Maciej Pinkwart
Przełęcz między kupami
3 września 2021
Zapewne
wśród moich Czytelników niewiele jest osób, które dopiero rozpoczynają swoją
przygodę z Tatrami. Ale może w rodzinie są jakieś dzieci czy wnuki, które po raz
pierwszy niedługo znajdą się w górach? Sezon letni już raczej się skończył,
zaczęła się szkoła, ale wnet zaczną się przygody narciarskie, a wiosna też
powinna zdarzyć się za jakieś pół roku… No, dobra - za pół roku z okładem. Wtedy
pójdziemy wyżej, siądziemy wśród goryczek na Przełęczy między Kopami i
zapatrzymy się na piękny pejzaż tatrzański. Może więc tymczasem warto rozejrzeć
się w dobrej księgarni albo w Internecie za książką, która od pewnego czasu jest
dostępna, ale nie wszyscy miłośnicy Tatr ją zauważyli. Nazywa się niezbyt
oryginalnie, ale klarownie: Tatry, ale ma ambitny podtytuł: Przewodnik
dla dużych i małych. Uznałem więc, że i dla mnie, bo skoro kategorii
średnich nie przewidziano, mieszczę się w obydwu tych klasach. Więc ją
przeczytałem, tym bardziej, że znam autorów, a i temat nie jest mi całkiem obcy.
Książek o Tatrach napisano już tyle, że gdyby je zwalić na kupę, byłyby pewno
wyższe od Giewontu. Ale wiedzy o najwyższych polskich górach nigdy nie jest
dość, zwłaszcza takiej, która w założeniu ma dotrzeć do niedoświadczonego i
niesamodzielnego odbiorcy, często przez organizatorów wyprawy sytuowanego raczej
bliżej bagażu, niż aktywnych uczestników wycieczki. Zastanawiałem się, jaki jest
założony target czytelniczy, czyli do kogo właściwie Barbara Gawryluk
i Paweł Skawiński kierują swoje Tatry. Po lekturze sądzę, że są to
dzieci (młodzież?) w wieku 8-12 lat. Doskonały okres, by zacząć poznawać góry.
Rozumnie poznawać, a nie traktować je jak jeszcze jedno boisko czy salę
gimnastyczną. Dla tych młodych ludzi – a i tych, którzy im to będą czytać,
opowiadać, czy polecać do czytania – także jest to książka cenna.
To rzeczywiście jest przewodnik, co prawda prezentujący swoje treści nie
topograficznie, tylko merytorycznie, co raczej skłania do tego, by z książką
zapoznawać się przed tatrzańską wyprawą, a nie w jej trakcie. Zresztą wymusza to
także jej forma: Tatry to co prawda niezbyt gruby (88 stron), ale
wielgaśny buch (26 x 31,5 cm) w twardej okładce, do plecaka raczej nie
pasujący. Poza tym wyobrażam sobie, że miło byłoby go czytać w domowym zaciszu,
wygodnie rozłożywszy na sporym stole, w dobrym świetle, bo prawdę powiedziawszy
książka ta jest czymś w rodzaju rozbudowanego komiksu, a kapitalne ilustracje
czynią z ich twórcy – Adama Pękalskiego – trzeciego autora przewodnika.
Narratorem zewnętrznym (chyba czułym?) jest tu dziennikarka Radia Kraków Barbara
Gawryluk, doświadczona autorka książek dla dzieci, dobrze znająca tematykę
górską, zaś przywoływanym przez nią co krok narratorem pierwszoosobowym jest
uszczegółowiający poszczególne kwestie fachowiec, były dyrektor Tatrzańskiego
Parku Narodowego, Paweł Skawiński. Jego wypowiedzi, umieszczone w takich właśnie
parakomiksowych megadymkach, prawie
zawsze mające charakter anegdotycznych opowieści są najciekawszą dla mnie
częścią książki, a ich autentyzm jest nie do podważenia. Paweł jest nie tylko
doświadczonym leśnikiem z tytułem doktorskim (praca na temat drzew i krzewów,
pokonujących górną granicę lasu), przez dwadzieścia osiem lat pracującym w TPN,
w tym jedenaście na stanowisku dyrektora – jest także taternikiem, przewodnikiem
tatrzańskim, ratownikiem TOPR i doświadczonym narciarzem. Przy czym – co w tym
przypadku niezwykle ważne! – jest doskonałym mówcą i świetnym gawędziarzem,
znajdującym natychmiast świetny kontakt ze słuchaczami w każdym wieku.
Książka podzielona jest na dwadzieścia pięć rozdziałów, wprowadzających młodych
odbiorców w tatrzański świat, omawiających najpierw kwestie ogólne (TPN, pogoda
w Tatrach, szlaki), potem prezentujących doliny, szczyty, jaskinie, i oczywiście
tatrzańską przyrodę. Osobna część pokazuje zimowe Tatry, ich piękno i
niebezpieczeństwa, na jakie narażają się narciarze i zimowi turyści, rolę jaką
odgrywają ratownicy TOPR i ich psy, a także – w osobnej części – uroki
Zakopanego, góralszczyzny i… oferty gastronomicznej pod Tatrami.
Powiecie: przecież to samo znajduje się we wszystkich przewodnikach
tatrzańskich. To prawda, ale – c’est le ton que fait la chanson… Ten
ton w piosence o Tatrach w tym przypadku jest bardzo osobisty – po prostu
wierzymy, że Paweł Skawiński, wszystko to, o czym nam opowiada, sam przeżył,
widział, słyszał, a nawet wąchał. Bo ani renomowani autorzy dawnych
przewodników, ani my, turyści, raczej nie zwracaliśmy uwagi na pewne ślady,
pozostawiane przez zwierzęta w Tatrach, a jeśli nawet tak - to ze zrozumiałą
ostrożnością omijaliśmy je szerokim łukiem. Tutaj autorzy sześciokrotnie
opowiadają nam o kupach, najczęściej niedźwiedzich (z malowniczymi
szczegółami…), wilczych, ptasich, owczych, a także o świstaczych latrynach w
bocznych odnogach ich nor. Oryginalne!
Opowieści Pawła Skawińskiego w wielu przypadkach dotyczą górskich
niebezpieczeństw, tragedii górskich, wypadków taternickich i narciarskich. Ale
mnie najbardziej wpadły w oko anegdoty o zwierzętach. Była już kiedyś cała
książka o psie, który jeździł koleją, ale nikt jeszcze nie napisał o głuszce,
czyli samicy głuszca, która zupełnie nie bojąc się ludzi, ani techniki chciała
jechać koleją linową i spokojnie weszła między pasażerów do wagonika, mającego
wyruszyć na Kasprowy Wierch. Zamiłowanie do wygodnej komunikacji nie spotkało
się ze zrozumieniem pracowników TPN, którzy głuszkę złapali, nałożyli worek na
głowę i wywieźli do Doliny Kościeliskiej… Podobnie było z psami, najczęściej
bezpańskimi, które wędrowały za ludźmi na Giewont czy Rysy, skąd trzeba było je
znosić, bo same zejść nie dawały rady… Podobał mi się też opis, w jaki sposób na
Giewoncie znalazł się żelazny krzyż – bo mało kto pisze o tym szczegółowo,
ciekawie, i nie na kolanach. Doskonały jest też rozdział o krupówkowym kiczu
pamiątkarskim.
Słowem – interesująca literacka przełęcz między górami literatury,
książka świetnie „się czytająca”, artystycznie, ale i zabawnie ilustrowana,
która z pewnością doczeka się wielu wydań. Warto by więc poprawić w niej kilka
błędów i nieścisłości, które co prawda nie zostaną zauważone przez 99 procent
czytelników, ale też nie muszą w niej być. Zacznijmy od tego, że na zadniej
stronie okładki wydawca reklamuje ją jako pierwszą książkę dla dzieci o
Tatrach. Gdyby napisali: pierwszy przewodnik – może bym nie
protestował. Ale książek dla dzieci o Tatrach było już przedtem mnóstwo,
a niektóre zupełnie dobre, jak choćby Robinson tatrzański Stefana
Gębarskiego (1896), Róża bez kolców Zofii Urbanowskiej (1903),
Tajemnica Tatr Jadwigi Roguskiej-Cybulskiej (1934)… Ba, tatrzańskiej
literaturze dla dzieci poświęcano też prace naukowe – np. prof. Poli Kuleczki
Tatry w literaturze polskiej dla dzieci i młodzieży do roku 1939, czy tej
samej autorki Skarbczyk tatrzański. Antologia poezji o Tatrach dla dzieci i
młodzieży do 1939 roku. Po drugiej wojnie było ich też niemało, w tym –
wydawane przez oficynę Tatrzańskiego Parku Narodowego…
Do treści mam zaledwie kilka uwag, ale niektóre błędy mnie zadziwiają, przez
swoją – by tak rzec – banalność, zwłaszcza dla znawców Tatr. Zacznijmy od tego,
że nazwa Doliny Kościeliskiej nie pochodzi od wsi Kościelisko (str. 21) – jest
dokładnie odwrotnie. Najpierw w dolinie była niewielka osada górnicza, w niej
mały kościółek, z czasem zniszczony i od tejże osady Stare Kościeliska poszła
nazwa sąsiedniej wsi, która była początkowo rozproszona po poszczególnych
polanach i dopiero w XIX wieku zyskała wspólną nazwę Kościelisko. Zbójnickie
napady w Dolinie Kościeliskiej zdarzały się tylko na stronach Wikipedii, a
zbójnickie nazwy w tej okolicy to czysta licentia poetica, taka sama
jak nieodległe nazwy Saturn, Ratusz, czy Smocza Jama. Wzmianka o tym, że na Rysy
trzeba się wspinać z pomocą łańcuchów (str. 24) jest zapewne tzw. skrótem
myślowym, bo choć takie urządzenia rzeczywiście w trudnych miejscach pomagają,
ale wspinamy się jednak po skałach przy pomocy własnych kończyn. Co do wspinania
po skalnych ścianach, chyba nie dam się przekonać, iż wspinaczkę taką ułatwia
taternikom czekan. Może zimą w jakiś sposób można go użyć, nawet w ścianie, ale
ponieważ uwaga taka znalazła się przy opisie jak najbardziej letniej wspinaczki
ptaka pomurnika, który zamiast czekana używa skrzydeł i podpiera się nimi
w ścianie (str. 46) – traktuję to jako swoistą metaforę.
Ze smutkiem przeczytałem natomiast uwagę, skierowaną do młodych narciarzy,
których autorzy przestrzegają, że przed rozpoczęciem skiturowej przygody w
zimowych Tatrach, muszą je dobrze poznać latem, ale zwracając się do nich piszą,
że z zakopiańskiej Gubałówki możecie zjechać już teraz. Jeśli to nie jest
złośliwość skierowana pod adresem poprzedniego przed Pawłem Skawińskim dyrektora
TPN, którego rodzina posiadająca w tamtym terenie swoje grunty, w praktyce
uniemożliwiła zjeżdżanie na nartach z Gubałówki – to można tam, oczywiście,
zjeżdżać, ale tylko kolejką linowo-terenową… Chyba jednak jest to po prostu
anachronizm, jako że rozdział ten kończy się apostrofą wesołego białego
szaleństwa! (str. 65). Na dawnych trasach narciarskich Gubałówki zrobiło się
śmiesznie, ale czy wesoło?
W końcowej części książki autorzy prowadzą nas przez trudny teren folkloru, a
zwłaszcza gwary góralskiej. Zacząłbym od tego, że
gęśle
to nie jest dawna, prymitywna wersja skrzypiec, choć wielu ludzi tak uważa.
Przed skrzypcami górale grali na drewnianych dłubankach, które do dziś w gwarze
nazywają się złóbcokami,
zaś gęśle
to właśnie dawna nazwa skrzypiec. Cytowana (?) w tym rozdziale śpiewka góralska
zapisana jest z koszmarnym błędem gwarowym:
gdy sie w was zapatse…
(str. 78). To jest właśnie ceperska wersja mazurzenia, używana przez osoby,
które nie wiedzą, że „rz” w gwarze góralskiej nigdy się nie wymawia jak „z”, a
tym bardziej jak „s”… Na ścianie jednego ze sklepów w Szaflarach była reklama
zachęcająca do kupna piknych
spsętów, brr… No i niedobrze mi
już się robi od powtarzania, że pieniądze w gwarze góralskiej to nie
dutki,
tylko dudki.
Na jeden pieniążek jak byście powiedzieli?
Dutek?
To, że błąd ten jest powszechny i spotyka się go w literaturze od XIX wieku nic
nie znaczy. Jest błędem i już.
Na sąsiedniej stronie, przy opisie
zakopiańskich atrakcji, nie mogę się zgodzić na to, że znana wszystkim skocznia
nazywa się Wielka Krokiew. Jest to Wielka Skocznia na Krokwi. Piszę o tym
dlatego, że kiedyś, co prawda dawno temu, udało mi się słyszeć sprawozdawcę
sportowego, relacjonującego konkurs skoków na Wielkiej Krokwi w Innsbrucku.
Krokiew to nie jest synonim słowa skocznia. Aha, i skocznia nie ma szczytu, więc
nie bardzo zrozumiałe jest zdanie, że
na szczyt Wielkiej Krokwi każdy może
wjechać koleją linową… Na tej
samej stronie (79) znalazł się drobny błąd informujący o tym, że po zbudowaniu
skoczni w 1925 r. rekord, ustanowiony na niej przez Stanisława Gąsienicę Sieczkę
wyniósł 38 metrów. Było to 36 metrów. Nie sądzę też, że rekomendacja zwiedzania
Muzeum Tatrzańskiego dla młodzieży jest wystarczająca, jeśli wszystko, co o nim
się pisze to to, że można tam
oglądać między innymi kolekcję strojów podhalańskich, zbiór motyli i ważek, a
także siedem tysięcy kości niedźwiedzia jaskiniowego
(str. 80).
Czepiam się? No pewnie. Gdybym uważał
autorów za osoby niekompetentne, a książkę za niewiele warte czytadełko, to bym
się nie fatygował. Jasne, że jestem czepialskim dziadersem, ale wynika to z
faktu, iż wiem ile ja sam błędów popełniłam w swoich książkach i z jakim trudem
teraz próbuję je prostować. Przede wszystkim jednak uważam, że w
Tatrach
kilkoma kliknięciami można
nieścisłości usunąć po to, by drugie, trzecie i setne wydania tej publikacji
swoją zupełną doskonałością zachwycały kolejnych Czytelników, czego i autorom i
wydawcy szczerze życzę.
--------------------------------------
B. Gawryluk, P. Skawiński,
Tatry. Przewodnik dla dużych i małych.
Ilustracje Adam Pękalski. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, 88 stron dużego
formatu.