Maciej Pinkwart
Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej, Zakopane 2014
Celtowie i protestanci
w Najświętszej Rodzinie
Jak się głębiej zastanowić, to różnica między organami a
dudami jest tylko ilościowa. Dudy naturalnie są mniejsze, mają mniej piszczałek
i napędzane są siłą płuc albo ramion człowieka, ale też sroce spod ogona nie
wypadły: wielkie szkockie dudy słychać na odległość
Przed koncertem dudziarz Lindsay Davidson wykonał to, co zawsze robi na swoich występach: najpierw pograł trochę na zewnątrz kościoła, od strony Krupówek, potem – grając – przedefilował przez środek głównej nawy aż pod ołtarz. Dostał wielkie brawa – i koncert się rozpoczął. 30 lipca 2014 w kościele Najświętszej Rodziny, na kolejnej odsłonie zakopiańskiego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej właściwy koncert zaczął się jednak po Bożemu, od Bacha. Przy organach zasiadł solidnie wykształcony w różnych szkołach niemieckich Burkhard Engelke, pracujący na co dzień jako Dekanatskantor w Darmstadt. I w jego wykonaniu usłyszeliśmy dzieło protestanckiego kantora z Lipska, Jana Sebastiana Bacha – Preludium i fugę Es-dur BWV 552, pochodzące z 1739 r., zagrane przepięknie, głębokie i wzruszające. Preludium ma wspaniałe i poruszające trzy tematy: 1 – temat Boga Ojca, 2 – temat Boga Syna, 3 – temat Ducha Świętego. Czy można prościej? Rzecz kończy się repetycją tematu Boga Ojca – i następuje pauza generalna.
I wtedy, jako publiczność, daliśmy plamę: po Preludium wszyscy zaczęli klaskać. Klaskał ksiądz proboszcz Bogusław Filipiak, klaskał dyrektor Biura Promocji Andrzej Kawecki, klaskałem i ja. Ewa Czamańska przystąpiła do zapowiadania kolejnego utworu – i tylko Maciej Stasiński, realizujący transmisję telewizyjną z chóru do transeptu nie dał się zwieść i trzymał na ekranie obraz coraz bardziej zdenerwowanego niemieckiego profesora, który wreszcie zastukał parę razy w mikrofon – i zaczął grać drugą część utworu, majestatyczną, potrójną fugę, będącą symbolem Trójcy Świętej.
Klaskaliśmy potem długo i owacyjnie, aż wreszcie miejsce przed prezbiterium zajął znany tu i lubiany zespół Celtic Triangle, w składzie Katarzyna Wiwer – sopran, Irena Czubek-Davidson – harfa celtycka i Lindsay Davidson – dudy szkockie. Zanim się usadowili i zaczęli – przypomniałem sobie, jak to na dziedzińcu jednego z zakopiańskich kościołów oglądałem tablicę ze znakami wyklętymi, będącymi rzekomo symbolami diabelskimi i oznakami przynależności do szatańskich sekt. Był tam pentagram, czyli pitagorejski symbol doskonałości, była Gwiazda Dawida, był egipski hieroglif Anch, oznaczający życie, był też krzyż celtycki – wpisany w okrąg.
A
teraz Trójkąt Celtycki zainstalował się przed ołtarzem kościoła Świętej –
przepraszam, Najświętszej, a niebawem – Przenajświętszej Rodziny i zaczął grać.
W czasie ich występu usłyszeliśmy kilka tradycyjnych szkockich melodii w
opracowaniu Lindseya Davidsona, oraz przepiękne pieśni do słów XVIII-wiecznego,
romantycznego szkockiego barda Roberta Burnsa w idealnym wykonaniu Katarzyny
Wiwer z akompaniamentem Ireny Czubek-Davidson na harfie. Bardzo zabawnym – i
wirtuozowskim zarazem – utworem była kompozycja Lindsaya
Kawai –
Nessie, łącząca elementy
muzyki
japońskiej z wyrazem miłości do szkockiej tradycji, której symbolem jest… potwór
z Loch Ness. Zupełnie niezwykła była aria Anny z opery
Tulsa,
autorstwa Davidsona, w której Kasia Wiwer śpiewa z akompaniamentem harfy i dud.
Tym, którym nazwisko Davidson kojarzy się tylko z imieniem Harley, warto przypomnieć, że Lindsay Davidson to rdzenny Szkot z Linlithgow, gdzie jest „dudziarzem klanowym”, jest też pierwszym doktorem dudziarstwa i pierwszym absolwentem wydziału gry na dudach Wyższej Szkoły Muzycznej w Edynburgu – wydziału, stworzonego właśnie dla niego. Dziś jest także znanym kompozytorem, a jego utwory, skomponowane na dudy z zespołami kameralnymi i orkiestrami symfonicznymi grywane są przez setki jego uczniów. Kilka z nich usłyszeliśmy 30 lipca. Na koncercie w Kościele Najświętszej Rodziny wystąpił oczywiście w szkockim stroju narodowym. Nie ukrywam, że spódniczki w szkocką kratkę zawsze mi się podobały, szczególnie takie szyte ze szkocką oszczędnością materiału. No i oczywiście nie koniecznie noszone przez szkockich dudziarzy. Lindsay miał jednak kilt w wersji midi, a szkocką spódnicę maxi miała jego żona Irena, której niewielka w wymiarach i bardzo romantycznie brzmiąca harfa celtycka wydawała się jakby stworzona do gry w zakopiańskim kościele o dobrej akustyce.
Warto przy okazji – po raz nie wiem już który – przypomnieć, że dudy - typowy dla wielu kultur ludowych instrument, składający się ze skórzanego worka, z którego powietrze uchodzi przez fujarkę melodyczną i jedną lub kilka piszczałek burdonowych – to wcale nie jest kobza, jak często się mówi o polskich, czy szkockich dudach. Kobza to instrument strunowy, używany kiedyś na wschodnich terenach Rzeczpospolitej, na Bałkanach i Ukrainie, podobny do lutni czy teorbanu. Błąd – występujący od XIX w. – wynika z faktu, że na Podhalu instrument ten – wykonany ze skóry kozy, nazywany był kozą właśnie. Podobieństwo przeszło w błąd, a błąd – w zwyczaj. W Szkocji jest prościej – dudy to po prostu bagpipe, czyli torba z rurką…
Po owacyjnie
żegnanych Celtach przed organami zasiadła Amerykanka Misty Schaffert, obecnie
także – jak Burkhard Engelke – związana z niemieckim Darmstadtem, gdzie jest
organistką w protestanckim kościele Michaelskirche. Ona też zaczęła od Bacha
(który chyba do kobiet jakoś nie ma w Zakopanem szczęścia), wykonując nie
najlepiej preludium chorałowe
Schmücke dich, o liebe Seele, BWV
Kościół znów był pełen, część ludzi stała lub siedziała na
stopniach bocznych ołtarzy, co pokazuje, że zakopiański festiwal organowy wpisał
się już na trwale w tutejszy pejzaż i ma stałych słuchaczy.