Maciej Pinkwart

Diabeł tkwi w książkach

 

Relacje między książką a powstałym na jej podstawie dziełem filmowym na ogół oceniałem prosto: książka lepsza, film lepszy, w ogóle nie trzeba było adaptować... Tutaj jednak sprawa jest skomplikowana i niejednoznaczna.

Najpierw, jakiś czas temu, obejrzałem pracę Polańskiego Dziewiąte wrota. Film mi się w zasadzie podobał, choć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nakręcony został dla dopełnienia trylogii demonologicznej, jako zakończenie cyklu, który tworzą: Nieustraszeni pogromcy wampirów i Dziecko Rosemary. Wiedziałem, że został oparty na książce Artura Péreza-Reverte Klub Dumas i nawet się dziwiłem, co Dumas ma wspólnego z poszukiwaniem diabła, ale jakie to teraz tytuły ludzie nadają swoim dziełom! Poza tym nic nie wiedziałem o hiszpańskim pisarzu, więc film był dla mnie dziełem samym w sobie. Potem przeczytałem książkę – jako piątą czy szóstą spośród dorobku Reverte’a. I irytacja moja sięgnęła zenitu – jak mógł Polański tak potraktować taką książkę! A potem obejrzałem film jeszcze raz.

I teraz już naprawdę nie umiem zastosować formuły, przedstawionej na początku. Więc może zacznijmy po Bożemu, od początku: najpierw książka, potem film. Tyle, że sformułowanie po Bożemu wydaje się być w tym miejscu mocno nie na miejscu...

Lucas Corso jest poszukiwaczem książek, białych kruków, które wyszperane w prywatnych zbiorach czy prowincjonalnych antykwariatach, a następnie sprzedane zamożnym bibliofilom mogą przynieść fortunę, satysfakcję, szczęście, lub.... śmierć. Śmierć zagląda tu w oczy już od pierwszych słów – Pérez-Reverte po mistrzowsku, doprawdy, zarzuca wędkę na czytelnika wiedząc, że nic tak nie ożywia narracji jak dobrze podany trup:

Nagły błysk flesza rzucił na ścianę salonu cień trupa. Zwłoki wisiały nieruchomo pod lampą na środku pokoju. W miarę jak fotograf je okrążał, co chwila  zwalniając migawkę aparatu, cień kładł się na obrazach, gablotach z porcelaną, regałach z książkami i rozsuniętych zasłonach ukazujących wielkie okna, za którymi padał deszcz.

To zdanie trzeba by pokazywać młodym kandydatom na literatów, by wiedzieli, jak trzeba zabierać się do rzeczy! Tak umiejętnie wprowadzony na scenę trup wprowadza do akcji rękopis jednego z rozdziałów Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa, a niebawem także XVII-wieczne dzieło weneckiego drukarza Aristide Torchii Księga Dziewięciorga Wrót do Królestwa Cieni, w której zamieszczone zostały litografie, skopiowane rzekomo z tajemniczej księgi Delomelanikon, autorstwa samego Lucyfera. Drukarz Torchia spłonął na inkwizycyjnym stosie wraz ze swoimi książkami, spośród których ocalały tylko trzy egzemplarze. Corso rusza w podróż, by zweryfikować autentyczność jednego z nich, istniejącego w Toledo. Pozostałe dwa znajdują się w prywatnych zbiorach w portugalskiej Sintrze oraz w Paryżu. W czasie tej samej podróży ma ustalić dzieje rękopisu najpopularniejszej powieści Dumasa (podejrzenia wzbudza fakt, iż większość tekstu napisana została inną niż Dumasa ręką). Współpracownikiem Karykatura Dumasaautora Trzech muszkieterów był niezbyt lotny choć pracowity nauczyciel paryskiego liceum im. Karola Wielkiego, Auguste Maquet, który robił mu tzw. reserching historyczny i wykonywał wstępny szkic poszczególnych rozdziałów. Talent Dumasa zamieniał je potem w arcydzieła. Maquet więc był swojego rodzaju „murzynem” dla wielkiego pisarza, którego babka była murzyńską niewolnicą z San Domingo...

Wszystko to wiemy, i wszystko to wie Corso. Informacje o charakterze pracy Dumasa i o jego rękopisie zdobywa niejako na marginesie głównego zadania – szczegółowego porównania diabelskich rycin w Księdze Dziewięciorga Wrót. Ale Dumas nie daje mu spokoju – prześladuje go tajemniczy człowiek z blizną, którego identyfikuje jako głównego przeciwnika d’Artagnana – hrabiego Rocheforta. Przelotna miłostka z wdową po tak efektownie zaprezentowanym w pierwszym zdaniu nieboszczyku kończy się wybuchem jej nienawiści wobec Corsa, który dostrzega, że kobieta ma wytatuowaną lilię, co prawda nie na ramieniu, a na biodrze, ale to krok Milady w kierunku nowoczesności. Pisarska fikcja zamienia się w coraz groźniejszą rzeczywistość, Corso-Sherlock na tropie książek ma coraz większe kłopoty, na szczęście obok znajduje się piękna jak marzenie starszego pana, młoda i dzielna dziewczyna, która pełni przy Corsie rolę diabła-stróża... Dziewczyna w wolnych chwilach czytuje Przygody Sherlocka Holmesa, posługuje się paszportem na nazwisko Irene Adler i adresem w Londynie, przy Baker Street 221 b. Pod tym adresem Conan-Doyle ulokował fikcyjne mieszkanie Holmesa, a Irene Adler to była przeciwniczka, a zarazem wielka miłość detektywa (Skandal w Czechach).

Takie zabawy literackie spotykamy tu co krok. Najmocniejszym śladem jest zapewne twórczość Umberto Eco, gdyż podobnie jak w Wahadle Foucaulta w Klubie Dumas mamy do czynienia z tajnym sprzysiężeniem, które wzięło swój początek z fikcji literackiej i gorliwie ją realizuje. I podobnie jak w Imieniu róży detektyw-bibliofil tropi niosące śmierć i oskarżone o diabelskie pochodzenie książki. Notabene Corso i jego rozmówcy wspominają zarówno samego Umberto Eco, jak i jego bohatera, Williama z Baskerville. W tym kontekście skojarzenie ze straszliwym psem Baskervillów jest dość oczywiste, choć nieuprawnione...

Odniesień literackich jest jeszcze więcej. Lucas Corso swoim zachowaniem, a i wyglądem kojarzy się nieodmiennie z Chandlerowskim detektywem Philipem Marlowe – też jakby wymięty, wiecznie niewyspany, obity jak niedojrzałe jabłko, obsypany popiołem z papierosów, wiecznie szukający „kopa” w alkoholu, wiecznie otoczony pięknymi kobietami, które z turpistycznym zacięciem szukają czułości u człowieka, który jest zimny jak skała i którego specjalnością są kłopoty. Zdecydowanie raczej Humphrey Bogart niż Johnny Depp...

Akcja wikła się niesłychanie, poszczególni bohaterowie albo zmieniają status (przeważnie na nieboszczyków), albo stronę konfliktu, tytułowe stowarzyszenie zrzeszające milionerów przypomina klub erotyczny rodem z Oczu szeroko zamkniętych, rozmówcy Corsa gwarzą sobie przy dżinie przerzucając się bibliograficznymi notatkami o książkach i autorach tak, że niekiedy czujemy się jak na stronach podręcznika literatury, koniec końców następuje oczekiwany przez kilkaset stron akt miłosny bohatera z wysłanniczką Diabła, ale sam Książę Ciemności nie przybywa, bo złoczyńca został oszukany przez zapobiegliwych wspólników. Szwindel zapobiega wielkiemu kryzysowi na świecie...

Ważna książka w dorobku świetnego pisarza! Ale prezentuje też wszystkie wady pisarstwa Péreza-Reverte. Jest przegadana, niekiedy przeintelektualizowana i często schematyczna. Główna bohaterka jest tak „wymyślona”, jakby była syntezą wszystkich literackich marzeń wszystkich pisarzy: piękna i mądra, czuła i silna, troskliwa i aprobująca. Słowem – kobieta-anioł. A że jest, zdaje się, z piekła rodem? Czy to w odniesieniu do takiej kobiety coś dziwnego? Bohater, przeciwko któremu sprzysięgły się wszystkie złe moce na ziemi, w niebie i piekle wychodzi zawsze z opresji obronną ręką i wciąż jest dzielny jak James Bond... Ach, w ilu filmach już to widzieliśmy, co, Brunner? Nie z nami takie numery...

Nic więc dziwnego, że El club Dumas, wydany w Hiszpanii w 1993 roku (tłumaczem na polski jest Filip Łobodziński i jego przekład jest także świetnym dziełem literackim!) szybko zwrócił uwagę Romana Polańskiego, który wspólnie z Pérezem-Reverte sporządził scenariusz filmowy. Tu powinienem zacząć wybrzydzać, bo pierwszy mój odruch po powtórnym obejrzeniu filmu był odruchem protestu. Polański przeniósł akcję pierwszej części z Toledo do Nowego Jorku, opisywanego w pierwszych akapitach trupa pokazał jako bezdyskusyjnego samobójcę (w książce przez kilkaset stron żyjemy w niepewności czy było to samobójstwo czy morderstwo), pozmieniał bohaterom nazwiska czy choćby imiona: Lucas Corso stał się na przykład Deanem Corso, pewno żeby było bardziej po gangstersku... Śliczna, drobna, zielonooka, długonoga 19-latka w dżinsach i  tenisówkach i z ostrzyżonymi na chłopaka włosami, która w książce występuje pod pseudonimem Irene Adler, w filmie jest grana przez długowłosą Emmanuelle Seigner o zwodniczym pseudonimie Dziewczyna, o bujnych kształtach i agresywnym seksapilu, która jeździ na motocyklu jak czarownica na miotle i wygląda raczej jak naćpana klientka dyskoteki w remisie w Gruchach Dolnych, niż delikatna intelektualistka znająca karate (wtedy żona Polańskiego miała 33 lata i to widać). Johnny Depp jako Corso jest od początku jednoznacznie pozytywny i wygląda jak stypendysta KUL-u, nawet przeżywając orgazm z wysłanniczką Szatana w przedostatnich scenach filmu zachowuje się tak, jakby mu właśnie gajowy Marucha na złość przejeżdżał rowerem przez szyję. Podziwiając piękne piersi Deppa i piękne włosy Seigner wyjmujemy rękę spod kołdry by uderzyć się w czoło i widząc, że mamy zaledwie jeszcze kilka ruchów frykcyjnych do końca, zapytać ze zdumieniem – a gdzież jest klub Dumas?

Nie ma. Nie ma Dumasa, nie ma Trzech muszkieterów, Sherlocka Holmesa, igraszek literackich, nie ma nic z tego, co stanowiło ¾ książki Péreza-Reverte. Polański wytrzebił z powieści wszystko, co nie wiązało się bezpośrednio z demoniczną Księgą Dziewięciorga Wrót, wydobywając i – o ile to było możliwe – pogłębiając mroczny charakter narracji. Nigdy przedtem nie widziałem tak śmiałego, powiedziałbym – brutalnego potraktowania książki i tak dobrego wykorzystania jej części dla potrzeb filmu. Bo z filmowego punktu widzenia dzieło powstało zupełnie niezłe. Po długim namyśle doszedłem do wniosku – choć jako entuzjastycznemu czytelnikowi Klubu Dumas w zasadzie nie wypada mi tak mówić – że Polański postąpił słusznie. Uwikłanie kinowego odbiorcy we wszystkie meandry akcji, psychologizmy, zwroty i przewartościowania moralne postaci wywołałoby jeden wielki chaos. A tak powstał dobry, choć może nie wybitny film, zainspirowany dobrą, może nawet wybitną książką. Dzieła te spotkały się na chwilę, po czym powinny się rozstać na zawsze i żyć odmiennym życiem. Każde z własnymi odbiorcami, w swoim świecie, z własnym niebem i piekłem.

Schylił głowę, żeby zapalić ostatniego papierosa, i zaśmiał się pod nosem jak złowrogi wilk. Książki lubią takie żarty – powiedział sobie w duchu. A każdy czytelnik ma takiego diabła, na jakiego zasłużył.

------------------

Arturo Pérez-Reverte, Klub Dumas, przełożył Filip Łobodziński, Warszawskie Wydawnictwo Literackie "Muza" S.A., Warszawa 2002, str. 458