Maciej
Pinkwart
Ten okropny geniusz
Byłem na służbie u Karola Szymanowskiego przez 36 lat. Feliks
Bednarczyk, który służył mu za życia, pracował w Atmie tylko pięć lat, ale o
wiele bardziej intensywnie. O Szymanowskim na początku pracy wiedział niewiele,
lub zgoła nic. Podobnie jak ja. Pod koniec służby wiedział sporo, według
niektórych – o wiele za dużo. Co do mnie, wiedziałem tyle ile było mi potrzebne
do pracy kustosza, wiedziałem też, że pewnej części tej wiedzy nie należało
upowszechniać. Genialny kompozytor, wytworny, uroczy człowiek, pochodzący z
dystyngowanej ziemiańskiej rodziny, miał swoje wady, ale nieistotne dla jego
twórczości. W dodatku biedny, schorowany, przez bolszewików pozbawiony majątku,
cierpiący niedostatek, niemal głód, uwielbiany przez rodzinę i przyjaciół,
niszczony przez muzycznych wrogów, którzy mu do pięt nie dorastali – świetlany
wzór dla polskiej kultury. Tak w każdym razie mówiło się o nim publiczności,
odwiedzającej muzeum. Sam prawie w to wierzyłem.
Więc gdy jeden z najwybitniejszych polskich dyrygentów, Stanisław Wisłocki,
zapytał mnie kiedyś w swoim pięknym domu w Bukowinie, czy wiem, jaki jest
największy kłopot przy wykonywaniu utworów Szymanowskiego – mogłem tylko
pokręcić głową.
– Najgorsza jest konieczność usuwania zbytecznych, błędnie zapisanych w
partyturze nut, które nawzajem się zagłuszają i zmieniają niektóre fragmenty w
obrzydliwą kakofonię. Instrumentacja jest fatalna. Ale oczywiście jako
kompozytor był genialny.
To, naturalnie, na moje orientalistyczne wykształcenie było trudne do
zrozumienia, ale przyjąłem na wiarę, że oceny dokonuje fachowiec.
Mitologia Karola Szymanowskiego powstawała w ciągu wielu lat, a budowały ją
przede wszystkim książki: najpierw te, opisujące ogólnie jego tzw. „życie i
twórczość”, potem wspomnienia, zwykle konstruowane według schematu „ja i Karol
Szymanowski” i dość skąpo reprezentowane relacje rodzinne, później publikacje
specjalistyczne, ukazujące wycinki biografii, no i rozmaitego typu hagiografie:
poezje o kompozytorze, kompozycje na jego cześć, uczone wstępy do wydań
muzycznych. Oczywiście, zazwyczaj pełniły one rolę zasłon, wykorzystywanych
przez Salome w tańcu: ich istotą było z definicji zasłanianie rzeczywistości,
choć przecież wszyscy, z Herodem na czele, chcieli oglądać nie zasłony, tylko
to, co było czasem przelotnie odsłaniane.
Specjalną funkcję w biografistyce Szymanowskiego odgrywały publikacje jego
własnych prac literackich, publicystycznych i, przede wszystkim –
epistolograficznych. Dla mnie kolejnym – po rozmowie ze Stanisławem Wisłockim –
szokiem była lektura korespondencji kompozytora ze skrzypkiem Pawłem Kochańskim
i jego żoną Zofią. Wobec nich Szymanowski był szczery – to nie znaczy, że pisał
prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Bynajmniej: trochę mylił fakty – a
może je celowo przeinaczał, niektóre sprawy nadinterpretowywał, w innych
odsłaniał się niemal całkowicie, ale ten negliż miał na celu to samo, co
wykorzystywane w innych miejscach oszczędne gospodarowanie prawdą: nakreślenie
autoportretu człowieka genialnego, niedocenianego, dobrego i krzywdzonego, nie
umiejącego być samodzielnym, ani współdzielącym smutki i radości z innymi,
wymagającego bezwzględnej aprobaty, a zarazem szczerze (a może minoderyjnie)
krytycznego wobec samego siebie, eksponującego swoją homoerotykę, a zarazem nie
chcącego jej zaakceptować. Wszystko to miało na celu nie tylko wymuszenie na
przyjaciołach (zwłaszcza – przyjaciółce) wyrazów współczucia, poparcia i
uwielbienia, ale także objęcia patronatu nad jego kiepsko stojącymi finansami. Z
jednego i z drugiego zadania Zofia Kochańska wywiązała się połowicznie:
współczując Szymanowskiemu opisywała mu własne kłopoty, pewno myśląc, że
zadziała tu zasada, iż cudze nieszczęście zawsze pociesza. Ale
Szymanowski, jak się zdaje, cudze nieszczęścia miał w nosie, interesowały go
tylko własne. Kwestie finansowe mieszkająca w USA przyjaciółka rozwiązała w
sposób kompromisowy: sama nie specjalnie szastała pieniędzmi, których zapewne
sporo zarabiał jej mąż – koncertujący wirtuoz, ale znalazła dwie swoje
przyjaciółki z większymi zasobami, które zobowiązały się płacić Szymanowskiemu
prywatne stypendia, w zamian za dedykacje na jego utworach. Przyznam, że
wiadomość o tym, że największy polski kompozytor przez kilka lat był
utrzymankiem dwóch dość młodych kobiet, którym nie mógł nawet zarysować
perspektywy trwalszego związku, nawet nie dziękował im za wsparcie, zobowiązując
do podziękowań w jego imieniu Kochańską, ją też wykorzystywał do ponaglania
wysyłki czeku lub zwiększania dotacji – była dla mnie dość przykra.
A potem (od 1982 r.) zaczęły się ukazywać opasłe tomy Korespondencji
Karola Szymanowskiego, w starannym i erudycyjnym opracowaniu największej
biografistki kompozytora – Teresy Chylińskiej. Kilkanaście woluminów wydano w
ciągu dwudziestu lat. Jest tam wszystko: listy skrupulatnie odczytane z
rękopisów, skorelowane z publikacjami i wypowiedziami z epoki, rzeczowo i
kompetentnie skomentowane. Dla badaczy dzieło nieocenione. Dla miłośników muzyki
Szymanowskiego raczej trudne do korzystania. Dla zainteresowanych szczegółami
jego biografii – nie do przejścia. Dla szukających szczegółów polskiego życia
muzycznego, czy ogólniej – polskiej kultury z pierwszej połowy XX wieku – trudne
do strawienia.
I w tej sytuacji w 2021 r. ukazała się książka zupełnie niezwykła. Zadziwiający
jest fakt, iż dostaliśmy ją do rąk dopiero teraz, kiedy – jak się wydaje – blask
Szymanowskiego nieco już zmatowiał, a jego niegdysiejsza nowoczesność mocno się
zestarzała. Danuta Gwizdalanka, muzykolożka o rozległych i ciekawych
zainteresowaniach, już kilkakrotnie publicznie (także w Atmie) przedstawiała
swój pogląd na sprawy Szymanowskiego, prosto z mostu mówiąc o jego charakterze,
obyczajach, pracy i przede wszystkim nieokiełznanym narcyzmie, co zresztą
wywoływało z jednej strony zadowolenie żądnych sensacji słuchaczy, z drugiej –
coś w rodzaju świętego oburzenia ze strony entuzjastów pomnikowości polskich
twórców. Jedni i drudzy będą teraz mieli używanie przy lekturze tej wielkiej
(przeszło 850 stron formatu B-5, 1,6 kg – sam ważyłem!) pozycji.
I nie o to chodzi, że miłośnicy odbrązawiania naszych „wielkich” nasycą swoją
ciekawość opisami niestandardowych zachowań zapatrzonego w siebie narcyza,
hipochondryka, estety klącego jak szewc, nałogowca przepijającego fortunę i
wiecznie narzekającego na brak pieniędzy, homoseksualisty, wydającego prywatne i
państwowe subsydia na podtrzymywanie sympatii wdzięcznych efebów,
niedotrzymującego żadnych umów i terminów… Nie o to też, że przedstawiona w
książce analiza niektórych dzieł Szymanowskiego wykazuje, że ich sztandarowa
rola w polskiej kulturze wynika częścią z nieźle prowadzonego piaru
organizowanego przez samego Szymanowskiego, jego rodzinę, przyjaciół i – by tak
rzec – współwyznawców, a częścią z systematycznego pomniejszania czy
lekceważenia innych twórców. Najciekawsze w książce Danuty Gwizdalanki jest
kapitalne operowanie materiałem biograficznym i analitycznym – w większej części
znanym już wcześniej, w pewnej mierze uzupełnionym przez własne badania autorki.
Ale - i to może najważniejsze: książkę świetnie się czyta! Na pewno jakąś rolę w
tej wciągającej lekturze odgrywa lubiane chyba przez wszystkich podglądanie
sławnych ludzi przez dziurkę od klucza i sięganie do spraw, dotąd pomniejszanych
lub ukrywanych przez biografów.
Już sam tytuł, niejako barokowy, musi zwrócić uwagę: umieszczony w poprzek
okładki, na której rozmarzonym spojrzeniem spod przymrużonych oczu spogląda
Szymanowski w kolorze różowym, szepce do nas zielonymi literami: Uwodziciel.
Rzecz o Karolu Szymanowskim. O osobie, muzyce, przyjaciołach, wyznawcach i
(urojonych) wrogach. O inspiracjach, fascynacjach i fobiach. Trochę mi się w
tym miejscu przypomniał barok księdza Benedykta Chmielowskiego Nowe Ateny,
albo akademia wszelkiej scjencyi pełna… - choć oczywiście podobieństwo jest
tylko w układzie tytułu. Fascynujące dla mnie było śledzenie tego, jak Autorka
podąża tropami poszczególnych konfabulacji Szymanowskiego, jego krytyków i
akolitów, by na końcu przygwoździć ich zestawieniem blagi z dokumentem. Lubię
takie pisanie; tylko jeden przykład, zakopiański. Jest w Uwodzicielu
cytat z powieści Karol z Atmy, napisanej przez siostrzenicę
Szymanowskiego Krystynę Dąbrowską dotyczący ostatniej wizyty kompozytora u
żydowskiego kupca Kohana, gdzie Szymanowski pojechał spłacić dług za artykuły
spożywcze. Kupiec kazał dla niego zapakować paczkę z wiktuałami i zanieść do
dorożki, choć Szymanowski niczego nowego nie chciał brać:
Ja już w ogóle wyjeżdżam z Zakopanego. Nie wiem, czy tu
wrócę. Przyjechałem spłacić dług.
– Oj, niech pan rektor się nie gniewa. To tylko
takie drobiazgi na drogę. Trochę sardynek i to wino, co pan rektor lubi. Ode
mnie. W prezencie. Żeby pan rektor nam jak najprędzej wrócił zdrów i żeby tak
jak dawniej… Pan Kohan nie mógł mówić ze wzruszenia, widział przecież, jak
Wujcio wygląda. Gdy Władek ruszał, pan Kohan długo jeszcze stał przed sklepem i
machał ręką.
Tyle „Kicia” w swojej książce. A teraz komentarz Danuty Gwizdalanki:
Dla tej wzruszającej sceny nie znajdziemy jednak żadnego
potwierdzenia w zachowanych dokumentach. Wynika z nich bowiem, że 15‑letnia
„Kiciurka”
opuściła Zakopane 28 sierpnia, kiedy Wujcio jeszcze nie myślał o porzuceniu Atmy.
Szymanowski wyjechał z niej dopiero 5 listopada, w dodatku przekonany, że wróci
do niej najpóźniej na okres letni.
I dla sposobu konfrontacji mitu z rzeczywistością nie ma zupełnie żadnego
znaczenia fakt, że Kicia wcale nie pisze, że była świadkiem tego wydarzenia – po
prostu je relacjonuje, być może według późniejszej relacji Wujcia…
Jest w Uwodzicielu trochę drobnych nieścisłości, które dla całości wywodu
także są bez znaczenia i łatwo będzie je poprawić w kolejnym wydaniu, do którego
– jestem przekonany – dojdzie już niebawem. Można będzie wówczas usunąć też
nieco błędów korektorskich czy edycyjnych, które wypatrzyłem pewno dlatego, że
jestem przyzwyczajony do niezwykłej dotąd staranności Polskiego Wydawnictwa
Muzycznego firmującego tę publikację.
Szymanowski, oglądany na pomnikach (a jakże, jest osobny rozdział o monumentach
przedstawiających kompozytora, szkoda, że nie pokazano w nim ciekawego dzieła
Henryka Burzca) wydaje się wyniosły, daleki i nierzeczywisty. Tu, w
Uwodzicielu, przyglądamy mu się z bliska, przez co może nie ogarniamy
całości, przytłoczeni szczegółami. Ale w sumie całe nasze życie, podobnie jak
życie naszych Wielkich, składa się ze szczegółów, które nie zawsze są piękne i
estetyczne, ale dopiero ich suma tworzy prawdziwy obraz. Po przeczytaniu książki
Danuty Gwizdalanki zamarzyło mi się, by powstało podobne dzieło, pokazujące nam
prawdziwego Stanisława Ignacego Witkiewicza. Tylko, że tego nikt nie napisze –
któż z witkacologów miałby tyle determinacji, by wstać z kolan i tego polskiego
świętego artystę obejrzeć przez lupę?
A propos – kiedy w 2012 roku zaproponowałem urządzenie w Zakopanem muzeum
Witkacego, jakaś telewizja podstawiła sitko pani sprzedającej oscypki na
Krupówkach z zapytaniem, co ona o tym sądzi.
- Panie! – oburzyła się – toż to był pijok, narkoman i dziwkarz, takiemu
muzeum robić?
I potem poproszono mnie, żebym skomentował ten komentarz. Powiedziałem wtedy,
że chciałbym, by w Zakopanem powstało muzeum Witkacego, a nie jego
kościół. To samo można powiedzieć w odniesieniu do Szymanowskiego. Z tym, że
muzeum on już w Zakopanem ma…
------------------
Danuta Gwizdalanka, Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim… Polskie
Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 2021, s. 852.