Maciej
Pinkwart
Czas teraźniejszy dokonany
Wiadomo, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią, bo życie w sensie
przyrodniczym na ogół śmiercią przejmuje się niewiele. Śmierć nawet przy
ludobójstwie dotyka osobników. Życie dotyczy gatunków. Ale i po śmierci kogoś
konkretnego, żyje on w pewien sposób w myślach ludzi dalej: żałobnicy przychodzą
na pogrzeb, są kwiaty, znicze, łzy… Niekiedy nerwowe oczekiwanie na odczytanie
testamentu. Niektóre jednostki wraz ze swoją śmiercią nabierają większej
wartości, albo dopiero wtedy się je zauważa: do prasy trafiają wspomnienia, ten
i ów zastanawia się nad losem kota w pustym mieszkaniu, w najważniejszych
momentach ulewa dołącza się do ludzkich łez, słońce ulega zaćmieniu, w świątyni
zasłona rozdziera się na dwoje… Ale nawet wtedy nie następuje koniec świata i
chwile śmierci najdostojniejszej nawet także – jak wszystko - przemijają:
żałobnicy wracają do biur i domów, idą na stypę, na randkę lub postanawiają
zapisać się do kardiologa na trzeci kwartał przyszłego roku, chmury odchodzą,
zza księżycowego cienia wychodzi z powrotem słońce, a świątynną zasłonę dostają
do naprawy jerozolimskie szwaczki. Potem prawie wszystko dla prawie wszystkich
wraca do utartego biegu spraw. Umarli pozostają z umarłymi, wniebowzięci
trafiają na odpowiednie miejsca na prawicy, żyjący życzą sobie nawzajem zdrowia,
szczęścia i pomyślności.
I tylko artyści mają szansę na dłuższe trwanie pośmiertne wśród żyjących. Ktoś
odkurzy w bibliotece czyjąś książkę, ktoś zachwyci się jakimś obrazem w muzeum,
ktoś zasłucha się w nerwowe tony Piątej Symfonii. A potem, nagle, ni stąd ni z
owąd – już po śmierci – pokazują się nowe opusy. Szczególnym rodzajem
literatury pośmiertnej są, rzecz jasna, testamenty. Beletrystyka – szczególnie
sensacyjna – pełna jest opisów listów, które dochodzą do adresatów już po
śmierci nadawcy i wyjaśniają jakieś zagadki, albo zmieniają czyjeś życie – choć,
niestety, nie jest to życie piszącego. Z zadumą, ale i przyjemnością wsłuchujemy
się w dźwięki muzycznych opusów pośmiertnych. Młodzi pianiści na wczesnym
etapie edukacji zapoznają się z nokturnem cis-moll Fryderyka Chopina, opatrzonym
dopiskiem opus posthumum. Naturalnie, nie oznacza to dzieła, które
kompozytor stworzył leżąc już pod marmurową figurą Euterpe na paryskim cmentarzu
Père-Lachaise, wykonaną przez Augusta Clésingera - zięcia kochanki Chopina
George Sand, a zarazem męża jego młodziutkiej sympatii Solange i zaopatrzoną w
oszczędną dedykację A Fréd. Chopin. Są to po prostu utwory za życia
twórcy zagubione, niedokończone, czy z różnych powodów wycofane z obiegu i
wydane dopiero po jego śmierci. Takim pośmiertnym dziełem jest też m.in.
nieukończony poemat symfoniczny Epizod na maskaradzie, pozostawiony na
biurku w zakopiańskiej willi Lutnia, gdy jego autor, Mieczysław Karłowicz
wyruszył na - również niedokończoną – narciarską wycieczkę do Czarnego Stawu
Gąsienicowego, przerwaną tragicznie przez lawinę pod Małym Kościelcem w dniu 8
lutego 1909 r., a dokończony przez Grzegorza Fitelberga.
Oto w mojej bibliotece pojawiła się nowa książka Michała Jagiełły, wydana
przeszło trzy lata po tym, jak Michał nas niespodziewanie opuścił. Nadal nie
mogę mu tego darować: że tak nagle, tak bez sensu, tak bez pożegnania, w
czasach, kiedy byłby tak potrzebny… Publikacja doszła do skutku dzięki staraniom
rodziny i stałego edytora jego dzieł – Wydawnictwa „Iskry”. Tom nosi tytuł
Piarżysko i – jak sam autor wyjaśnia we wstępie – jest zbiorem kilkunastu
esejów na temat reportaży, publikowanych przez podróżników z przełomu XIX i XX
w., zachwyconych swym kontaktem z Tatrami. A więc jest to tekst o tekście.
Piarżysko to pole skalnych odłamków, które - najczęściej na skutek erozji -
oderwały się od szczytów i legły u podstawy zbocza, tworząc charakterystyczny
trójkąt kamieni i skał. Były wysoko, znalazły się nisko. Są tam wielkie bloki
skalne, przypominające rzymskie sarkofagi, kamienne bryły, żwir i drobny piasek,
gdzie z czasem pojawiają się kolorowe maki, wiechliny, skalnice i inne rośliny,
zmieniające część piarżyska w mały kawałek górskiej hali.
W jakim czasie gramatycznym pisać o tej książce? Przeszłym? Przeszłym
niedokonanym? Teraźniejszym? Ech, przecież ta proza żyje: czytam ją tu i teraz…
Michał Jagiełło obrał dla swej publikacji ciekawą i może nawet jedynie skuteczną
formę: nie publikuje owych zapomnianych artykułów in extenso, komentując
je tylko w szczegółowych przypisach, ale je dokładnie omawia, snując barwną nić
licznych i niezwykle erudycyjnych dygresji, które zestawione razem dają kolorową
opowieść o Tatrach i Zakopanem z ich czasów pionierskich. Wśród owych
reportażystów są osoby mało, lub zgoła w ogóle dziś nieznane (jest nawet jeden
anonim, podpisany tylko kryptonimem), są też koryfeusze literatury: Asnyk,
Pawlikowski, Prus, Tetmajer… Ale Jagiełło traktuje ich wszystkich podobnie – ich
tekst (czasem teksty, bo niekiedy do rozdziału trafiają fragmenty różnych
publikacji, a nawet prywatnych listów autorów) jest tylko kanwą, w którą
wplecione są liczne uwagi o sprawach i ludziach związanych z tematem lub
bohaterem opowieści. To wszystko zaopatrzone jest w dziesiątki przypisów
(niewygodnie umieszczonych nie u dołu strony, tylko na końcu książki – co
rozumiem, bo w przeciwnym wypadku na stronach byłoby więcej przypisów niż tekstu
samego eseju). Przyjrzyjmy się dla przykładu rozdziałowi Bolesław Prus i
górskie widoki: poza samym Aleksandrem Głowackim i jego rodziną, bohaterami
opowieści Jagiełły w tej części książki są m.in. Tytus Chałubiński, Bronisław
Rajchman, Julian Ochorowicz, Zygmunt Noskowski, Ferdynand Hoesick, Jan
Kleczyński, Aleksander Świętochowski, Andrzej Chramiec, Ludwik Ganczarski,
Wenanty Piasecki, Stanisław Witkiewicz, rodzina Dłuskich i Skłodowskich, a nawet
Juliusz Słowacki. Przypomnijmy: rzecz dotyczy Prusa, który był w Zakopanem tylko
kilka razy, pisał o nim mało i cierpiąc na agorafobię najdalej w głąb Tatr
dotarł na Halę Gąsienicową przez Brzeziny.
Te wszystkie dygresje nieco utrudniają lekturę głównego wątku, który wśród nich
w zasadzie ginie zupełnie (zwłaszcza jeśli autor, tak jak Prus, swoje uwagi o
Tatrach i Zakopanem rozproszył w wielu źródłach), dla zaznajomionych z tematem
mogą być irytujące przez to, że niekiedy powtarzają rzeczy szeroko znane, a dla
przeciętnych zjadaczy krupówkowych oscypków są nudne i zbyteczne. Ale –
paradoksalnie – jeśli spojrzeć na esej w całości, zobaczymy niesłychanie barwny
przekładaniec, znakomicie oddający wizerunek ówczesnego Zakopanego.
Nieco inny charakter mają umieszczone w Piarżysku opowieści, prezentujące
nie tyle bohaterów tatrzańskich zachwytów, ile sprawy się tam dziejące: ciekawe,
niekiedy intrygujące, a zawsze dobrane dość – wydaje mi się – przypadkowo. Cóż,
to często się zdarza w pośmiertnych publikacjach, które poniekąd są efektem
robienia porządku w osieroconych szufladach…
Układ tekstu jest trochę chaotyczny, ale pisarz pisze tak jak mu się podoba, a
nie tak, jak chcieliby krytycy, czy nawet czytelnicy. Książka wydana staranie,
można nawet rzec – dostojnie, w żałobnej, czarno-szarej twardej oprawie, z
rysunkiem Walerego Eljasza na okładce, ilustracje w środku oczywiście czarno
białe, podpisane nader lapidarnie – pochodzą za zbiorów Muzeum Tatrzańskiego.
Brak spisu ilustracji, są za to indeksy osób i nazw geograficznych. Słowem –
absolutne – jak to się teraz mówi? – must have dla wszystkich miłośników
Tatr i Zakopanego. Pewno Piarżysko będzie też świetnym prezentem
podchoinkowym, co podpowiadam
świętemu Mikołajowi. Może nie dla wszystkich będzie obiektem zaczytania się do
świtu, ale na pewno jest warte miejsca na półce w domowej bibliotece. Oczywiście
uwaga ta dotyczy tych nielicznych osób, w których mieszkaniach są jeszcze półki
z książkami.
-------------------