasiński kameruje to, co widać na chórze i rzuca na ekran na dole kościoła, zobaczyło, że na organach gra się i rękami i nogami, a to, co się dzieje tam w dolnej części instrumentu, to prawdziwy balet. Fortepian ma trzy, a w wersji ekonomicznej – dwa pedały, samochód tak samo, a organy mają pedałów prawie tyle samo co klawiszy.

 

Ale to, oczywiście, nie znaczy, że pedały są najważniejsze, nawet podczas Tour de Pologne. Zwłaszcza u Bacha.

Jan Sebastian coś w tym roku nie ma szczęścia do zakopiańskich wykonań. Naprawdę niewiele było takich prezentacji jego dzieł, klasycznych przecież dla repertuaru organowego, które przyniosłyby nam satysfakcję z wysłuchania Bachowskich idealnych harmonii, precyzji rytmicznych, wyważenia dźwięku i tego wszystkiego, dla czego uważamy Bacha za króla muzyki.

Na sobotnim (2 sierpnia 2014) koncercie w Kościele Św. Krzyża w Zakopanem jako pierwszy wystąpił słowacki organista Stanislav Šurin, który zmasakrował świetne dzieło Bacha Passacaglia c-moll, BWV 582. Utwór zaczyna się spokojnym motywem w niskich dźwiękach, granym właśnie nogami, na pedałach, do którego po chwili dołącza się wirtuozowska partia manuałowa. Potem obie artykulacje współbrzmią harmonijnie, czasem kontrapunktują, czasem dominują jedna nad drugą. Są, naturalnie, momenty, kiedy kompozytor daje wykonawcy okazję do wykazania świetnej techniki pedałowej, są też chwile dominacji manuałów.

To teoretycznie. Praktycznie zabrzmiało tak, jakby rzecz nadawana była z dwóch niezależnych głośników, z których ten transmitujący partię pedałową był nastawiony trzy razy za głośno. W efekcie niskie dźwięki nie tylko zagłuszały partię graną rękami, ale sprawiały wrażenie, że w kościele szaleje burza i nie wiadomo było, gdzie się schować. Sto hromov na neho! – jak mówią Słowacy…

Potem przed prezbiterium zasiedli członkowie Bałtyckiego Kwintetu Dętego (Agnieszka Respondek – flet i flet piccolo, Marietta Stefaniak – obój, Ewa Naczk-Jankowska – fagot, Zbigniew Kaliciński – waltornia i klarnecista Karol Respondek, który jest także szefem zespołu i autorem ciekawej instrumentacji). Najpierw wysłuchaliśmy Suity Staropolskiej Andrzeja Panufnika (w wersji londyńskiej z 1955 r.), nieco zmienionej w stosunku do młodszego o pięć lat pierwowzoru. Doskonała aranżacja pozwalała wykazać się wirtuozerią wszystkim wykonawcom, co nie zmienia faktu, iż dzieło Panufnika jest typową dla okresu socrealizmu ludówką, pisaną dla zaspokojenia przaśnego gustu ówczesnych władz, uwielbiających utwory, wicie, rozumicie, narodowe w formie, socjalistyczne w treści. Dzieło ma pięć części: Cenar (który akurat wywodzi się z folkloru niemieckiego), Przegrywka, Wyrwany, Przegrywka, Hayduk (to też, jak wiadomo, nie jest folklor do końca staropolski, chociaż Polak – Węgier, dwa bratanki). W rezultacie najbardziej z Polski ludowej pochodził Wyrwany, co się może nawet dość zgadza, i ta część brzmiała, jakby wykonywała ją Polska Kapela Ludowa Feliksa Dzierżanowskiego, co mnie akurat nie przeszkadzało, bo Dzierżanowski też był z Milanówka.

Podobało się bardzo i oklaski były huczne. Po czym przy organach zasiadł ponownie Stanislav Šurin, tym razem prezentując zrównoważony dźwiękowo i dość klasyczny w formie utwór Franza Schmidta O Ewigkeit, du Donnerwort, pochodzący ze zbioru Vier kleine Choralvorspiele für Orgel, wydanego w 1927 r. Manuały i pedały były tym razem w zgodzie, ale wszystko brzmiało dość płasko, więc zacząłem się zastanawiać, czy z organami Kościoła Świętego Krzyża jest wszystko w porządku. W programie festiwalu czytam, że instrument w tej świątyni ma 29 głosów, dwa manuały C-a3 oraz pedał C-f1, II man. w szafie ekspresyjnej, traktura gry mechaniczna, wiatrownice klapowo-zasuwowe, pamięć elektroniczna. Według założeń dyspozycja głosów jest w stylu francuskim, wykonane przez firmę Włodzimierza Truszczyńskiego w roku 2001. Ale widzę też, że ma dość dziwne kolory klawiszy: białe, czarne, szare, nietypowy układ. Ciekawe…

Potem pojawił się znów Bałtycki Kwintet Dęty, w którego wykonaniu usłyszeliśmy pięć części Album tatrzańskiego Ignacego Jana Paderewskiego – dzieło, którego folklorystyczne pochodzenie, niemal wprost ze skrzypiec Bartusia Obrochty mogłoby go kwalifikować do owych socrealistycznych ludówek (jak kompozycję Panufnika) gdyby nie to, że cykl powstał w 1884 r. i w założeniu miał być utworem, w którym muzyka góralska prezentowana jest w wersji salonowej. W oryginale Album tatrzańskie (TO album, w XIX w. słowa zakończone na –um były rodzaju nijakiego, dziś nagminnie wszystkie korekty poprawiają ten tytuł na „Album tatrzański”, co stało się także w programie Festiwalu) zostało skomponowane na fortepian na cztery ręce, potem przeinstrumentowane przez Paderewskiego dla jednego wykonawcy. Karol Respondek znakomicie je przełożył na język pięciu instrumentów dętych, wydobywając zeń naraz dwie rzeczy zdawałoby się przeciwstawne – salonową elegancję i góralską drapieżność. Świetnie to zabrzmiało zwłaszcza w końcowej części, kiedy to w trakcie grania Agnieszka Respondek zmieniła flet poprzeczny na piccolo…

Na zakończenie Stanislav Šurin zagrał Sonatę I współczesnego czeskiego kompozytora (zm. 2012), który nazywa się Jiři Strejc. Dzieło wykonane po raz pierwszy w 1978 r. stało się wkrótce najpopularniejszym i najczęściej grywanym utworem Strejca, czemu się trudno dziwić, bo jest zarazem melodyjne, jak i rytmiczne, czyli wpada w ucho i idzie pod nogę, jak pewna zakonnica scharakteryzowała ragtime Joplina The Entertainer, grany kiedyś przy okazji ślubu w kaplicy „Czernichowianka”… W Sonacie I po rytmicznym, ale wolnym Preludium, następuje romantyczna Aria, a dzieło kończy się Toccatą w rytmie… rumby, przy czym dynamiczne kadry transmisji telewizyjnej ukazywały nam nogi artysty, przebierające po pedałach krokami boogie-woogi

Ponieważ koncert tradycyjnie zakończył się po 21-szej, na zakończenie publiczność została zachęcona do odśpiewania z towarzyszeniem organów Apelu Jasnogórskiego, czego recenzować nie zamierzam, by nie urażać uczuć religijnych i nie narażać się osobom, które nie były wykonawcami na Festiwalu, ale zabrzmiało to tak okropnie, że brakowało mi stoperów w uszach.

 

 

Powrót do spisu treści