Maciej Pinkwart

Przesiadka

 

Wstałem i nie zapalając światła w korytarzu przekręciłem jeszcze raz klucz w zamku. Nie spodziewałem się żadnej wizyty, ale on nie przychodził z wizytą, bynajmniej. Zresztą, on w ogóle nie przychodził, ale mógł przyjść listonosz z rentą. A w listonoszu on. Dochodziła co prawda północ, ale ostatnio mój listonosz często się spóźniał. Nie miałem żadnej renty, ale tak się czułem, że powinienem mieć. Mógł to zresztą być ksiądz po kolędzie, albo sąsiadka w negliżu, odwiedzająca mnie pod pretekstem pożyczenia szklanki cukru. Co prawda nie słodzę, a sąsiadka nie odkłania mi się nawet wtedy, gdy dotykamy się łokciami podczas wkładania klucza do zamka, bo my tu mamy bardzo ciasne klatki, schodowe znaczy się, ale w sumie mogłaby przyjść do mnie, jak nie dziś, to dwadzieścia lat temu. Ale dwadzieścia lat temu i tak tu nie mieszkałem, więc nie mogła przyjść, zresztą wtedy chyba jeszcze nie umiała chodzić. Ale ksiądz po kolędzie przychodził zawsze, raz nawet wtedy kiedy mnie nie było. No bo jak wytłumaczyć sobie fakt, że podczas gdy byłem na drugim końcu świata, na wewnętrznej stronie drzwi pojawiły się literki CMB, rozdzielone znakiem plus i datą roczną, co prawda sprzed trzech lat, ale zawsze? Fakt, że wprowadziłem się dwa lata temu nie powinien mieć tu żadnego znaczenia.

Zresztą, dla  Brady’ego żadne drzwi, a po prawdzie i żaden zamek w drzwiach nie stanowiłyby przeszkody, jeśli chciałby przyjść i zmusić mnie do samobójstwa. Albo upozorować moje samobójstwo. Albo wypadek. Na przykład – zakrztuszenie się tabletką na obniżenie ciśnienia, skutkiem czego byłoby obniżenia się ciśnienia do zera. Nic by go nie zdołało powstrzymać: ani drzwi, ani zamek, ani sąsiadka, ani ksiądz, ani fakt, że od paru lat przebywał w amerykańskim przywięziennym szpitalu psychiatrycznym w charakterze tzw. roślinki, dokąd trafił zaraz potem, jak okazało się, że żadna operacja ani terapia, ani rehabilitacja nie jest w stanie cofnąć skutków tego, co się w jego głowie porobiło po tym, jak Holly z całej siły walnęła go w głowę skarpetą, wypełnioną ołowianymi kulkami. Nie miała tej siły na tyle, żeby mu ten bandycki łeb rozwalić, ale wystarczająco dużo, żeby nie zdołał wysadzić w powietrze siebie i całego stadionu, na którym zebrały się tysiące nastoletnich fanek tego idiotycznego zespołu. Brady Hartsfield wjechał tam na wózku inwalidzkim i w taki też sam sposób opuścił miejsce zdarzenia, ale już bez udziału własnej świadomości.

A teraz, choć jego ciało nadal nie potrafiło wykonać więcej niż kilka drobnych przykurczy w obrębie kilku centymetrów, świadomość miała się coraz lepiej, co więcej – potrafiła przesiadać się w lepiej czy gorzej funkcjonujące ciała innych osób i przy pomocy tych wehikułów wykonywać masakryczne rzeczy. Na przykład ulubione przez siebie zmuszanie ludzi do samobójstwa. Na szczęście jednak nie byłem emerytowanym amerykańskim policjantem, nie nazywałem się Bill Hodges i to nie o mnie Stephen King napisał książkę Koniec warty, która jest trzecią i ostatnią częścią trylogii o psychopatycznym mordercy, funkcjonującym pod pseudonimem „Mr Mercedes”.

Trylogia Kinga dość luźno wiąże fakty, stanowiące główne wątki poszczególnych książek, ale łączy je obecność najważniejszych osób z kręgu policjanta Hodgesa, a także następstwo faktów, które jak to w powieści kryminalnej – stanowią żelazną konsekwencję założeń autora. I to jest świetne, jeśli autorem jest najbardziej znany i płodny pisarz świata, publikujący co roku co najmniej jeden bestseller. Niestety, Stephen King tylko przez dwie pierwsze części cyklu wytrzymał bez wprowadzania do akcji elementów paranormalnych. Są tacy, którzy lubią, jeśli usprawiedliwieniem dla ludzkiej patologii jest interwencja duchów, czy nieznane dotąd możliwości ludzkiego, choćby i bandyckiego mózgu. Ale przyznam, że miałem szczery zamiar odłożyć książkę na półkę, gdy doczytałem, że sparaliżowany psychopata posiadł dar bilokacji, wnikania w umysły i umiejętności sterowania cudzym ciałem, więc gdy on sobie spokojnie wegetuje na łóżku w psychiatryku, jego bandycki duch wędruje ulicami, jeździ samochodem i robi kuku różnym ludziom, szczególnie zaś polując na Billa, który go doprowadził do tego stanu – Brady wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, że urządziła go na cacy nie do końca pełnosprawna dziewczyna, kochająca się w detektywie.

A detektyw Bill Hodges właśnie dowiedział się, że ma raka trzustki i zostało mu może parę tygodni życia. I ta diagnoza jest, niestety, prawdziwa.

Też wiecie co będzie dalej? Nie wiecie. Bo choć oczywiście sprawa ma happy-end w tym sensie, że obaj panowie ostatecznie tracą ciała i dusze, więc jakby obaj osiągają założone cele – to wcale nie tak, jak w swych pokręconych umysłach sądziliście. I ja też. No bo ostatecznie mamy do czynienia z Kingiem, mistrzem suspensu i sensacyjnej zaskoczki, więc żadne lśnienie w naszych umysłach nie ma tu zastosowania: jest zwyczajniej, niż mogłoby być.

I to jest powód, dla którego zachęcam do przeczytania Końca warty, która co prawda jest przewidywalna tak, jak sugeruje nam jej tytuł, ale jednak do owego końca powieść dochodzi w ciekawy i wart poznania sposób.

 

------------------

Stephen King, Koniec warty (End of Wath), przekład Rafał Lisowski, wydawnictwo Albatros, Warszawa 2016, 480 stron.