Maciej Pinkwart
Prawie wszystko
Coraz
więcej czasu zajmuje mi czytanie. Bynajmniej nie dlatego, że czytam coraz
więcej. Niestety, chyba jest odwrotnie. Po prostu wszystko, nawet najprostsze
czynności zajmują mi coraz więcej czasu i energii. Poza tym nie mam czasu na
drobnicę, więc czytam książki coraz grubsze. I przeważnie, coraz poważniejsze –
od rozrywki mam codzienne „Fakty”. W dodatku – i to jest coś, z czym muszę
zacząć (i skończyć!) walczyć – czytam w łóżku, przed zaśnięciem. Czyli jakiś
kwadrans, no - może pół godziny. Mimo to jednak czytam, marnując oczy i resztki
skracających się z każdą sekundą telomerów, które za chwilę uczynią moje
chromosomy nienadającymi się do dalszego podziału, albo, co gorsza, spowodują
ich podziały niewłaściwe. Co to jest telomer? To z greckiego telos,
koniec i meros, część. Tym
Czytelniczkom, którzy skracającą się na starość część końcową zidentyfikowały
pochopnie i teraz zabiorą się do fałszywego pocieszania, że rozmiar nie ma
znaczenia, a w ogóle seks jest przereklamowany, chcę powiedzieć, że w każdej z
moich 100 milionów komórek – mam 92 telomery i są one takuśkie same jak u
Joachimna Brudzińskiego, orła bielika, psa sąsiadów i świątecznego karpia czy
kurczaczka. Mają kształt takiego kopniętego kwadratu i każdy z nich coś, co się
nazywa kwadrupleksem DNA. Nie
zawierają żadnych genów, które mogłyby odpowiadać za funkcjonowanie mojej
wątroby, niewielki wzrost i preferencje uczuciowe wobec długonogich blondynek i
brunetek w okularach, nie mówiąc już o parszywym charakterze - ale mają
pilnować, żeby te moje nieszczęsne chromosomy powielały się według raz
ustalonego wzorca. Im są z wiekiem krótsze, tym gorzej pilnują. Przykro mi, że
Panią rozczarowałem, pewno nie ostatni raz. Pociesza mnie jedynie to, że
telomery skracają się na skutek picia kawy, a wydłużają dzięki piciu piwa. Kawy
nie pijam.
Marnuję więc oczy i telomery zgodnie ze swymi
hobbystycznymi zainteresowaniami, to znaczy na sprawy fizyki i astrofizyki z
kosmologią, historii i genetyki. Genetyka i różne sprawy z ewolucją to nie jest
dobry temat na czytanie przed zaśnięciem. Zwłaszcza jak uświadomimy sobie –
głównie za sprawą książki Nathana Lentsa
Człowiek i błędy ewolucji, jakim składowiskiem odpadków, błędów i
nietrafionych decyzji jest nasze ciało i pożal się boże umysł, jak kiepsko
urządzony jest nasz system rozrodczy i jak marnotrawimy wszystko to, co nasza
wewnętrzna fabryka chemiczna musi wyprodukować, żebyśmy doczekali następnych
„Faktów”. Czy „Wiadomości” – bo choć zapewne nasze neurony przekazują do
rozmaitych ośrodków naszego mózgu różne wiadomości z telewizyjnego drzewa
dobrego i złego, może nawet te ośrodki są różne i położone w różnych miejscach,
to wątroby działają tak samo u Anity Werner i Danuty Holeckiej, u wszystkich
opcji politycznych i intelektualnych, ras i preferencji seksualnych.
Jednym z argumentów przeciw ewolucji było to, że podający go pisarz stwierdził,
iż uwierzy w to, że rozwijamy się drogą przypadkowego doboru naturalnego, jeśli
na środku oceanu odkryje wyspę, na której zobaczy utworzony samodzielnie drogą
zupełnego przypadku zegarek firmy Patek. Boję się, że nie zobaczy oraz że
niczego nie zrozumiał: natura rozwija się nie drogą eliminacji przypadkowych
cech negatywnych i wyszukiwania cech pozytywnych, tylko drogą eliminacji – czyli
zabijania - jednostek, które przypadkowo nabyły takie cechy negatywne, które nie
pozwolą jej żyć. A cechy pozytywne przetrwają nie jako najlepsze, tylko jako
najmniej szkodliwe. Ale to przetrwanie także nie jest jakimś cudem w rajskim
ogrodzie. Pisze Lents:
Mamy siatkówkę
skierowaną do tyłu, pozostałości po ogonie i zdecydowanie zbyt dużo kości w
nadgarstkach. Musimy zadbać, by w naszej diecie obecne były witaminy i składniki
odżywcze, które inne zwierzęta wytwarzają na własne potrzeby. Jesteśmy kiepsko
wyposażeni do życia w obecnym klimacie. Mamy dziwacznie przebiegające nerwy,
nieprzytwierdzone do niczego mięśnie oraz węzły chłonne, które powodują więcej
szkody niż pożytku. Nasz genom pełen jest genów, które nie działają,
chromosomów, które się psują, oraz trucheł wirusów po dawnych zakażeniach. Mamy
mózg, który płata nam figle, padamy ofiarą błędów poznawczych i uprzedzeń, a
także lubimy się masowo mordować. Miliony z nas nie są nawet w stanie rozmnażać
się bez pomocy współczesnej nauki.
W tym samym czasie telewizja pokazała film na temat tego, jak pewna pani
naukowiec postanowiła – wirtualnie, ma się rozumieć – zoptymalizować własne
ciało i błędy ewolucji poprawić, przynajmniej w zakresie anatomii: od stóp,
które są fatalnie zaprojektowane w stosunku do funkcji jakie pełnią - do głów,
gdzie i oczy, i uszy są do kitu. W kolanach mamy znów niepotrzebne kości, a w
ogóle gdzie nam do stabilności choćby ptaków, które przecież mniej chodzą niż
latają. Zawsze dziwiło mnie, czemu nogi ptasie zginają się odwrotnie niż ludzkie
czy końskie, czemu bociany, wróble i orły mają kolana z tyłu a nie z przodu.
Okazuje się, że to co bierzemy za kolano ptaka jest w istocie jego wyewoluowaną
piętą, a dolna część nogi to po prostu wyrośnięta stopa…
Najgorsza
w tej całej naszej ewolucji jest zupełna przypadkowość. Gdyby w pierwszych
nanosekundach po Wielkim Wybuchu wytworzyły się warunki tylko ciut inne, niż się
wytworzyły – nie powstałyby pierwsze atomy wodoru, helu i litu, gdyby siły
międzycząsteczkowe były trochę słabsze – nie powstałyby gwiazdy i w nich cięższe
pierwiastki, które budują nas, a świat byłby bezładną mieszaniną materii i
energii. Gdyby były silniejsze – w niespełna sekundę cała materia uległaby
kolapsowi i prawdopodobnie przekształciłaby się w energię, a cała robota
musiałaby zacząć się od początku. Gdyby zaś na tamtym etapie wszystko poszło
pomyślnie – nie mielibyśmy żadnych szans na zaistnienie, gdyby Słońce w
stosownym momencie byłoby trochę gorętsze, albo trochę chłodniejsze, a nasza
planeta była od niego trochę dalej, lub trochę bliżej. Cud istnienia? Tak,
oczywiście. Cud przypadku. Ową pokonaną przypadkowość obrazowo ukazuje Neil de
Grasse Tyson w swojej Astrofizyce dla
zabieganych. Ale jeszcze bardziej zasmuca – a zarazem cieszy lektura książki
Opowieść przodka autorstwa osobistego
wroga Pana Boga, zoologa i ewolucjonisty, profesora Richarda Dawkinsa oraz jego
asystenta i współpracownika Yana Wonga. Z mnóstwa ciekawych (choć nieco
przegadanych) narracji w tej grubej publikacji wybieram syntezę, która unaoczni
nam jakim nieprawdopodobnym, wręcz cudownym (mimo, że tak niedoskonałym i
chaotycznym) przypadkiem jesteśmy: i ty, który/która to czytasz, i ja, który to
piszę.
Weź czystą kartkę papieru. Na samej górze narysuj maleńkiego człowieczka. To ty.
Jedyny, wyjątkowy, niepowtarzalny. Pod spodem narysuj dwa ludziki i połącz z tym
pierwszym kreskami. To twoi rodzice. Niżej cztery, dziadkowie. I tak dalej, aż
się kartka skończy:
1
11
1111
11111111
1111111111111111
11111111111111111111111111111111
1111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111
11111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111
1111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111111
W dziewiątym
pokoleniu wstecz masz już 256 krewnych. Najbliższych krewnych, żadnych tam
kuzynów czy pociotków, tylko rodziców, dziadków, ich rodziców i tak dalej. W
dziesiątym – 512. W trzydziestym pokoleniu, a więc około połowy XIV wieku, masz
536 870 912 krewnych. Najbliższych krewnych. W sumie od połowy XIV wieku miałeś
ich 2 684 354 834 804 163. Nie wiem, jak przeczytać tę liczbę. Około 2,7
biliarda. Każdemu z nich coś niewielkiego zawdzięczasz. Życie.
Teraz weź gruby
mazak, zamknij oczy, zatocz nad kartką kilka kręgów i opuść na dowolne miejsce.
Pac! Twój przodek właśnie spotkał nieprawidłowo jadącego kierowcę,
patologicznego mordercę, spadł na niego kamień czy poniósł go koń, któryś z
rodziców był bezpłodny, matka przodka poszła do klasztoru zanim spotkała ojca…
Bo miałeś 2 684 354
834 804 163 szans na to, żebyś się nie urodził. I to tylko w trzydziestu
pokoleniach, czyli w ciągu niespełna siedmiu stuleci. A jeśli przypomnisz sobie,
że historia samych tylko hominidów liczy ponad 7 milionów lat, a historia życia
organicznego na ziemi – prawie cztery miliardy… Ile razy gruby mazak spadał na
kartkę z rysunkiem, przedstawiającym nasze drzewo genealogiczne! W dodatku
wiadomo, że tylu ludzi, którzy zapewniliby ci „czyste” pochodzenie rodowe, w
prostej linii wywodzące się z ojców i matek, dziadków i babć – nie było nigdy na
świecie. Więc przyjmij do wiadomości, że nie było tak prosto. Jesteś – jesteśmy
– efektem także tysięcy związków kazirodczych, w tym też sensie jesteśmy ze sobą
spokrewnieni: ty, ja, Bolesław Chrobry i William Szekspir, Donald Tusk i
Jarosław Kaczyński, Cersei Lannister i Beata Szydło, z tym że Cersei jest
bardziej fikcyjna.
Ile istot, gatunków,
zdarzeń biologicznych czy wcześniej fizyko-chemicznych musiało mieć miejsce,
żebyś czytał te słowa? Wystarczy przypomnieć, że 99,99 gatunków istniejących
kiedyś na Ziemi w którymś momencie wymarło bezpotomnie i bezpowrotnie. Mieliśmy
niesamowite szczęście, że zmieściliśmy się w tym ułamku promila. Mieliśmy
szczęście, że to nie na naszego praprzodka spadł kamień w jaskini, i to nie nas
zjadł wygłodzony neandertalczyk czy homo
habilis, tylko my jego.
Niesamowita
historia Ziemi i okolic, ludzkości i jej poprzedników, wydarzeń w naszym świecie
i poza nim, a niemniej – historia tego, jak o tym wszystkim się dowiedzieliśmy
jest tematem rewelacyjnie napisanej książki Billa Brysona
Krótka historia prawie wszystkiego.
Historia nie jest krótka, prawie wszystko
obejmuje zjawiska z dziedziny kosmologii, antropogenezy, ewolucji i genetyki, a
także wiele innych rzeczy, zaś Bryson opisuje to tak, że niekiedy pękamy ze
śmiechu, czytając jego metafory, opisy charakteru największych odkrywców czy
odnajdując liczne przykłady prawdziwie brytyjskiego poczucia humoru – choć
William (Bill) Bryson urodził się 68 lat temu w środku Stanów Zjednoczonych – w
Des Moins w stanie Iowa, to od 1973 r. mieszka w Wielkiej Brytanii, a nawet za
dorobek literacki został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego.
Jest podobny do profesora Jerzego
Bralczyka, pisze niesamowicie ciekawie i przystępnie o sprawach niełatwych, a
jego książkę trzeba mieć w domu i czytać na wyrywki.
Wszystkie te
publikacje każą nam mocno zastanowić się nad sobą. Uważamy się za koronę życia,
niektórzy mówią o tym, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże, a
już pobieżne spojrzenie na naszą historię (dłuższą niż dzieje naszej globalnej
wioski) każe nam się nas tym mocno zastanowić. Jako istoty mniej czy bardziej
dwunożne istniejemy parę milionów lat. Dinozaury panowały na ziemi ponad 120
milionów lat. Ale to wszystko nic. Bryson metaforyzuje, że gdyby 4,5 miliarda
lat historii Ziemi skompresować do jednego dnia, to jednokomórkowe życie na niej
zaczęłoby się około czwartej rano, o 20.30 pojawiłyby się pierwsze rośliny w
oceanach, o 21 – powstałyby trylobity,
koło 22 rośliny wyszłyby na ląd, a za nimi pierwsze zwierzęta. Ok. 22.50 Ziemię
opanowałyby dinozaury, by utrzymać się na niej przez trzy kwadranse. O 23.38 ląd
zdominowałyby ssaki, ludzie pojawiliby się na minutę i siedemnaście sekund przed
północą. Cała nasza historia – zdokumentowana i opisana, cała nasza korona
stworzenia – to jakieś 7-8 sekund. Dla tych, którzy nie noszą zegarków – inna
metafora: stań i wyciągnij ramiona na boki. Początek lewej dłoni to początek
życia na Ziemi. Tam gdzie zaczyna się nadgarstek prawej dłoni – powstają
kręgowce. Paznokieć środkowego palca – to ludzkość.
No cóż, ale to nie
trylobity ani dinozaury, tylko my stworzyliśmy kulturę niematerialną, cmentarze
i muzea, kult przodków i Angelinę Jolie. Czy na tym ewolucja życia na Ziemi się
skończy? Można przypuszczać, że nie. Nie jest wykluczone – i tego obawiali się
wielki fizyk Stephen Hawking i wielki pisarz Stanisław Lem - że rozwój życia na
ziemi pójdzie dalej: od człowieka do istot doskonalszych, obdarzonych
inteligencją wielką, choć sztuczną. I w ten sposób życie, które powstało jako
materia organiczna stworzona w wyniku procesów fizyko-chemicznych z materii
nieorganicznej, zatoczy koło: inteligentna materia organiczna – my – stworzy
inteligentną materię nieorganiczną, która zastąpi nasz gatunek. A on i tak jest
– jak 99,99 innych – skazany na zagładę, przynajmniej na Ziemi.
A w Kosmosie? Czy
istnieje tam inteligentne czy jakiekolwiek zresztą życie? Cóż – dowcipnisie
twierdzą, że najlepszym dowodem na to, że w kosmosie są inteligentne stworzenia
jest to, że nie kontaktują się z nami. Nawet jak widzimy UFO, to raczej nie jest
to kontakt między inteligentnymi stworzeniami. Analizując prawdopodobieństwo
powstania życia na Ziemi widzimy, że było ono znikome, w zasadzie w granicach
błędu statystycznego. Być może zatem owe biliardy przypadków zdarzyły się tylko
raz – i tylko tu. Być może tylko nas i tylko na Ziemi stworzył Ktoś na obraz i
podobieństwo swoje, choć nie mogę uwierzyć, że Bóg też ma miednicę
nieprzystosowaną do utrzymywania wyprostowanego kręgosłupa bez bólu po
kilkudziesięciu latach eksploatacji, otłuszczającą się wątrobę, która w
przeciwieństwie do naszego psa nie potrafi wytwarzać witaminy c i miliardy
bakterii w przewodzie pokarmowym, bez których nie moglibyśmy żyć, a w dodatku
proces replikacji i naszych komórek i nas naszych jako takich jest obdarzony tak
nieprawdopodobna niefunkcjonalnością, że trzeba było stworzyć mechanizmy bodźców
przyjemnościowych, żebyśmy się do tego zabrali – i do oddychania, i do jedzenia
i do płodzenia następnych replikantów. Co proszę? Płodzenie nie dotyczy Boga? No
to jaki to jest obraz i podobieństwo? To niemożliwe, sądząc po zachowaniu Jego
przedstawicieli na Ziemi: sposobowi replikacji oraz zagadnieniom związanym z
tym, co ją poprzedza i co po niej następuje poświęcona jest ostatnio większość
wypowiedzi kapłanów, jak również wypowiedzi o kapłanach…
Kosmos jest jednak
ogromny. Jeśli biliardy przypadków stworzyły nas na Ziemi, to biliardy
przypadków mogłyby się zdarzyć w dowolnym miejscu we Wszechświecie, choćby w
pobliżu jednej z 1022 (jedynka z 22 zerami) gwiazd. Jestem w stanie
uwierzyć, że życie gdzieś tam jest. Nawet, że jest w systemie najbliższej nam
gwiazdy – Proximy Centauri, oddalonej od nas o 40 bilionów kilometrów. Nawet w
to, że jest tam – jak to wymyślił chiński pisarz Cixin Liu – planeta Trisolaris,
a jej mieszkańcy opanowali umiejętność poruszania się z prędkością zbliżoną do
prędkości światła.
Ale nie jestem w
stanie uwierzyć, że zielone ludziki z przepastnych głębin Wszechświata będą się
gnieść całymi latami w ciasnych rakietach, przemierzać beznadzieją pustkę
kosmiczną narażając się na miliardy niebezpieczeństw po to, by zgasić światła w
samochodzie zakochanych podróżujących przez amerykański stan Kentucky, porwać
krowę rolnikowi z Bułgarii, narysować kręgi w zbożu w Australii, czy zmusić do
striptizu i porozmawiać z Janem Wolskim, rolnikiem z Emilcina w gminie Opole
Lubelskie.
Przeciętne trwanie
gatunku na Ziemi to ok. 4 miliony lat, choć są, jak wiadomo, wyjątki. Udało się
nam przecisnąć przez zamykające się wrota wymierania i istniejemy już dość
długo. Mogłoby nas nie być. Statystycznie rzecz biorąc – już wymarliśmy. Ale
żyjemy i, do jasnej cholery, cieszmy się, że mamy takie sakramenckie szczęście.
Maciej Pinkwart
-------------------------------
Neil de Grasse Tyson, Astrofizyka dla
zabieganych, przełożył Jeremi K. Ochab, Insignis Media, Kraków 2017, 116
stron
Richard Dawkins i Yan Wong, Opowieść
przodka. Pielgrzymka do początków życia, tłumaczenie Agnieszka Sobolewska,
WAB, Warszawa 2018, 1034 stron
Nathan H. Lents, Człowiek i błędy
ewolucji, tłumaczenie Marek Zawiślak i Jacek Środa, Dom Wydawniczy Rebis,
Poznań 2018, 220 stron
Bill Bryson, Krótka historia prawie
wszystkiego, tłumaczenie Jacek Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2016,
602 strony.