Okładka ksiązki Olgi TokarczukMaciej Pinkwart

Game over

 

Śmierć towarzyszy nam stale i jakkolwiek banalny nie byłby paradoks, że jest ona integralną częścią życia, to przecież oswajamy się z nią od dziecka. Oswajamy – ale tak naprawdę uciekamy od niej w cynizm, w powszechność, w konwencję, w zabawę. Rozjechany kot na szosie to tylko przedmiot, który należy wziąć między koła, żeby nam nie ubrudził karoserii. Eksplozja samochodu-pułapki pokazywana w wiadomościach to tylko efekt pirotechniczny. Trzęsienie ziemi czy wojna – to tylko dane statystyczne. Ostatecznie – mówimy sobie, jeśli w ogóle zdobywamy się na jakąkolwiek refleksję – jest nas na ziemi i tak za dużo, i nawet miliard nie wykazany w sylwestrowym bilansie w biologii gatunku nie miałby znaczenia. Śmierć, najczęściej gwałtowna i okrutna jest integralną częścią sztuki filmowej i literatury, jest także elementem zabawy. Paf – paf – paf, jus nie zyjes – wołają przedszkolaki, unosząc w stronę kolegów podniesiony z ziemi patyk. Sorry, you have been killed, try again  - widzimy na ekranie komputera, gdy w grze tracimy kolejne z sześciu „żyć”. Nawet napis „game over” nie psuje nam humoru – straciliśmy wprawdzie wszystkie „życia”, ale zawsze możemy nacisnąć „play again” i zacząć umierać od nowa.

I czasem tylko babcia przestaje nam marudzić za uchem i krótki telefon ze szpitala uruchamia szereg nieprzyjemnych i kosztownych czynności zakończonych spuszczeniem do ziemi podłużnego drewnianego opakowania, które zasypane starannie odetnie nas od tego, co było kiedyś człowiekiem. Poślizg na zakręcie górskiej drogi, nieumiejętne wejście na jezdnię, kruchy chwyt w czasie górskiej wspinaczki, wybuch miny-pułapki pod Bagdadem... To tylko epizody w naszym życiowym filmie, niekiedy łzawe, niekiedy irytujące (mógł przecież uważać!... po co tam się pchał!...).

Ale Olga Tokarczuk w swojej najnowszej książce „Historie ostatnie” opisuje śmierci nie heroiczne, nie przypadkowe, nie te ze sprawozdań statystycznych, tylko te, które są udziałem każdego z nas, te które przychodzą najpierw do naszych bliskich, potem do nas. Już czekają za progiem i nikogo nie ominą. W szkołach uczymy się tylko rzeczy niepotrzebnych, o tym jak żyć w rodzinie – a może nie będziemy mieli rodziny, o ułamkach i całkach – a może przeżyjemy bez matematyki, o tym, co po angielsku znaczy „to live” – a to też może nam się nie przydać. Nie uczymy się tylko tego, co jest absolutnie pewne – nie uczymy się umierać. Jedna z bohaterek powieści ironizuje, że między geografią i historią powinna być wprowadzona tanatologia, nauka o umieraniu, z klasówkami, pracami domowymi i ćwiczeniami praktycznymi...

Cóż za wspaniała książka! Może nie powinienem się tak zachwycać, bo już od pierwszej powieści „Podróż ludzi księgi” po tę ostatnią (jak na razie) – wszystko, co tworzy i prezentuje nam Olga Tokarczuk ma cechy pisarstwa największej klasy i zdołaliśmy się do tego przyzwyczaić. Każda z jej książek ma genialne pomysły, rewelacyjną fabułę, dotyczy spraw podstawowych dla człowieka i napisana jest w sposób, budzący szczery zachwyt. Tutaj autorka przedstawia nam trzy historie z życia trzech przedstawicielek jednej rodziny: matki, babki i córki. Każda z nich na kartach powieści musi zmierzyć się ze śmiercią, musi przeżyć śmierć.

Nie sposób streszczać tej książki, zresztą byłoby to tak, jakbym rekomendował urodę Miss Polonii pokazując jej zdjęcie rentgenowskie. Największe wrażenie zrobiła na mnie historia pierwsza, może dlatego, że bohaterka jest mi bliska wiekowo i tak jak ja dużo jeździ samochodem... Na górskiej drodze ulega wypadkowi, wydostaje się z rozbitego samochodu (ona? a może tylko jej duch?) i trafia do wiejskiej chaty, której gospodarze prowadzą „sanatorium pod klepsydrą” – umieralnię dla zwierząt... Nastrój podobny do „Wniebowstąpienia” Konwickiego, ale bardziej intymny, kameralny, a przez to niezwykle poruszający.

Olga Tokarczuk nie dostała głównej nagrody „Nike”, nie dostała – jeszcze! – literackiej nagrody Nobla. Powinna dostać. Tworzy dzieła, które nie opisują życia ludzi z sąsiedniego bloku, lecz kreuje własną rzeczywistość, wskutek czego ta nasza, codzienna, staje się bardziej oswojona. Jej twórczość niczego nie demaskuje, o niczym nie poucza, pokazuje drogi, którymi zapewne nigdy nie pójdziemy, ale jest jak bliski człowiek, którego sama obecność pomaga w trudnych chwilach. Kilka godzin, spędzonych na lekturze „Historii ostatnich” to jasny punkt w trudnym życiu każdego z nas. Kontakt z wielką sztuką zawsze zbliża nas do piękna. A piękno trwa poza śmierć.