Maciej Pinkwart

Długi finisz

 

Z dość oczywistych względów najbardziej interesują nas wspomnienia o czasach, które sami dobrze pamiętamy. Publikowane przez osoby zajmujące w hierarchii społecznej wyższe od nas miejsce dowartościowują nas (żyliśmy w tych samych czasach!), ale też irytują (pamiętamy co innego i inaczej).

Trzeci, ostatni tom dzienników Jarosława Iwaszkiewicza obejmuje lata, które pamiętam bardzo dobrze i które wywarły na moje życie wpływ największy – okres 1964-1980. Dlatego też czytałem go dość zachłannie, z detektywistyczną pasją poszukując tych tropów, które i mnie prowadziły przez życie. Niestety… Świat opisywany przez wielkiego pisarza i mój świat to kosmosy zupełnie różne. A może te same, ale oglądane przez różne teleskopy, z innymi barwami, innymi proporcjami wymiarów i innymi grawitacjami. Co zresztą specjalnie dziwne nie jest, zważywszy na różnicę wieku, stanu i urzędu, o preferencjach uczuciowych nie wspominając.

Ta część memuarów to zapis symultanicznego umierania – jego własnego w tle rozmaitych innych umierających dekoracji i statystów. Najpierw w obrazach odchodzących (ostatecznie czy tylko z kręgów uczuciowych) przyjaciół Iwaszkiewicza, potem – członków jego rodziny (umierających czy też zwiększających doń dystans, uczuciowy i geograficzny), wreszcie powolnej agonii systemu socjalistycznego, w który nie wierzy już – jak się wydaje – nikt, ani poeta, ani jego partyjni nadzorcy, ani nawet najwyższe władze państwa. Trwa tylko jego twórczość, a nawet na tym zmurszałym i boleśnie więdnącym podłożu rozwija się coraz wspanialej, a przynajmniej tak jest odbierana. I jeszcze jedno nie umiera aż do końca: niezwykła zupełnie emocjonalność pisarza, który z racji swej pozycji, z racji rosnącej niechęci wobec tej pozycji, przejawianej tak przez konkurentów, jak i przez tych, którzy z tej jego uprzywilejowanej sytuacji czerpią całymi garściami, staje się coraz bardziej samotny – i rozpaczliwie tę samotność zagospodarowuje. Przede wszystkim poprzez podróże, które są jego największą – poza literaturą – pasją. A może i stoją ponad literaturą, bo przecież najważniejsze w owym czasie utwory powstają, przynajmniej w szkicach, podczas podróży.

Te włóczęgi po ziemi sandomierskiej, lubelskiej i kieleckiej, rzadko już gdzie indziej (Zakopane w tych latach się już w jego itinerariach nie pojawia) są dlań ciągle źródłem inspiracji i intensywnych przeżyć, co dobrze rozumiem, bo lata studiów i pierwszy okres pracy dziennikarskiej to i w moim życiu (król Jagiełło bił Krzyżaki, i pan Krupa chciał być taki… - podpowiadam złośliwcom!) czas bezustannych podróży i zachwytów nad różnorodnością krajobrazów i charakterów spotykanych ludzi. Ale gdy u mnie było to pierwsze poznawanie stron trochę odleglejszych od Warszawy, to u Iwaszkiewicza jest to bezustanne wspominanie, porównywanie tego co jest - z tym, co było kiedyś. Zwykle – porównywanie na niekorzyść teraźniejszości. Podobnie z podróżami zagranicznymi, których w dziennikowych opisaniach jest bardzo wiele. W tym czasie pisarz podróżuje już tylko po Europie i w większości wypadków są do wyjazdy oficjalne, choć zazwyczaj łączone z turystyką wspomnieniową, pracą twórczą czy po prostu chęcią oderwania się od coraz smutniejszej rzeczywistości podkowiańskiego Stawiska.

Piszę to i zastanawiam się, że dla większości współczesnych Czytelników to sprawy w pewien sposób normalne: mam forsę i czas – wsiadam i jadę. Ale dla nas, na przełomie lat 60. i 70. wchodzących w dorosłe życie – to marzenie jak o żelaznym wilku. Owszem, nie powiem, niektórzy moi znajomi załatwiali sobie zaproszenia i na ich podstawie dostawali paszport, na przykład na zbieranie winogron we Francji czy truskawek w Szwecji, czasem uczelnia pomagała dostać stypendium czy wyjechać na obóz naukowy, artyści dostawali kontrakty z Pagartu, inżynierowe z Polservice’u… Nawet mnie zdarzyło się – raz! – wyjechać w czasie studiów na wycieczkę na zachód: do NRD na paszport zbiorowy, dzięki któremu zobaczyłem Saksonię, w Dreźnie pierwszego Rafaela, Boticellego, van Eycka, Rembrandta i Vermeera, i po raz pierwszy przejechałem na drugą stronę Łaby, choć nadal pozostając po „ciemnej stronie mocy”…  Ale żeby tak wsiąść i jechać – to mogli robić tylko pieszczochowie władz, albo ich zbrojne, szpiegowskie ramię. Iwaszkiewicz, naturalnie, należał do pierwszej kategorii, choć z kart pamiętnika widać wyraźnie, że pisarz uważa to za coś naturalnego, że mu się to należy, że wojna i powstanie PRL niewiele w jego życiu pod tym względem zmieniło: i przed wojną i po niej był cenionym pisarzem, był gazdą na Stawisku, przyjacielem (czasem wrogiem, bez znaczenia…) najwybitniejszych artystów, poklepywanym przez władze, i przede wszystkim – był obywatelem świata.

Tego poczucia „bycia u siebie” w niemal każdym zakątku Europy zazdrości mu nawet współczesny, unijny, czytelnik. Rzym i Moskwa, Paryż i Kijów, Genewa i Kopenhaga, Londyn i Palermo – wszędzie Iwaszkiewicz porusza się znanymi sobie doskonale traktami, niekiedy (jak na Sycylii) tłumaczy tubylcom, co się gdzie kiedyś znajdowało, włada biegle wszystkimi potrzebnymi językami, jego pisarstwo jest szeroko uznawane i dyskutowane.

Ludwik Stomma w jednym z ostatnich numerów „Polityki” zjechał strasznie ten tom „Dzienników”, zarzucając Iwaszkiewiczowi narcyzm, abstrahowanie od polityczno-społecznej rzeczywistości pogrążającego się w marazmie kraju, zlekceważenie Marca 68, KOR-u, Grudnia 1970, ustawiczne narzekanie na niedocenianie, przy jednoczesnym korzystaniu pełną garścią tego, że jednak doceniany był… Zapewne Stomma ma rację, choć jest to racja mało odkrywcza: po pierwsze – krytykowany zmarł 32 lata temu i nic już nie da się z tym zrobić. Po drugie – taki był, a dziennik tego nie ukrywa. Czy byłoby lepiej, gdyby Iwaszkiewicz pisał o sobie gorzej, walczył z ustrojem, nie jeździł na Sycylię i nie krytykował swoich przeciwników, a niekiedy i zwolenników? Pewno gdyby był bardziej krytyczny wobec siebie i wobec swego dziennika, nie pozostawiałby nam schizofrenicznych opisów swoich miłości i antypatii, aprobaty i bezustannych pretensji, afirmacji i totalnego potępienia, przejawianego co kilka stron wobec tych samych osób – żony i córek, wnuków i współpracowników, pisarzy i oficjalistów, polityków i kochanków…  Może powinien się bardziej kontrolować? Może i tak, ale pewno nie miałby wtedy o czym pisać w „Dzienniku”, a my nie dostalibyśmy do ręki ciekawego dokumentu, obrazującego jeden z ówczesnych sposobów myślenia. Bo choć pisarz zdaje sobie sprawę, że i „Dziennik” pisze dla potomności, że będzie on opublikowany i komentowany po jego śmierci, to przecież nie usiłuje zostawić po sobie podręcznika historii. Jest subiektywny – możemy i pewno powinniśmy tego subiektywizmu nie podzielać, ale warto się z nim zapoznać. Nie sądzę, żeby lektura „niewłaściwego” punktu widzenia mogła zawrócić w głowie zarówno tym, co wówczas byli „po właściwej stronie”, jak również tym, którzy dopiero dziś wchodzą w życie polityczne.

Moim zdaniem, na pamiętniki Jarosława Iwaszkiewicza – zwłaszcza ich tom ostatni – należy patrzeć jak na niezwykle ciekawy zapis procesu starzenia się wybitnego twórcy, który zresztą już od młodości – żyjąc wciąż na krawędzi wulkanu, przerzucany przez historię przez fronty wojen światowych i krajowych, krwawych i papierowych, literackich i światopoglądowych – wciąż śmierci się spodziewa i żyje w nieustannym jej cieniu. Oswaja ją i oswaja z nią swoich czytelników, ale mimo licznych przykładów swojej własnej i otaczającej go słabości – zachowuje świetną pamięć, dobre pióro i zadziwiający niekiedy w jego sytuacji dystans do świata. Tego wokół, i tego dalszego, na wschodzie i na zachodzie. Naturalnie, mam i ja do Iwaszkiewicza pretensję, bo w „Dzienniku” nie znalazło się ani słowo o zakopiańskiej „Atmie”, tworzonej przecież w latach jego wielkiej aktywności i niejako dzięki i jego wspomnieniom. Twórca libretta „Króla Rogera” nigdy w muzeum – w domu, gdzie niegdyś pisał „Brzezinę” – nie był, choć spodziewaliśmy się go tu od samego otwarcia. Była, owszem, jego żona: wizytę drobnej, bardzo dynamicznej i niezwykle ciekawie opowiadającej o tamtych czasach pani Hani pamiętam doskonale, mimo że odwiedziła „Atmę” w 1978 roku – rok przed swoją śmiercią. O Karolu Szymanowskim wszakże sporo w tym tomie Iwaszkiewicz pisze, prezentując go niejako w pomnikowej aurze, jako wielkiego idola całego pokolenia twórców, jako arbitra elegancji i kreatywności, wielki ideał także i dla siebie. Podkreśla, że w ich przyjaźni i pokrewieństwie było wiele relacji typu mistrz – uczeń, nigdy zaś nie wkradły się w nie jakiekolwiek pierwiastki erotyczne, jakby homoseksualizm ich obu nie miał tu żadnego znaczenia. Ale proponowanego mu statusu członka-założyciela Towarzystwa Muzycznego im. Karola Szymanowskiego, które zakładałem w 1977 r. nie przyjął, tłumacząc się… złą pogodą. Kontekst tego wyboru tłumaczy niechętny stosunek Jerzego Waldorffa do zakopiańskiej inicjatywy i fakt, że koniunkturalny Iwaszkiewicz nie wiedział, „czyje będzie na wierzchu”, więc swoim zwyczajem zachował dystans do obu stron. Ot, taka była jego mapa pogody, i trzeba to było uszanować.

Te ostatnie lata, kiedy w ruinę popada cały otaczający Iwaszkiewicza świat, od Stawiska po ulubiony hotel w Palermo, od żony, pogrążającej się w psychicznej izolacji po nierozumiane i nierozumiejące wnuki, to najsmutniejsza, ale i najmocniejsza część książki. I przerażające ostatnie miesiące, kiedy po śmierci pani Hani, wypchnięty niejako do Paryża „na umarcie” coraz bardziej pogrąża się w rozpaczy – nie przestając wszakże snuć planów na przyszłość. Mają być nowe wiersze, mają zostać dokończone „rozgrzebane” opowiadania, snuje się gdzieś w głowie pomysł na powieść, w planach jest kolejny wyjazd do Włoch, na jakiś kolejny kongres literacki, a potem znów do ukochanego Rzymu… I ostatnia, spokojna i rzeczowa relacja spotkania z przyjaciółmi w Sailly pod Paryżem, ostatnia ocena poglądów Konstantego Jeleńskiego i Józefa Czapskiego, utyskiwania nad ich zapatrzeniem w przeszłość… A przecież:

…jest tyle rzeczy nowych.

To ostatnie zdanie ostatniego dziennika. Trzy tygodnie po zapisaniu tych słów Jarosław Iwaszkiewicz zmarł w Warszawie i został pochowany w Brwinowie. Jego ukochane Stawisko, otrzymane w posagu przez jego żonę, zgodnie z jego wolą przekształcono w muzeum – jedno z najlepszych i najciekawszych w Polsce. Tamto, Stawiskowe zatrzymanie czasu bardzo przydaje się nam teraz, kiedy jest tyle rzeczy nowych. I nie ze wszystkich można się cieszyć.

 

--------------------------------

 

Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki 1964-1980, Czytelnik, Warszawa 2011. Opracowanie i przypisy – Agnieszka i Robert Papiescy, Radosław Romaniuk. Wstęp: Andrzej Gronczewski (redaktor całego cyklu). Stron 674.