Maciej Pinkwart
Epizod pod Kościelcem
Zapewne nadal nie zdajemy sobie do końca sprawy z wysokości straty, jaką polska kultura poniosła przed 90-ciu laty za sprawą lawiny śnieżnej, która 8 lutego 1909 zabrała ze zboczy Małego Kościelca Mieczysława Karłowicza - kompozytora, pisarza, taternika, narciarza i fotografika. Na biurku w zakopiańskiej willi "Lutnia" pozostał niedokończony rękopis poematu symfonicznego "Epizod na maskaradzie", oznaczonego zaledwie 14-tym numerem opusowym. Jego twórca miał 32 lata i 2 miesiące.
Lawina
Dzień był mglisty, ale bezwietrzny i dość ciepły. Przez
kilka dni padał śnieg, poprzedniego dnia się wypogodziło i
Mieczysław Karłowicz zdecydował się, by dłużej już nie
czekać z wypróbowaniem nowo kupionego w Warszawie aparatu
fotograficznego. 7 lutego wieczorem odwiedził Mariusza
Zaruskiego, z którym omawiał ostateczny kształt odezwy do
społeczeństwa w sprawie powołania Tatrzańskiego Ochotniczego
Pogotowia Ratunkowego. Po rozmowie z przyjacielem - ekspertem od
spraw górskich - zdecydował się zmienić poprzednie plany i
nie iść na Czerwone Wierchy, gdzie mogłoby grozić poważne
niebezpieczeństwo zejścia lawiny, lecz poprzestać na
niewielkim spacerze w doskonale mu znanym terenie - na Halę
Gąsienicową i do Czarnego Stawu. Wyszedł z domu koło
szóstej, niosąc w plecaku zapas jedzenia, kuchenkę
turystyczną i ciężki aparat fotograficzny, na ramieniu narty i
płaszcz. Leśniczy w Kuźnicach widział go wpół do siódmej,
jak przypiąwszy narty zaczął podchodzić na Boczań. Opis
dalszych poczynań Karłowicza zawdzięczamy Mariuszowi
Zaruskiemu, który pierwszy dążył po śladach, jakie
pozostawiły narty kompozytora. Do odtworzenia tej drogi pomocne
były także ostatnie zdjęcia wykonane przez Karłowicza, które
ocalały wraz z aparatem fotograficznym w lawinie.
Pierwszy raz przystanął w miejscu, gdzie otwiera się rozległy
widok na panoramę Tatr Zachodnich z królującym w jej centrum
Giewontem. Minęła ósma, słońce już wzeszło i choć nadal
tylko przeświecało przez chmury, mgła ustąpiła i można
było spróbować zrobić zdjęcie. Karłowicz wyjął aparat i
używając czekana jako statywu wykonał pierwszą fotografię.
Podążył następnie dalej Skupniowym Upłazem, starannie
omijając wszystkie grożące lawinami odkryte miejsca stoku i
posuwając się niemal dokładnie granią. Na Hali Królowej
zjechał aż pod las, znacznie poniżej letniej ścieżki - na
stromym upłazie spod Małej Królowej Kopy było zbyt
ryzykownie.
Śniegu w ogóle było sporo, świeżo spadły, leżał
zmrożonym puchem na każdym kamieniu, na każdej gałązce
smreków. Na Karczmisku przystanął ponownie: miał widać w
pamięci słowa swojej przyjaciółki Elżbiety Trenklerówny,
która podczas spotkania poprzedniego dnia mówiła o
trudnościach, jakie ma przy poszukiwaniu fotograficznego motywu
ośnieżonego świerka, który by się "dobrze
modelował". Wyjął aparat i sfotografował zasypane do
połowy, przygięte okiścią smreki na tle pięknej panoramy
szczytów okalających Halę Gąsienicową. W lekko zamglonym
krajobrazie centralne miejsce zajmował trójkąt Żółtej
Turni.
Zjazd do schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego był, poza
przystankami na wykonanie zdjęć, pierwszą chwilą odpoczynku
po męczącym podejściu. Dochodziła dziesiąta. Powiesił na
ścianie płaszcz, przygotował i zjadł śniadanie. Wpisał w
księdze frekwencyjnej schroniska pod numerem 2059 8/II 1909. M.
Karłowicz, zaznaczając, że nie będzie korzystał z noclegu.
Skrupulatny jak zawsze dopisał: Okiennicę przy jednym z
okien zastałem otwartą. Następnie przypiął do nart
długie pasy futra, tzw. foki, ułatwiające podchodzenie,
wziął do plecaka tylko aparat fotograficzny i bez płaszcza
wyszedł w stronę Czarnego Stawu.
Kilkadziesiąt godzin później w ślad za nim wyruszył Mariusz
Zaruski w towarzystwie Stanisława Gąsienicy-Byrcyna: Za
śladami nart dalej dążymy w górę ku Kościelcowi (...) Droga
i tu z wielką rozwagą wybrana: kierując się w górę ominąć
chciał widocznie strome zbocze w pobliżu rozłożystego drzewa
z tabliczką TT na letniej ścieżce, na którym to zboczu jednej
zimy strąciłem nartami lawinę ze 20 m szeroką. Na grani
odsłania się widok straszny: ślady nart idące po zboczu
gubią się w bruzdach i pokruszonych bryłach śniegu już
spadłej ogromnej lawiny... Z drugiego końca już nie wychodzą!
Naga i bezduszna prawda: to jego mogiła! (...) Staszkowi
poleciłem 12 ludzi sprowadzić. Sam pozostałem w schronisku na
noc bezsenną i długą. Nie mogłem wszakże w nim długo
usiedzieć; nałożyłem narty, zapaliłem latarkę i na mogiłę
wróciłem. Księżyc już, już miał się wynurzyć zza szczytu
Żółtej Turni, posępne Granaty stały w aureoli świetlnej
kurniawy, którą wiatr na ich czołach podnosił, gdy przybyłem
na miejsce.
Słucham... może dźwięk jaki stąd doleci? może ktoś z
głębi pocznie kołatać? Na śniegu się kładłem,
przykładałem ucho do śniegu, nasłuchiwałem, chodziłem po
tej nieszczęsnej mogile, szukałem w niej kijem do nart; gdy
czułem dotknięciem coś w śniegu obcego, kopałem
przyniesioną łopatą... Nic! głucho i pusto. Straszliwe jak
śmierć sama milczenie!
Jedna z najcudowniejszych, jakie widziałem, a najsmutniejszych
zarazem mroźnych nocy tatrzańskich iskrzyła się (...)
ostatnimi brylantami gwiazd na niebie i ziemi, wokół góry w
oślepiającym blasku księżyca stały olbrzymie i nieczułe na
owe tragedie, które tam na dole się dzieją (...).
Jeden z bliskich znajomych Mieczysława
Karłowicza na wieść o tragedii telegrafował do jego matki: (...)
nie śmiem prosić o nic, bo wiem, że boleść Twoja granic nie
ma. Jedno tylko: przebacz górom, które tak ukochał.
Plotka
16 lutego 1909 pochowano Karłowicza w grobowcu rodzinnym na
warszawskich Powązkach. Tuż po pogrzebie zaczęła krążyć
uporczywa pogłoska, jakoby szukał on śmierci w górach, czy
też wręcz popełnił samobójstwo. Swoją drogą, wyjątkowa
"nadmiarowość" środków technicznych: użyć jako
narzędzia zbocza Kościelca, niechby i Małego...
Winę za pojawienie się owych pogłosek częściowo ponosi...
sam Karłowicz, który ostatni ze swych ukończonych poematów
poświęcił przeżyciom samobójcy ("Smutna
opowieść"). Łączono ten program ze sprawą
sporządzonego w 1908 roku testamentu. Faktycznie, wielu osobom
sam fakt napisania ostatniej woli przez kogoś tak młodego jak
Karłowicz wydaje się podejrzany. Ale zapomina się o tym, że
Mieczysław Karłowicz był człowiekiem zamożnym i świadomym
tego, że chodząc w Tatry zawsze ryzykuje życie. Nie są to
żadne wielkie słowa - każdy chodzący w góry tę
świadomość w mniejszym czy większym stopniu posiada. Nie
każdy, oczywiście, wyruszając w Tatry pozostawia u notariusza
testament; ale i nie każdy ma czym rozporządzać i na pewno
niewielu taterników jest tak pedantycznych i skrupulatnych jakim
był Karłowicz. O tym wszakże, iż traktował ów akt nieco
symbolicznie, "teoretycznie" jakby, świadczy i to, że
w testamencie nie ma żadnej wzmianki o matce: naturalne było,
że Mieczysław uważał, iż matka - osoba już leciwa - umrze
przed nim... Nadto i matka, i starszy brat Edmund mieli własne
fundusze; któż mógł przewidzieć, że za kilka lat wybuchnie
światowa wojna i Rewolucja Październikowa, które pozbawią
Irenę Karłowiczową niemal wszystkich dochodów.
Do rozpowszechnienia plotek o rzekomym samobójstwie czy
"programowej" nierozważności Karłowicza przyczynili
się, może nieświadomie, także jego najbliżsi. Zygmunt
Wasilewski, jego szwagier, w 1934 roku pisał o psychice
Mieczysława Karłowicza i w pięknych, literacko dobranych
zdaniach napisał nieprawdę - twierdząc, jakoby w ostatnich
miesiącach swego życia Mieczysław był przybity swoim
postępującym osamotnieniem, nie wykonywaniem jego utworów
przez Filharmonię, postępującą chorobą i niemocą
twórczą... To wszystko pisze człowiek, który
najprawdopodobniej nie widział Karłowicza na dłuższy czas
przed jego śmiercią: Mieczysław dawno już przestał być
odludkiem, nieraz wręcz narzekał na nadmiar towarzystwa, stan
jego zdrowia nie pozostawiał nic do życzenia, a utwory
opuściły szuflady z momentem zmiany w kierownictwie
warszawskiej Filharmonii właśnie w 1908 r. Zygmunt Wasilewski
musiał jednakże wiedzieć, choćby z prasy, o niebywałym
sukcesie Odwiecznych pieśni w Warszawie, o wcześniejszym
jeszcze powodzeniu we Lwowie i o tym, że praca kompozytorska
jego szwagra systematycznie postępowała naprzód. Doprawdy,
trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie dla z gruntu
fałszywych stwierdzeń Wasilewskiego: Czuł się obciążony
niemocą, która chwilowo w Zakopanem ustępowała, ale nie
dawała mu już nadziei, aby mógł na stałe do pracy wrócić.
Z całą świadomością, właściwą jego umysłowi, wykończył
skrupulatnie rachunki. Testament był ostatnim dziełem, do
którego użył pióra.
Podobnie nastrój ostatniej rozmowy Elżbiety Trenklerówny z
Karłowiczem, przedstawionej w jej wspomnieniach, sugeruje - co
prawda nie wprost - jeżeli już nie samobójstwo świadomie
przez niego zaplanowane, to tajemnicze, w mrokach pokoju czające
się fatum, o którego istnieniu wiedzą wszyscy uczestnicy
spotkania. W rozmowie tej co chwila ktoś mówi o grozie i
niebezpieczeństwie samotnych wypraw, o wypadkach górskich, o
lawinach. Karłowicz co chwila wspomina o śmierci, jakby temat
ten, to słowo nawet podświadomie go fascynowały. Autorka ma
wrażenie, że widzi go po raz ostatni, że przyszedł się
pożegnać, pragnie odwieść go od zamiaru podjęcia fatalnej
wycieczki, w nocy nie może spać, dręczona złymi
przeczuciami...
Inni - do dziś zresztą - oskarżają Karłowicza o
nieostrożność czy nieumiejętność przewidywania
niebezpieczeństwa. Już w miesiąc po wypadku na łamach
dwutygodnika "Zakopane" polemizował z tym poglądem
Mariusz Zaruski: Szedłem pierwszy śladem nart jego, wtedy,
kiedy o losie jego jeszcze nic nie było wiadomo, i w drodze tej
na każdym kroku widziałem dowody wielkiego doświadczenia i
turystycznej rozwagi: gdzie tylko zachodziła możliwość
spadnięcia lawiny - Karłowicz wielkim łukiem
niebezpieczeństwo obchodził. Zabiła go nie lekkomyślność,
ale pozorna stałość śniegu na zboczu pod Małym Kościelcem.
Śnieg tutaj był przetkany krzakami kosodrzewiny, co w zwykłych
warunkach jest rękojmią bezpieczeństwa, i to go zgubiło:
kosówki nie utrzymały i całe zbocze ruszyło, grzebiąc
nieszczęśliwego turystę. Fatum tragiczne, ale nie
lekceważenie niebezpieczeństwa.
Dobrze jest też pamiętać o tym, że śmierć Karłowicza była
pierwszym tego typu wypadkiem w historii polskiej turystyki
zimowej. Niebezpieczeństwa lawin oczywiście znano, ale jedynie
z teorii czy niegroźnych w skutkach przygód. Kursy narciarskie,
co roku pokonujące tę trasę co Karłowicz, odbywały się przy
tłumnym udziale rozmaitych patałachów bez jednego choćby
złamania nogi, a ścieżka do Czarnego Stawu była turystom
czasem lepiej znana niż Krupówki. Ba! Pierwsza w historii
wycieczka narciarska w Tatry w 1894 r. (Stanisława Barabasza i
Jana Fischera) wiodła właśnie tą samą trasą, którą
wyruszył Karłowicz! Co więcej - on sam kilka tygodni
wcześniej prowadził tędy wycieczkę kursu narciarskiego.
Doprawdy, trudno mu było wybrać trasę lepiej znaną i - jak
się wydawało - bezpieczną. Wypadek Karłowicza był równie
przypadkowy a nieoczekiwany, jak spadnięcie komuś cegły z
dachu na głowę. Oczywiście, można było go przewidzieć. Ale
i sprawę z cegłą teoretycznie przewidzieć można, co jakoś
nie skłania nikogo do unikania chodzenia pad dachami.
Mieczysław Karłowicz był pierwszym polskim taternikiem, który
zginął w zimie. Okrutny los chciał, by biała śmierć
zabrała człowieka tak wyjątkowego, tak cennego dla polskiej
kultury. Prawdopodobnie, gdyby wtedy pod Kościelcem zginął
szary człowiek, znacznie bardziej zapewne niż Karłowicz
obciążony kłopotami dnia codziennego, może nawet chory i
samotny - nikt by go o próbę samobójstwa nie posądzał...
Zakopiański azyl
Od 13 roku życia bywał w Zakopanem i już w młodości Tatry stały się jego wielką pasją. Tutaj, w 1891 roku debiutował jako skrzypek, a także jako... publicysta turystyczny. Po maturze, zdanej zresztą w warszawskiej szkole Wojciecha... Górskiego, zdobył Gierlach. Potem, sam i w towarzystwie, realizował ściśle określony program poznawania wszystkich szczytów i wybitnych turni tatrzańskich. Zawsze starannie unikał ryzyka i częściej wolał zrezygnować z osiągnięć niż podejmować trud ponad siły i możliwości. W 1907 roku zamieszkał w Zakopanem na stałe, a z Tatrami związał się jeszcze jedną silną nicią: narciarstwem. Doskonale potrafił łączyć pracę kompozytorską i dyrygencką z taternictwem: w Zakopanem miał coraz więcej przyjaciół, głównie w kręgach turystycznych, a jego opinia wyniosłego odludka z biegiem czasu zanikała w powodzi licznych spotkań, spraw społecznych, nawet obowiązków publicznych. Owszem, jednym z głównych motywów podjęcia decyzji o przeniesieniu się do Zakopanego była fatalna sytuacja młodych kompozytorów, których utwory leżały w szufladach, nie mogąc przebić się przez opór konserwatywnego i geszefciarskiego ówczesnego kierownictwa warszawskiego życia muzycznego. Ale częściowo właśnie dzięki działaniom Mieczysława Karłowicza zmieniono dyrekcję Filharmonii Warszawskiej a utwory młodych muzyków trafiły na estradę i stopniowo zaczęły zyskiwać coraz pochlebniejszą opinię, także u krytyków. Zakopane przestało być azylem i samotnią niedocenianego twórcy, stając się - jak dla wielu innych - inspiracją i warsztatem pracy. Tatry zaś były i źródłem natchnienia i miejscem wypoczynku.
Przerwana rapsodia tatrzańska
W dniu warszawskiego pogrzebu
Karłowicza dwaj towarzysze jego tatrzańskich wypraw - Mariusz
Zaruski i Ignacy Król podążyli na nartach pod Kościelec i na
świeżym jeszcze lawinisku, w miejscu, gdzie odnaleziono zwłoki
kompozytora, wykopali sięgającą gruntu studnię i na jednym z
głazów zaznaczyli farbą krzyż. By łatwiej odnaleźć to
miejsce, Zaruski wbił w śnieg ułamaną gałąź jarzębiny.
Nazajutrz w Zakopanem ukazała się ulotka, nawołująca
społeczeństwo do gromadzenia składek na ufundowanie obelisku,
który postawiony pod Małym Kościelcem upamiętniałby postać
Mieczysława Karłowicza. Odsłonięto go w sierpniu 1909 r.
Prosty głaz granitowy, z równie prostym napisem, stanął
poniżej ścieżki turystycznej, która pod stokami Małego
Kościelca wiedzie co roku tłumy turystów idących na Granaty,
na Kozi Wierch, na Zawrat, na Kościelec czy po prostu na spacer
do Czarnego Stawu. Pod napisem swastyka - popularny od stuleci
element zdobnictwa góralskiego, szczególnie lubiany przez
Karłowicza - sygnował nim swoje znaki malowane na trasach,
czasem listy czy bilety wizytowe. Nie jest to żaden "znak
rodła", jak z obawy przed brunatnymi skojarzeniami pisują
niektórzy autorzy przewodników - swastyką zdobiono góralskie
domy na długo przedtem, nim ktokolwiek mógł wyobrazić sobie
nazistowską ideologię. Obelisk Karłowicza stapia się z tłem
tak, że może nawet większość wycieczkowiczów, nie wiedząca
czy nie pamiętająca o tragedii, jaka rozegrała się w tym
miejscu w lutym 1909 roku, w ogóle go nie zauważa. Czasem tylko
przewodnik zatrzyma w tym miejscu wycieczkę, by opowiedzieć o
wielkim wielbicielu ciszy i majestatu Tatr. Czasem pojedyncze
osoby przystaną na szarych wantach, by zamyślić się chwilę
nad prawdziwie bezlitosnym losem, który kazał tu zginąć
jednemu z najwybitniejszych muzyków i taterników. Ilu z
wycieczkowiczów pod Kościelcem zna choć jeden utwór
Karłowicza?
Organizacją, której powstanie wiąże się z działalnością i
śmiercią Karłowicza było Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie
Ratunkowe. Odezwa do społeczeństwa w sprawie powołania TOPR,
na której zabrakło popisu Mieczysława Karłowicza, a której
był jednym z autorów - ukazała się w czasopismach
galicyjskich wkrótce po śmierci kompozytora. Podpisali ją
członkowie Towarzystwa Tatrzańskiego zamieszkali w Zakopanem, z
dr. Kazimierzem Dłuskim na czele. Karłowicz jednakże znalazł
się pośmiertnie w gronie członków-założycieli TOPR: matka,
wiedząc o jego zaangażowaniu w sprawę pogotowia, złożyła
zań składkę założycielską w wysokości 200 koron. Po
wypadku pod Kościelcem dr Józef Żychoń złożył na
posiedzeniu Komisji Klimatycznej wniosek, by władza uzdrowiskowa
zajęła się kwestią organizacji pogotowia górskiego.
Inspektor klimatyczny wszedł w skład komitetu opracowującego
statut TOPR, który to dokument został oficjalnie zarejestrowany
przez władze 29 października 1909 roku i tę właśnie datę
uważa się za oficjalne narodziny Pogotowia.
70 lat później imię Mieczysława Karłowicza nadano
zakopiańskiej Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia. Istnieje
ona do dziś i wchodzi w skład Zespołu Szkół Artystycznych,
mieszczącego się przy ul. Sienkiewicza. Był to najtrwalszy
akcent hucznie wówczas (przynajmniej w Zakopanem) obchodzonej
rocznicy śmierci kompozytora. Jubileusze wszakże mają do
siebie to, że przemijają. Kwiaty, składane pod tablicą
pamiątkową na willi "Lutnia" u pobliżu Szkoły
Muzycznej, skąd Karłowicz wyruszył na ostatnią, tragicznie
zakończoną wycieczkę, więdną prędko, tatrzańskie wiatry
szybko gaszą znicze i rozrzucają wieńce przy granitowym bloku
pod Kościelcem. Pozostaje stwierdzenie, wykute na Kamieniu
Karłowicza: "Non omnis moriar" - "Nie wszystek
umrę". I pozostaje muzyka, która coraz częściej pojawia
się na estradach Filharmonii i w programach radiowych, a także
na płytach kompaktowych. Zmienia się także ocena dzieła
muzycznego pozostawionego przez Mieczysława Karłowicza, a
przede wszystkim - uświadamiamy sobie coraz wyraźniej
wielkość straty, jaką za sprawą lawiny pod Małym Kościelcem
poniosła polska kultura. Sądzić zresztą można, że nie tylko
muzyka. Widzimy jasno ogrom talentu kompozytora, który tworzył
zaledwie przez niecałe 14 lat, a którego niemal wszystkie
dzieła znajdują się w repertuarach wybitnych orkiestr i
solistów. Tworzył jeden poemat symfoniczny na rok i choć
zapewne słusznie podejrzewa Adolf Chybiński, iż nie
dokończony Epizod na maskaradzie miał być ostatnim utworem
pierwszego cyklu poematów - możemy przypuszczać, iż następne
dzieła skierowawszy talent Karłowicza ku innym treściom,
byłyby przynajmniej równie wybitne w formie. Karłowicz był
kompozytorem operującym z mistrzowską perfekcją aparatem
wielkiej orkiestry, a jego dzieła pozostają do dziś
niedoścignionym wzorem doskonałej instrumentacji. Pamiętać
należy także o tym, że młodo zmarły kompozytor nie zdążył
wypowiedzieć się w pełni. Mimo to do dziś imponuje
dojrzałością artystyczną: miał zaledwie 25 lat, gdy
stworzył Koncert skrzypcowy - dzieło wchodzące po dziś dzień
do repertuaru każdego polskiego skrzypka. Miał lat 30, gdy
skomponował doskonały w formie i pełen dramatycznej treści
poemat Stanisław i Anna Oświecimowie. Zginął w 2 miesiące go
swych 32 urodzinach. A mógłby tworzyć jeszcze kilkadziesiąt
lat...
W kręgach towarzysko związanych z Karłowiczem utrzymywała
się po jego śmierci pogłoska, jakoby następny, planowany
przezeń poemat symfoniczny miał nosić tytuł Idylla
tatrzańska. Bardzo prawdopodobne: związki Mieczysława
Karłowicza z Tatrami i Zakopanem były z miesiąca na miesiąc
trwalsze i coraz bardziej serdeczne. Lawina na zboczach Małego
Kościelca faktu tego nie zdołała zmienić. Jego duch, zaklęty
w muzyce, pozostał tu na zawsze.
Maciej Pinkwart
Więcej szczegółów patrz w internetowej wersji książki M.Pinkwart, Zakopiańskim szlakiem Mieczysława Karłowicza.