Maciej Pinkwart

Kiedy Bóg rozpozna swoich?

Książki historyczne mają swój urok i szerokie rzesze wielbicieli. Któż z nas nie jest ciekaw, gdzie król Jagiełło chodził na Wawelu tam, gdzie król piechotą chodzi? Jak delikatna i święta królowa Jadwiga w wieku 12 lat poślubiwszy 35-letniego jurnego poganina Jagiełłę spędziła z nim noc poślubną? I dlaczego nikt wtedy nie mówił o pedofilii? Ileż luk w dokumentacji historycznej już wypełnili powieściopisarze i na ile rozmaitych, często sprzecznych z sobą sposobów...

Nie lubię romansów kostiumowych i fabularyzowanych powieści historycznych, którzy autorzy wkładają w usta swoich bohaterów – którzy na ogół są także bohaterami publicznymi – swoje własne myśli, słowa, nierzadko obarczone anachronizmami, pseudohistoryczne informacje, czerpane z drugiej ręki lub z mało wiarygodnych źródeł. Śmieszą mnie i nudzą. Natomiast przy dobrze opracowanym dokumencie jestem gotów spędzić bezsenną noc. Jak w każdej literaturze, także i w tej potrzebny jest talent. I taka książka ostatnio wpadła mi w ręce. W dodatku tematyka pasuje jak ulał do moich zainteresowań: rzecz dotyczy średniowiecza, którym od lat pasjonuję się jak żadną inną epoką historyczną, a zarazem terenów tak bliskiej mi południowej Francji – Prowansji i Langwedocji.

Langwedocja... Już sama nazwa budzi dreszczyk emocji, zwłaszcza u filologa. Skąd takie brzmienie, dziwne dosyć w słodkiej Francji? Langue d’Oc... Langue to, oczywiście, język. Słowo „Oc” uważa się niekiedy za skrót od słowa occidental, zachodni. Kraj języka zachodniego? Ależ tak mogli powiedzieć tylko mieszkańcy Prowansji, bo to od nich Langwedocja leży na zachód. Ale „oc” to także w językach przedpirenejskich znaczy „tak”. A zatem Langwedocja to kraj, gdzie zamiast „oui” mówią „oc”...

Kraina Oc leży na południe od Garonny i od wzniesień Masywu Centralnego, od Atlantyku i  Gaskonii na zachodzie do Riwiery i Morza Śródziemnego na wschodzie. To wspaniałe miasta: Pau, Tarbes, Montauban, stolica regionu – Tuluza, Albi, zjawiskowo piękne Carcasonne, Perpignan, Béziers, Montpelier, Limes, Arles, Avignon. I górska twierdza, Montségur... Langwedocja to kraj, gdzie w XII i XIII wieku trubadurzy, nazywani także żonglerami śpiewali pieśni o miłości do pięknych kobiet, gdzie rodziło się wino i wywodząca się z niego prawda, gdzie poważni Żydzi dyskutowali swobodnie nad Talmudem i Kabałą, gdzie przez Pireneje przechodzili smagłolicy Maurowie, niosący wiedzę i ostre przyprawy, gdzie wędrowali święci mężowie, odziani w długie, czarne szaty i przepasani wąskimi skórzanymi paskami, którzy osiadali w sennych miasteczkach, otwierali warsztaty tkackie i kiedy już zostali uznani za swoich – zaczynali nauczać. O Bogu, który dba o dobrego ducha w człowieku i o Szatanie, który każe ludziom zabiegać o dobra materialne, o potrzebie bycia dobrym i czystym i braku potrzeby płacenia podatków, zwłaszcza na Kościół, który jest materialną, a więc zdecydowanie nie boską uzurpacją. O potrzebie bycia przyjacielskim i spokojnym, o tym, że Bóg nie dba o to, byśmy płacili dziesięcinę, składali uroczyste przysięgi i nie chodzili do łóżka przed ślubem, tylko o to, byśmy byli dobrzy. A jeśli nie będziemy dobrzy, wręcz doskonali, to przyjdzie nam po śmierci powrócić na ziemię i przeżyć tu w kolejnym wcieleniu kolejne życie, wciąż doskonaląc się i zbliżając do ideału. A gdy uzyskamy już konsolację – staniemy się doskonałymi, świętymi, równymi Bogu. I odejdziemy do Niego w chwale. Oni nazywali siebie dobrymi chrześcijanami. Ich nazywano katarami.

Kolejna pełna tajemnic nazwa. Najprościej ją wywieść z greckiego katharsis – oczyszczenie. Ale ich katoliccy przeciwnicy tłumaczyli to poprzez slang niemiecki, gdzie kathar oznacza osobę, oddającą cześć kotom... Bo i ich, podobnie jak templariuszy, oskarżano o sodomię... A byli po prostu jednym z wielu odłamów chrześcijaństwa, który domagał się od kościoła ubóstwa i wyrzeczenia się ziemskich przywilejów, samemu w praktyce to stosując. Różne odłamy poszły różnymi drogami i często od przypadku i mocno niereligijnych czynników zależało, czy traktowano ich jak reformatorów kościoła, czy jak przebrzydłych heretyków. Jedne odłamy przekształcały się w zakony a ich przywódcy w świętych. Innych palono na stosie. Jak mało brakowało, by święty Franciszek z Asyżu został uznany za heretyka!

Herezja doskonała to książka poświęcona katarom i dziejom antykatarskiej krucjaty, wymuszonej z jednej strony przez Kościół Katolicki i ówczesnego papieża, Innocentego III, a z drugiej – przez baronów północnej Francji, dążących do podporządkowania sobie majątków i ziem niepokornego Południa, ciążącego ku Katalonii i Aragonii. Stephen O’Shea, Irlandczyk z pochodzenia, mieszkający długo w Paryżu, dziennikarz, historyk i tłumacz opisuje dzieje katarów i rozgromienie ich religii z prawdziwą pasją i wielką znajomością rzeczy. Prezentuje założenia religii katarów i dzieje wymierzonej w nich i ich zwolenników krucjaty. Ujawnia też, że choć przyświecały jej założenia religijne, to jednak głównym celem nie było wytępienie katarów, lecz zniszczenie ducha tolerancji, jaki rozpanoszył się w Langwedocji. Odszczepieńców religijnych, którzy nawoływali do czystości, ubóstwa, nie troszczenia się o dobra doczesne i nie oddawanie kultu relikwiom, a pieniędzy Kościołowi – było może kilkuset, może kilka tysięcy. Tych, którzy pozwalali im swobodnie żyć i pracować, a także głosić swoje prawdy, których nawet sami nie popierali – setki tysięcy.

- Zabijcie ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich – słowa przypisywane papieskiemu legatowi w Langwedocji, zakonnikowi ze zgromadzenia cystersów, Arnoldowi Amaury’emu – rozpoczęły ostatnią fazę bitwy o śródziemnomorskie miasto Béziers. 22 lipca 1209 roku, w dzień Świętej Marii Magdaleny, szczególnie czczonej na południu Francji jako pierwszej apostołki Jezusa,  rozpoczęła się straszliwa rzeź, w wyniku której wycięto w pień 20.000 mieszkańców miasta. Wszystkich. W tym tylko 222 katarskich „doskonałych” i może kilkuset wyznawców katarskiej herezji. Reszta – przeważnie pobożni katolicy (przeszło 1000 z nich katoliccy krzyżowcy wymordowali we wnętrzu katolickiej katedry) – zginęła dlatego, że byli po drugiej stronie muru. Może mają rację katoliccy historycy, którzy z oburzeniem twierdzą, że to nie Amaury wypowiedział te okrutne słowa. Pierwszy raz przytoczył je cysterski apologeta krucjaty albigeńskiej, w 30 lat po opisywanych wydarzeniach. Ale papieski legat stał przed murami i błogosławił mordercom wykonującym pierwszy w dziejach holocaust. Tego samego wieczora pisał do Ojca Świętego Innocentego III, zachwycając się zbożnym dziełem: Niemal 20 tysięcy obywateli poszło pod miecz, bez względu na wiek czy płeć. Dzieło boskiej zemsty było zachwycające. Po Béziers przyszły masakry w Carcassonne, Albi, pod Tuluzą, w dziesiątkach innych miejscowości... W niektórych nie było nawet jednego katara, ale były bogate ziemie, zamki i inne dobra doczesne, którymi katarowie gardzili, ale legaci papiescy i główny rycerz krucjaty – Szymon de Montfort – bynajmniej.

Stephen O’Shea w dramatyczny, choć w całości udokumentowany sposób opisuje poszczególne fazy krucjaty przeciw katarom, a następnie ukazuje, jak – by dokończyć dzieła – na Soborze Laterańskim w 1215 roku powołano Świętą Inkwizycję. W 1233 r. wysłano do umierającej już z upływu krwi Langwedocji pierwszych inkwizytorów. Stosy płonęły dalej. Palono na nich heretyków, tych którzy ukrywali heretyków, tych którzy nie donieśli na heretyków... Tych którzy w herezji zmarli wcześniej, wykopywano z grobów i palono ich spróchniałe kości... Wreszcie 16 marca 1244 r. padła ostatnia twierdza katarów – dumny górski zamek Montségur. Na stos poszli wszyscy jeszcze żyjący katarscy doskonali i ci, którzy się dobrowolnie do nich przyłączyli: przeszło dwieście dwadzieścia ciał zmieniło się w popiół ad maiorem Dei gloriam, dla większej chwały Boga. To wszystko działo się 800 lat temu. Doprawdy, pora byłaby, żeby Bóg nareszcie rozpoznał swoich.

Słowa „oc” i „oui” znajdują się do dziś w słownikach francuskich i oba oznaczają „tak” Ale nie jest obojętne co jak nazywamy. Walki w czasie krucjaty katarskiej toczyły się – z grubsza rzecz biorąc – między tymi, którzy na pytanie, czy wierzą w Boga odpowiadali „oc”, a tymi, którzy odpowiadali „oui”. I nie było ważne, że z grubsza wierzą w to samo – że Bóg jest dobrem. Na przełomie XIX i XX wieku w Zakopanem i nie tylko walczyli ze sobą – na szczęście zazwyczaj tylko słowem – ci, którzy uważali, że należy mówić „zakopiański” z tymi, którzy przymiotnik, urobiony od nazwy miasteczka pod Giewontem widzieli jako „zakopański”. Był to spór zastępczy, czy wręcz objawowy: ci, co mówili „zakopiański” popierali „styl zakopiański”, Stanisława Witkiewicza i koncepcję inteligentnego rządzenia Zakopanem; ci drudzy popierali „sposób zakopański” Edgara Kovatsa, Andrzeja Chramca i rządzenie Zakopanem wyłącznie w imię interesów ludności miejscowej. Ci pierwsi byli lewicowi i postępowi, ci drudzy – prawicowi i ortodoksyjni. A dzisiaj? Czy trzeba wymieniać, jakie różnice dzielą tych, co Jana Pawła II nazywają Ojcem Świętym, a tymi, co zwą go papieżem?

Inna rzecz, że ostatnio w ramach poszukiwania głosów wyborców już nawet radykalna lewica przejmuje terminologię i cele prawicy, prawica ma lewicowe koncepcje gospodarcze i galimatias się z tym zrobił okropny. Jednak, gdy obecny lewicowy rząd i takiż prezydent będą polerować zbroje, ostrzyć kopie i ruszać na krucjatę w imię wprowadzenia do europejskiej konstytucji Invocatio Dei i odwołania do chrześcijańskiej tradycji Europy – niechże mają w pamięci, że korzenie tej tradycji sięgają także do Béziers. I że mimo rozmaitych kamuflaży, Bóg z pewnością rozpozna swoich.