Maciej Pinkwart

Smutek miłości

 

Za oknem śnieg sypie coraz gęściej, a mnie się snują wspomnienia z czasów, kiedy pierwszy raz zobaczyłem kwitnące bugenwille. Oczywiście, wiedziałem o nich wcześniej, bo pojawiają się w zasadzie w całej literaturze iberyjskiej, ibero-amerykańskiej i śródziemnomorskiej. Ale zobaczyłem je po raz pierwszy w Katalonii, zrobiły na mnie wielkie wrażenie, dopiero potem zrozumiałem, że tam, w tamtym klimacie owe fioletowe czy białe kwiaty traktowane są po prostu jak żywopłot. Ale dla mnie, wychowanego wśród milanowskich macierzanek i malw, bugenwille były symbolem egzotyki, po której przewodnikiem były książki Marqueza, Cortázara, Allende, Kempfa Suareza, Coello, Reverte, Mendozy czy Saramago.

Mario Vargas Llosa, peruwiański pisarz i polityk - w 1989 r. kandydował na prezydenta i przegrał nieznacznie z Alberto Fujimori, politykiem japońskiego pochodzenia, który po 10 latach sprawowania urzędu uciekł z Peru do Japonii, a potem został aresztowany w Chile – nie pisze o bugenwillach. Ale realizm jego powieści – tak daleki od magii innych Latynosów – stawia nas, Europejczyków w nie lada kłopocie. Tak mało wiemy o realiach krajów Południowej Ameryki, że gubimy się w szczegółach, których akurat Llosa nam w swej twórczości nie szczędzi. Na szczęście – wzorem innych Latynosów – Peruwiańczyk prowadzi nas i do Paryża, który jest nam oczywiście bliższy. Ale to też jest – podobnie jak wcześniej u Julio Cortázara – Paryż imigrantów, trzymających ze sobą uciekinierów z Południowej Ameryki, Paryż raczej ulic niż muzeów, raczej kloszardów niż modelek od Balenciagi... Charakterystyczne: bohater najnowszej powieści Llosy pracuje jako tłumacz w UNESCO, bywa tam niemal co dzień i ani razu nie wspomina o dziełach Picassa, Miró, Cesara i innych geniuszy, zdobiących siedzibę organizacji. Mieszka przy Polach Marsowych i dominującej nad nimi Wieży Eiffla w zasadzie nie zauważa. No, wiadomo, zdecydowanie nie jest w Paryżu turystą. Ale Paryżaninem też nie... Kim więc? Dobre pytanie. Bohater Cortazarowskiej Gry w klasy koniec końców z satysfakcją pije yerba maté w Buenos Aires, ale Ricardo z Szelmostw niegrzecznej dziewczynki, gdy przyjdzie mu odwiedzić rodzinną dzielnicę Miraflores w Limie marzy tylko o tym, by stamtąd uciec z powrotem do Europy.

Chyba nie zachwyciła mnie ta niegrzeczna dziewczynka. Jakże daleko jej do kunsztownej komplikacji fabularnej Rozmowy w „Katedrze”, czy nawet perturbacji społecznych w trudnej do strawienia debiutanckiej powieści Llosy Miasto i psy! Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki to ciągnący się w nieskończoność nieszczęśliwy romans, serial spotkań i rozstań bohatera z tytułową dziewczynką – dawną sympatią z czasów szkolnych, która co kilka, czy nawet kilkanaście lat staje na jego drodze, żeby dać mu nieco pozorów rozkoszy, złudę smutnej i nieodwzajemnionej miłości, a po kilku, czy nawet kilkunastu orgazmach odejść do kolejnego lepszego mężczyzny. Llosa podaje tę sekwencyjną nudę w dość niestrawnym sosie z kompletnie niezrozumiałej polityki peruwiańskiej i kolejnych opisów aktów miłosnych, których szczegółowość bardziej rozbawia niż ekscytuje. Pewno to też trochę wina polskiego języka, który w opisywaniu czynności seksualnych oscyluje pomiędzy wulgarnością a podręcznikiem ginekologii. Świetna zresztą tłumaczka, Marzena Chrobak, jest bliższa tej drugiej opcji, ale smutek, jaki wywołują te wszystkie łechtaczki, członki na zmianę z penisami, wargi takie czy inne, pochwy i odbyty może być przez lekarzy przepisywany jako lek dla priapistów.

Oczywiście, porównaniu z wymienionymi wcześniej książkami Llosy, Szelmostwa... czyta się świetnie, co dla książki zawsze jest komplementem. Ale od pewnego miejsca po prostu dzieło kartkujemy w poszukiwaniu czegoś oryginalnego i nawet „to coś” od czasu do czasu znajdujemy. Fabuła przypomina muzyczne wariacje w formie ronda, kiedy główny temat (przychodzi, daje się uwielbiać, daje popalić, odchodzi) jest co i raz bardziej obudowany fioriturami  i przewrotami. Powieść jest do bólu przewidywalna, w dodatku co kilkadziesiąt stron zwodzi nas nadzieją na odmianę fatalnego losu bohatera poprzez wprowadzenie nowych postaci czy innych miejsc akcji, jednak niestety są to ślepe uliczki fabuły i po chwili znów powracamy w nurt znanej nam rzeki, która nieuchronnie zmierza do morza, czyli do finału, na który w zasadzie czekaliśmy od połowy książki.

Co za pech, że ten cholerny Japoniec wygrał wtedy te wybory w Peru... Trauma tamtej przegranej każe autorowi właśnie Japończyka uczynić najbardziej ponurą postacią powieści i sprawcą znacznej części nieszczęść bohatera. Z drugiej strony zaś, gdyby Mario Vargas Llosa zrealizował się na, z przeproszeniem, stolcu prezydenta kraju, i potem powrócił do literatury, może zafundowałby swojej powieści inną pointę? Bo polityka jest mniej przewidywalna od romansów i pewno dlatego mimo wszystko wolimy romansować niż politykować. Nie dotyczy to oczywiście starych kawalerów, miłośników kotów i facetów, którzy nie wyrośli z krótkich majtek i wciąż uwielbiają się bawić w defilady żołnierzyków. Bez urazy – to o jednym z nieszczęśliwych bohaterów Szelmostw niegrzecznej dziewczynki...

Nowy Targ, listopad 2007