Maciej Pinkwart

Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony gór

TUTAJ skan

 

Są książki, których nie powinno się recenzować, bo są odbierane zbyt osobiście, co skazuje recenzję na subiektywizm większy niż zwykle. Są też książki, które koniecznie powinny być zrecenzowane, by innych do czytania zachęcić lub im to odradzić. A jeśli ta antynomia dotyczy tej samej książki?

Są też recenzenci, którzy w takie subtelności się nie wdają i spokojnie jako recenzję podają nieco tylko rozszerzoną notę bibliograficzną, lekturę ograniczając wyłącznie do zapoznania się z tzw. skrzydełkiem lub tylną stroną okładki. Odnoszę wrażenie, że wszystkie ostatnie recenzje moich książek mają taki właśnie charakter.

Są też autorzy, którzy sami wręczają recenzentowi książkę z prośbą: przeczytaj i napisz. Zapewne zakładają przy tym, że i jedna i druga część prośby zostanie spełniona, a efekt będzie dla nich zadowalający. A jeśli nie? Czy nie okaże się, że recenzent zawiódł ich nadzieje, a inwestycja okazała się nietrafiona?

Leży przede mną książka Na graniach i dolinach Mieczysława Rokosza. Autor (ur. 1942 w Makowie Podhalańskim) to znany historyk-mediewista (doktorat: Wenecka oficyna Alda Manucjusza i Polska w orbicie jej wpływów, habilitacja: Dzwony i wieże Wawelu), wieloletni wykładowca akademicki (Instytut Historii UJ i jezuicka Akademia Ignatianum, tamże profesor nadzwyczajny), autor dziesiątków publikacji, harcerz, jeden dzwonników Dzwonu Zygmunta, prezes Komitetu Kopca Kościuszki w Krakowie. A także taternik i osoba zasłużona dla spraw zakopiańskich, przede wszystkim jako wieloletni (1993-2008) prezes Towarzystwa Muzeum Tatrzańskiego, która to organizacja pod jego kierunkiem była ogromnie prężną placówką, o czym świadczą liczne sesje, konferencje i sympozja, kończące się cennymi publikacjami. Dziś o Towarzystwie niewiele się słyszy.

Wiele osób prowadzi notatki pamiętnikarskie, ale przeważnie służą one jako przystawka pamięci i wykorzystywane są jako wsparcie przy rozmaitych wydawnictwach. Niewielu autorów po latach decyduje się na publikację dzienników tak, jak niegdyś zostały zapisane. My się zmieniamy, zmienia się sposób naszego postrzegania rzeczywistości, przewartościowują się oceny ludzi i zdarzeń, zmienia się język, którym się posługujemy. Czytając takie zapiski nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mimo przedstawiania faktów sprzed lat, prezentują opinie współczesne, skorygowane przez czas i zmiany, jakie on powoduje. Inaczej mówiąc – że przygotowując dziś swoje dzienniki do druku tworzymy w nich swój wizerunek jedynie na obraz i podobieństwo swoje – tego „ja” z dzisiaj ubieramy niejako w krótkie spodenki i pozwalamy, żeby hasał po rzeczywistości otaczającej tamtego „ja” sprzed lat. Nie twierdzę, że tak było w przypadku dzienników Mieczysława Rokosza – to tylko moje odczucie, wywoływane przez wszystkie tego rodzaju publikacje.

Na graniach i w dolinach (szkoda, że nie wybrano mniej banalnego tytułu…) czyta się znakomicie i jestem pewien, że lektura zafascynuje nie tylko taterników i zakopiańczyków, ale każdego, kogo urzeknie niezwykły język tej publikacji. Najmocniejszą stroną książki są kapitalne opisy krajobrazów tatrzańskich, romantyczne i prawdziwie malarskie – czemu dziwić się nie należy, bo autor był uczniem Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie (choć maturę zdał w Liceum Ogólnokształcącym w Oświęcimiu) i talenty artystyczne towarzyszą mu przez całe życie. Taki właśnie malarsko-poetycki zapis znajdujemy już w notatce z 24 września 1961, a więc tuż po maturze 19-letniego chłopca:

Wysokopienny, strzelisty, śmigły świerkowy bór we mgle rozdzieranej smugami światła o brzasku dnia ma przecie w sobie coś z klimatu wnętrza gotyckiej katedry. Śmiałe zaś ściany turni o rzeźbionych przez naturę filarach, przyporach, okapach, zacięciach, gzymsach i ażurach grani – oglądane w pełnym słońcu, w rozwibrowanym powietrzu – są niczym fasady ogromnych średniowiecznych katedr z kamieni wydobytych najpierw z kamieniołomów, ociosanych i ludzką ręką wydźwigniętych. I na odwrót, budowla – dzieło rąk ludzkich niekonserwowane, pozostawione długotrwałemu działaniu czynników natury – jakby do niej powraca; kamień wietrzeje, tracąc swój pierwotny, wycyzelowany kształt, mur porasta mchami, kwieciem, a nawet drzewami, ptactwo wije gniazda.

Boże, jakie to piękne… I to pisze 19-latek, świeżo po maturze. Jacy kiedyś musieli być w Oświęcimiu wspaniali poloniści! Ja maturę zdawałem w Milanówku trzy lata później i na pewno nie umiałem tak pisać, no ale z drugiej strony w 1965 r. nie znałem zbyt wielu gotyckich katedr, w moich czasach na Mazowszu rosły kwiaty, a nie kwiecie, zaś gniazda wiły ptaki, nie zaś ptactwo. A gór w dzieciństwie uczył mnie mało romantyczny wujek-lekarz Tadeusz Brzeziński, a w Tatry wprowadzał mnie przewodnik Stefan Chałubiński, który jako matematyk używał znacznie mniej barwnych sformułowań.

Język, którym Mieczysław Rokosz spisuje swoje wspomnienia jest wart osobnych studiów. Nigdzie, w żadnej publikacji ani w żadnej publicznej wypowiedzi znanych mi taterników – od Żuławskiego i Długosza po Cywińskiego, od Paryskiego po Konopkę nie spotkałem tyle specjalistycznego żargonu. Może w Zakopanoptikonie Struga… Autor wspomnień jeździ nie do Zakopanego, nawet nie do Zakopca, tylko do Zakopa, nocuje naturalnie w Moku, zamierza obkosić wszystkie drogi taternickie, bierze z sobą haczywo i mimo że deszcz go dolewa - łoi ile się da, wtelepuje się do Pięciu, żeby tam popędzlować na nartach, jeśli uda się wysoko pofoczyć, czasem nawet mataczy się pod Kominiarskim, pruje do schroniska, gdzie wiara kuchci przed Betlejemką, nazajutrz wstaje, gdy za oknem jutrzeje i koczuje hawiarską drogą, szpuluje w górę doliny, a nawet szuka znaków prowadzących do harnaskich dukatów. Tych, powiedzmy, specjalistycznych sformułowań (które sprawiają, iż Mieczysław Rokosz jest najbardziej taternickim pisarzem na świecie), a także bardzo ciekawych neologizmów jest mnóstwo, co nadaje wspomnieniom dodatkowy walor, który doceniam jako językoznawca. Ale jako egiptolog najbardziej zazdroszczę Mietkowi wypitego w Szczyrbskim Jeziorze egipskiego koniaku, wyciągniętego z plecaka przez towarzyszącego mu na wspinaczce księdza. Musiał to być bardzo stary koniak, co najmniej z czasów ptolemejskich, bo mnie w muzułmańskim Egipcie udało się kupić tylko piwo Heineken, a i to bezalkoholowe. Inna rzecz, że nie jestem księdzem.

Nowatorstwo językowe i żargon taternicki to nie jedyne fascynacje lingwistyczne autora. Niemniej ciekawe jest archaizowanie wypowiedzi: Mieczysław Rokosz swoją mediewistykę do dziś wplata nawet w zwykłą rozmowę, do czego zresztą uprawnia go nie tylko specjalistyczna wiedza, ale i ogromna erudycja, którą przysypuje czytelników niemal na każdej stronie dzienników. W kościele modlą się nie ludzie, tylko lud, osoby bardziej znane obdarza się sformułowaniami feudalnymi (Na Krupówkach spotkałem pana Witolda H. Paryskiego; według pana Josta mają tu być jakieś znaki dawnych kruscarzy), a festina lente, przetłumaczona nie jako „spiesz się powoli”, tylko pospieszaj powoli to sentencja wyekscerpowana z pism starożytnych. To wszystko daje czytelnikowi poczucie uczestniczenia w przygodzie, gdzie w Tatrach spotyka się przeszłość z teraźniejszością, przy czym teraźniejszość się zmienia z jednym wyjątkiem: stałym bohaterem jest autor i jego oczami patrzymy na rzeczywistość, która wciąż wymaga walki, a chociażby walecznych deklaracji słownych, składanych przez rycerzy niezłomnych. To znaczy od zawsze antykomunistycznych i katolickich, a wręcz ultramontańskich. Nawet po kilkudziesięciu latach znajomości zawsze można odkryć w człowieku jakieś nowe cechy. Ale pisarz pisze jak chce i co chce, ma też pełne prawo do autokreacji – i ta wolność w literaturze jest wspaniała.

Z której strony tatrzańskiego mopsożelaznego piecyka – za Aleksandrem Watem – spojrzymy na tę książkę, zobaczymy Ja. Albo Ja. No, ale to nie jest specyfika tej publikacji – egocentryczne są w zasadzie wszystkie zapiski pamiętnikarskie. Czy nie to sprawia, że je tak chętnie czytamy? Niemałe znaczenie mają dokumentalne zdjęcia górskie wykonywane przez autora i autorowi. Książkę uzupełniają aneksy, pokazujące dorobek zakopiańsko-tatrzański Mieczysława Rokosza, jego nota biograficzna oraz słowniczki wyrażeń gwarowych oraz taternickich. Nie ma, niestety, indeksu nazwisk.

Przy nowym wydaniu warto by popracować nad ujednoliceniem przypisów (jedne biogramy mają daty życia, inne nie, sprawy mało znane nie są tłumaczone, a inne – np. wyjaśnienie, czym są wibramy, można by sobie darować) i nad nieco staranniejszą redakcją i korektą. Ja wiem, że wspinaczka na Kościelcu prowadzi Drogą Świerza i tylko głupi komputer zrobił z niej Drogę Świeża, że Paryski używał imienia Witold, a per „Henryk” chyba nikt do niego nie mówił, że dyrektorka Tatrzańskiej Orkiestry Klimatycznej nazywa się Kreiner, a nie Krajner – jednak takie rzeczy warto wyeliminować z książki. Ale to drobiazgi.

Góry – jak pisze w pewnym miejscu autor – to nie wszystko to, co Mieczysław Rokosz kocha. Wiele tego, co kochał, odeszło boleśnie, ale na szczęście przychodzą nowi ludzie i nowe sprawy. Jednak to właśnie Tatry i intensywność ich przeżywania – zostają i choćby dla potwierdzenia tego warto tę książkę przeczytać. Niezwykle ciekawe są w niej też te fragmenty, które pokazują autora w innych niż tatrzańskie graniach i dolinach. Może uda się je z dzienników szerzej wyekscerpować i zaprezentować w drugim tomie?

 

--------------------------

Mieczysław Rokosz, Na graniach i w dolinach. Wspomnienia i zapiski tatrzańskie i kilka innych kartek z lat 1949-2013. Fragmenty, Wydawnictwo Górskie, Zakopane 2019, 382 strony.