Maciej
Pinkwart
Spiszanka
Spośród czterech krain historyczno-geograficznych, składających się na
Podtatrze, najpopularniejsze i najczęściej odwiedzane jest Podhale, najbardziej
tajemnicza Orawa, najciekawszy Spisz, a mały Liptów – najmniej znany. Jak
wiadomo, Liptów, leży w całości po słowackiej stronie Tatr, Podhale jest w
całości polskie, natomiast Orawa i Spisz są podzielone między te dwa kraje. I
geografia, i historia sprawiły, że podział ten jest nierówny: po stronie
słowackiej leży przeważająca część tych obszarów, a po polskiej jest tylko po
czternaście wsi, i na Orawie i na Spiszu. Teraz, na szczęście, i Polska i
Słowacja są w strefie Schengen i – jak na razie – granice praktycznie zniknęły:
nie tylko możemy się swobodnie przez nie przemieszczać, ale robić zakupy tam,
gdzie nam wygodniej, osiedlać się tam, gdzie się nam podoba, studiować i
pracować po obu stronach granicy. Dzieli nas, co prawda, waluta, ale nie sam
fakt kupowania w euro i zarabiania w złotówkach (lub odwrotnie) jest uciążliwy
tylko to, że zwykle tych pieniędzy – w jakiejkolwiek walucie – większość z nas
ma za mało, co jest oczywiście skutkiem tego, że co prawda Fenicjanie przed
paroma tysiącleciami wynaleźli pieniądze, ale niestety wynaleźli ich za mało.
Cieszmy się więc tym brakiem granicy i posiadaniem wspólnej ojczyzny – Europy,
bo bywało w tej dziedzinie jeszcze niedawno zupełnie inaczej, a że nic nie jest
nam dane raz na zawsze, to być może – odpukać! – nie zawsze tak będzie.
Mieszkamy na ziemi kresowej, co per saldo zawsze ubogaca nadgraniczne
społeczeństwa w różnych dziedzinach (od kultury po… przemyt), ale też przez
wielu manipulatorów społecznych jest wykorzystywane do wzniecania sporów i walk
orężnych, jako że najłatwiej jest rządzić wśród ludzi pokłóconych, a demony
nacjonalizmu budzą się przy lada okazji, pod byle podmuchem chłodniejszego
wiatru politycznego. Wampiry przeszłych sporów, bijatyk i wojen wciąż nie
zostały przebite osinowym kołkiem i bardzo trzeba uważać, by nie przebudziła ich
noc ludzkiej nienawiści. Jedynym ratunkiem przed powrotem tych upiorów jest
wiedza i niezamykanie oczu na rzeczywistość.
I dlatego ogromnie się cieszę z książki Ludwiki Włodek
Cztery sztandary, jeden adres, która
niedawno znalazła się na półkach księgarskich. Mam ją w domu od zakopiańskiego
Festiwalu Literackiego, czyli od sierpnia, ale dopiero teraz skończyłem czytać,
bo jest to rzecz – choć smaczna i strawna – którą cieszyć się trzeba w małych
porcjach. Autorka zainteresowała się Spiszem, gdy zaczęła jeździć do wakacyjnego
domu, jaki jej rodzina kupiła w Rzepiskach. Ot, zwykły przypadek: jakieś
nieoczekiwane znalezisko starych dokumentów na strychu starej chałupy, jakieś
papiery w niezrozumiałym języku, jakieś fotografie ludzi w mundurach nieznanych
armii… Od wyjaśniania tych spraw zaczęła się przygoda z regionem spiskim, tym
leżącym po obu stronach obecnej granicy, a w dalszym efekcie – obszerna książka
o ludziach i sprawach terenu, w którym tak sama granica, jak i przynależność
państwowa, a niemniej -deklarowana narodowość własna i sąsiadów zmieniały się
diametralnie, niekiedy kilkakrotnie w czasie życia jednego pokolenia.
Cztery sztandary… napisane
są pięknym językiem (autorka nigdzie nie wspomina, że jest prawnuczką Jarosława
Iwaszkiewicza, to nazwisko w ogóle nie pada w książce – jakby Ludwika Włodek
chciała uniknąć zarzutu, że w swoim pisarstwie wspiera się sławą i talentem
przodka), z widocznym zacięciem reporterskim, przy czym – o ile jestem w stanie
to ocenić – bez żadnego zacietrzewienia polemicznego i założonej
intencjonalności politycznej. Czasem tylko między wierszami odczytujemy irytację
wobec pseudo-patriotycznej tromtadracji niektórych piszących o Spiszu, także
naukowców (padają nazwiska!) z obu stron granicy, którzy
per fas et nefas usiłują wykazać
prawa swojej nacji do dominowania na tym terenie, na przestrzeni dziejów i
obecnie.
Autorka sięgając do wielu dokumentów historycznych, a także relacjonując rozmowy
z dziesiątkami ludzi zapoznaje czytelnika z historią i współczesnością tak
bliskiego, a jednocześnie tak nieznanego regionu, nad którym rzeczywiście
powiewały sztandary różnych państw, a żyli w nim ludzie różnych nacji. Bo
historia i struktura narodowościowa Spisza jest zwłaszcza dla współczesnego
Polaka, kultywującego PRL-owski model „jedności moralno-politycznej narodu”
mocno egzotyczna. U nas jest prosto: obcy sztandar nad krajem Polan zawsze był
sztandarem najeźdźcy, obcy naród był okupantem albo wasalem. A Spisz bywał po
prostu częścią Węgier, częścią Polski, częścią Czechosłowacji i częścią
Słowacji. Sąsiadowali tu ze sobą Polacy i Słowacy, Węgrzy i Niemcy, Rusini,
Żydzi i Cyganie, trafiali się w dawniejszych epokach Czesi, Wołosi, a nawet
Waloni.
Ludwika Włodek z wielkim znawstwem i obiektywizmem przedstawia bez uproszczeń,
ale przystępnie zarówno ważne momenty z historii Spisza, zwłaszcza te, ukazujące
relacje węgiersko-polskie na tym terenie (świetny opis tzw. zastawu spiskiego!)
jak i fakty z najbliższej przeszłości (np. konflikty kościelne w mieszanych
narodowościowo wsiach polskiego Spisza). Ta książka nie dostarczy
paliwa polskim nacjonalistom, chętnie
opowiadających o rzekomych prawach Polski do słowackich obecnie terenów
przygranicznych, nie ukrywa też wstydliwych momentów w historii naszych narodów
(zabór Jaworzyny i okolic po traktacie monachijskim przez Polskę, współudział
Słowacji w okupacji Polski podczas II wojny światowej). Jest po prostu świetnym
reportażem historyczno-społecznym i doskonałym portretem ciekawego regionu,
który jest po prostu nasz: polski, słowacki, europejski, spiski.
Na tylnej okładce książki zamieszczono wypowiedź zakopiańskiego etnologa Macieja
Krupy, którego przedstawiono jako znawcę
regionu. Pisze on m.in.: Książka
Ludwiki Włodek jest jednym z najlepszych znanych mi przewodników po Spiszu.
Choć w bardzo wielu sprawach zgadzam się z Maciejem Krupą stuprocentowo,
podzielam całkowicie jego entuzjazm dla
Czterech sztandarów…, to jednak muszę tu zgłosić
zdanie odrębne: otóż książka Ludwiki
Włodek na pewno nie jest przewodnikiem, przynajmniej w konwencjonalnym
znaczeniu, jakie przypisujemy tego rodzaju literaturze. To coś o wiele
większego, ważniejszego i bardziej potrzebnego, ale jednocześnie charakter tego
dzieła skazuje go na elitarność. Sposób ujęcia tematu wskazuje, że jest to
raczej opowieść, gawęda, dość swobodnie poruszająca się po czasie i przestrzeni,
co w pewien sposób formułuje podtytuł:
Historie ze Spisza. To na pewno nie jest książka, którą wrzucą do plecaka
czy raczej do samochodu współcześni turyści, przemykający między zabytkami
Spisza od sklepu, przez restauracje do basenów termalnych. I bardzo dobrze. No i
nie jest to książka „o Spiszu”, bo poza obrębem szczegółowego zainteresowania
Autorki pozostaje większa część tej krainy – ta, dokąd nie zaprowadziły jej
odkryte ślady działań Polaków na współczesnej Słowacji i Słowaków w obecnej
Polsce. Naturalnie, w żaden sposób nie umniejsza to walorów książki, która
przecież nie miała być monografią Spisza, ani nawet kompendium wiedzy o
stosunkach polsko-słowackich na tym terenie. Ale po przeczytaniu dzieła
Cztery sztandary, jeden adres nie
wyobrażam sobie, że książki tej mogłoby nie być: bez niej nasza wiedza o Spiszu
i nasze serdeczne uczucia wobec tego regionu byłyby nie tylko mniejsze i o
niższych temperaturach, ale po prostu albo powierzchowne, albo fałszywe, albo –
w najlepszym przypadku – czysto akademickie.
Mieszkałem jakiś czas w spiskim Frydmanie, gdzie miałem sąsiadów o rodzinach
zakorzenionych w Polsce, na Słowacji, na Węgrzech a nawet we Włoszech. Nigdy
przedtem i nigdy potem nie czułem się bardziej „na miejscu” niż tam, wśród ludzi
o tak zróżnicowanych korzeniach. I to właśnie tam któregoś dnia uświadomiłem
sobie, jak ważna jest ta przekazywana z pokolenia na pokolenie tradycja
przynależności do jakiegoś obszaru, jakiejś kultury czy tradycji. A stało się to
którejś z pierwszych sobót, spędzonych przy ulicy Kamienne Pole, kiedy
zobaczyłem, jak wczesnym popołudniem z wszystkich okolicznych domów wychodzą
młodzi ludzie, a gdzie młodych nie było – to starzy, z miotłami, grabiami,
wiadrami i zaczynają sprzątać ulicę przed swoim domem.
Nolens-volens wyszedłem i ja, no i
dopytywałem się, o co chodzi, czy może biskup jakiś będzie przejeżdżał, albo
ktoś inny ważny. I wtedy mi powiedziano, że taka jest zasada (nie tradycja,
tylko właśnie: zasada), że w sobotę sprząta się przed domem nieswoje przecież
śmieci, bo na niedzielę, kiedy ludzie będą szli i wracali z kościoła, musi być
czysto i ładnie. I że tak się robi wszędzie na Spiszu.
No i taki to jest ten Spisz – wiele nas dzieliło w ciągu tych paru wspólnych
tysiącleci. Ale przed domem w sobotę zawsze trzeba było posprzątać.
--------------------
Ludwika Włodek, Cztery sztandary, jeden
adres. Historie ze Spisza, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017, 450 stron.