Maciej
Pinkwart
Jak pokonać nieśmiertelność?
Chcecie
bajki? Oto bajka. Była sobie… Była? Cóż, mówimy o bogach, więc to słowo trzeba
ująć w cudzysłów, albo zaopatrzyć w znak zapytania. Wszyscy członkowie
społecznej elity – a więc osoby, które umieją czytać i pisać i ukończyły z
sukcesem szkoły podstawowe – wiedzą kim był Homer i słyszały o jego dziełach:
Iliadzie i
Odysei. Może nawet niektórzy
pamiętają, o czym traktowały owe poematy. Jest też nadzieja, że w zakamarkach
pamięci trzymają imię jednego z bohaterów, Odyseusza, i wiedzą czym się wsławił:
mądrością i niemoralnością. Tak, tak – te dwie cechy często idą w parze, choć
rzadko się do tego, hipokryci, przyznajemy. Ale kto pamięta o Kirke?
Była nimfą, córką boga słońca Heliosa i najady Perseidy – córki przedwiecznego
boga Okeanosa. Nimfą, czyli istotą nie doskonałą, nie wykształconą w pełne
bóstwo. Była nieśmiertelna, jak bogowie, ale nie miała boskich mocy, nie
potrafiła wpływać bezpośrednio na wydarzenia na świecie, na losy ludzi, a tym
bardziej – bogów. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że posiada czarodziejskie
moce, które jednak ujawniają się dopiero po zastosowaniu specjalnych mieszanek
ziół, eliksirów i innych zewnętrznych rekwizytów, których bogowie do swego
działania nie potrzebowali. Takie same moce miał – w jeszcze większym stopniu –
jej młodszy (to znaczy później urodzony, bo w przypadku bogów i boginek wiek był
trudny do określenia i w zasadzie nieważny) brat Ajetes, a także pozostała
dwójka rodzeństwa – Pazyfe i Perses.
Kirke, czyli Jastrzębica i Ajetes,
czyli Orzeł – byli sobie najbliżsi. I
to oni pierwsi odkryli swoje możliwości i zaczęli je wykorzystywać, co nie
spodobało się bogom olimpijskim z Zeusem na czele, bo dzięki nim w pewien sposób
dzieci tytana Heliosa mogły wejść w ich kompetencje. Więc skazano ich na
wygnanie: Ajetes został królem Kolchidy, właścicielem Złotego Runa i ojcem
czarodziejki Medei, Perses dostał na własność krainę, którą od jego imienia
nazwano Persją, a Pazyfe już wcześniej została wydana za mąż za rządzącego Kretą
śmiertelnika Minosa. To jej nieumiarkowana sympatia do białego byka ofiarnego
sprowadziła na świat kłopotliwego potomka – Minotaura. Kirke wskutek negocjacji
między Heliosem a Zeusem została zesłana na bezludną wyspę Ajaję, której nie
wolno było jej opuścić. To tam po wielu latach trafił statek z wracającym spod
Troi Odyseuszem i jego towarzyszami, Kirke przy pomocy swoich czarów zamieniła
marynarzy w świnie, ale potem zakochała się w ich dowódcy, który spędził z nią
cały rok, czego efektem był urodzony już po jego odjeździe ich syn – śmiertelnik
– Telegonos.
To kolejna powieść, w której starożytność opowiedziana jest językiem
współczesnym, w dodatku w której opisywane problemy od prawieków są te same…
Akcja – niby – toczy się gdzieś po wojnie trojańskiej, czyli mniej więcej w
XII-XI w p.n.e., ale Kirke jest nieśmiertelna i ponadczasowa, więc czy od jej
urodzenia minęło 20, 1000 czy 10 000 lat – nie ma znaczenia: zawsze wygląda jak
kobieta dwudziesto-, czy trzydziestoletnia. Inna rzecz, że jest raczej brzydka i
do pewnego czasu niezbyt mądra. Dopiero samotność – wieloletnia? wielowiekowa?
na wyspie Ajaja nauczyła ją być kobietą, boginią i czarodziejką. Dzięki
samotności można się wiele nauczyć…
To książka bardzo kobieca, w dodatku nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jej
autorka - Madeline Miller - świadomie nawiązuje do
Pieśni o Troi - rewelacyjnego dzieła
innej kobiety, w podobny sposób opisującej mitologiczną Grecję – Colleen
McCullough. Naturalnie – jeśli Pieśń…
była najlepszym jak dotąd literackim spojrzeniem na Homerowską
Iliadę, to
Kirke swoją fabułą doprowadza nas do
Odysei,
a dokładniej – do momentu spotkania
Odyseusza i jego załogi z czarodziejką z Ajai – a potem prowadzi w epokę
późniejszą, której bohaterami są – poza samą Kirke – członkowie rodziny
Odyseusza: jego żona Penelopa oraz jego dwaj synowie: Telamach i Telegonos. Obaj
sporo odziedziczą po ojcu, a Kirke dzięki jednemu z nich użyje swoich czarów
przeciwko swej własnej boskiej nieśmiertelności, która – jak się okaże – w
pewnych okolicznościach staje się nieznośnym obciążeniem.
W Dziennikach gwiazdowych Stanisław
Lem opisuje spotkanie Ijona Tichego z genialnym wynalazcą Decantorem, który
wynalazł nieśmiertelną duszę. Dokładniej – obmyślił technologię, która pozwoli
przenieść w strukturę niezniszczalnego kryształu stan umysłu żywego człowieka.
Naturalnie, owa dusza musi być pozbawiona jakichkolwiek sensorów, które
pozwalałyby na kontakt z rzeczywistością, bowiem nie ma żadnej możliwości
porozumienia między czymś, co z chwili na chwilę przemija, a czymś, czego
udziałem jest wieczność, liczona „choćby tylko” w trylionach trylionów lat. Nie
ma też sposobu, by jakiekolwiek dane zewnętrzne gromadzić, a co dopiero
przetwarzać, gdyby napływały do nieśmiertelnej duszy przez wieczność. My,
śmiertelni, jesteśmy na tym świecie tylko przez chwilkę i przemijamy razem z tą
częścią czasu, która była naszym udziałem: ze wspomnieniami momentów dobrych i
złych, ale zawsze naszych, z naszymi przyjaciółmi i wrogami, z mężami, żonami,
kochankami, dziećmi i wnukami. Jak się nam poszczęści – z prawnukami. Ze
zdrowiem i chorobą. Z kolorami dnia i zapachami nocy, z radościami, smutkami,
strachem i nadzieją, zwycięstwami i klęskami, z bólem, chorobą, sukcesem i
porażką. Jeśli zależy nam na spotkaniu odpowiedniego człowieka – musimy się o to
postarać i potem cieszyć się tym, że nam się udało. Albo smucić – gdy nie.
Gdybyśmy byli wieczni, moglibyśmy przypomnieć sobie znane powiedzenie o tym, że
wystarczy odpowiednio długo posiedzieć przy londyńskim Piccadilly Circus, a cały
świat przedefiluje przed nami. Cały świat, czyli także najlepiej pasująca do nas
osoba. Tylko co to za satysfakcja – siedzieć i czekać, aż czas załatwi coś za
nas… Wiemy, że jeśli nawet
zapewnimy sobie miejsce w historii, to dla nas skończy się i ona razem z nami, a
obiektywnie przeminie i tak – za dziesięć, sto, tysiąc, milion lat. Rozmowa
Tichego z Decantorem to jedna z najlepszych scen, opisujących nie tylko
nieistnienie czegoś takiego jak dusza w potocznym rozumieniu tego słowa, ale i
tragiczną, ontologiczną bezpotrzebę jej istnienia…
Do takiego samego wniosku dochodzi Kirke, której boskość zapewniła
nieśmiertelność nie tylko duszy, ale i ciała. Nie może zachorować i umrzeć, nie
można jej zabić, cierpi raczej tylko psychicznie, bo jej fizyczność opatrzona
jest taką homeostazą, która jej pozwala zawsze wracać do stanu bezczasowej
młodości. Widzi, czuje, planuje i realizuje plany – przez wieczność. Co widzi?
Mijające pokolenia zwierząt i drzew, rodzących się i umierających śmiertelnych
kochanków, przyjaciół, dzieci…
W każdej bajce jest ponoć ziarno prawdy. W tej, pod płaszczykiem mitologicznego
romansu jest sporo prawdy o ludzkiej naturze. Jej wady, a zwłaszcza zalety,
wydają się nieśmiertelne – i to łączy nas z bogami, którzy popełniają te same
błędy co by, tylko robią to przez całą wieczność. My – przez jedną chwilkę, po
której odejdziemy tam, dokąd odchodzą śmiertelni – jak najważniejsi kochankowie
Kirke: Dedal, Odyseusz, Telemach…
Czy jedyną naszą perspektywą jest Hades, gdzie uczynki zmarłych śmiertelników
będzie osądzał rogacz Minos, którego żona zdradziła z bykiem? Ech, zapomnijmy o
tym: co będzie potem – zadecydują cierpiący na nieśmiertelność bogowie. My
powinniśmy czerpać pełnymi garściami z naszego tu i teraz. A potem?
Nie ma żadnego potem.
-------------------------------
Madeline Miller, Kirke, Wydawnictwo
„Albatros”, Warszawa 2018, przekład: Paweł Korombel, 410 stron. Okropna okładka
jest dziełem Davida Manna.