Klamka Azji                                                      

Lansowano niegdyś bon-mocik Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego á propos wejścia Polski do Unii Europejskiej - jeśli nie będziemy "in", to będziemy "out". Posłyszałem w radiu zachwyty nad tym sformułowaniem, sam się miło do gry słów uśmiechnąłem, a potem się zirytowałem się, jak prawie na wszystkie dobre pomysły rodem z Uni Wolności. Bowiem, jeśli to hasło miałoby zadziałać swym skrzącym dowcipem, to przede wszystkim trzeba by je zrozumieć. A ten, kto to zrozumie, zapewne nie musi być przekonywany do Unii, bo przynajmniej jeden warunek "Unijczyka" spełnia - zna podstawy języka angielskiego... A ile osób w Polsce je zna?

Podejrzewam, że znakomita większość eurosceptyków kieruje się w swoim postępowaniu własnymi kompleksami: obawiają się, że wejdziemy do Europy jako członkowie drugiej kategorii, że będą nas krytykować za niespójne prawo, za brak higieny w mleczarniach i fatalne zanieczyszczenie środowiska, za niedemokratyczne praktyki w państwie, za dyktaturę Kościoła... I za to, że w podstawowych sprawach dogadywać się muszą z Europą wysoko kwalifikowani urzędnicy, a zwyczajny obywatel nadal będzie dukał zwrotami zapamiętanymi z filmów i z okupacyjnych wspomnień dziadków, bądź przemawiał do zagraniczników uproszczonym językiem polskim, domagając się od nich:

- Patrzcie mi na usta!

Nie spodziewam się po wstąpieniu do Unii Europejskiej żadnych dla siebie szczególniejszych profitów - nie jestem wysoko cenionym fachowcem ani pracownikiem fizycznym, którzy łatwo znajdą pracę na zachodzie, nie mam pieniędzy, żeby kupić sobie pracownię w Paryżu czy rezydencję na którejś z greckich wysp, może jedynie dobrze rozwiniętą służbą zdrowia w Niemczech byłbym zainteresowany... Z drugiej strony z łatwych do zrozumienia powodów nie obawiam się, że Wspólni Europejczycy rzucą się na moje majątki,  żeby je wykupywać. W ogóle się tego nie obawiam, bo cała ta dyskusja o obronie polskiej ziemi przed hordami pazernych Niemców czy Holendrów pomija drobny fakt, że nikt nikogo nie zmusi do sprzedania swojego majątku nikomu, a rugi pruskie też nie są w statucie Unii przewidziane. I nikt nas nie będzie zmuszał, żebyśmy rzucali ziemię skąd nasz ród, a tym bardziej, do tego, żebyśmy dali pogrześć mowę... A jeśli ktoś zechce wykupić w szczecińskiem czy olsztyńskiem spłacheć  leżącej odłogiem po-pegeerowskiej ziemi, to też nie po to, by ja przyłączyć do Marchii Brandenburskiej, tylko by ją zaorać, obsiać i zagospodarować, ku pożytkowi ludzi, którzy będą tam pracować i z tego utrzymywać siebie i swoje dzieci. Bo teraz się marnuje.

Stara, ponoć autentyczna anegdota o Holendrze, przysłuchującym się pseudopatriotycznym banialukom o obronie polskiej ziemi przed nie-polakami kończyła się zdziwieniem właściciela drewnianych sabotów: - Jeśli tak kochacie swoją polską ziemię, to dlaczego jest w niej tyle perzu?

Czy w imię niechęci do wytykania nam naszego nieróbstwa nie chcemy tej Europy? Czy w imię jakichś wyższych racji rolnicy bronią prawa do tego, by ulicami pięknych, zadbanych i usatelitarnionych polskich wsi paradowały obfajdane krowy, poganiane niedbale przez niewiele od nich czystszych pastuchów, potrząsających witką, urwaną z naszej polskiej wierzby, pod którą Chopin ongi zachwycał się takimiż samymi krowami? Nie będzie Bruksela zaglądać naszej krowie pod ogon!

Otóż, ja bym chciał, żeby zaglądała. Wolałbym, żeby robił to sam właściciel krów z własnej potrzeby bycia właścicielem czystej i zdrowej żywiny, ale takim idealistą to już nie jestem.

Dla mnie bycie w Unii Europejskiej jest kwestią bycia obywatelem świata, bycia na salonach, a nie w czeladnej... Czy wielu z Czytelników pamięta jeszcze czasy sprzed 1989 roku, kiedy to każda podróż zagraniczna była wydarzeniem i odbywała się z łaski ludowej władzy? Czy ktoś jeszcze pamięta euforię tej chwili, kiedy to granice demoludów można było przekraczać na podstawie pieczątki w dowodzie osobistym? I ten moment, w którym mijało się granicę na Łysej Polanie i turlając się odrapanym autobusem do Kieżmarku oddychało się jak obywatel świata?

Zupełnie mnie nie obchodzi, czy naszym wspaniałym rolnikom dopłacą za umycie krowy, czy po prostu nie będą kupować ich brudnego mleka, co spowoduje zapewne strajk w obronie polskiej godności. Nie powinniśmy wstępować do Unii jak do kasy zapomogowo-pożyczkowej, jak do pośredniaka po lepszą pracę, jak do szefa po podwyżkę. Powinniśmy wstępować do Unii po to, by nareszcie zacząć odcinać kupony od faktu, że przeszło tysiąc lat temu mądry i przewidujący książę Mieszko przyjął chrzest z Zachodu, że mądry i waleczny król Bolesław przyjął z rąk Zachodu koronę... Teraz, po tych wszystkich meandrach polskiej ewolucji powinniśmy stanąwszy na dwóch nogach wysoko podnieść głowę, a zauważywszy strzelistą katedrą w Kolonii powiedzieć z dumą: to moje. Stanąć przed 500-letnią damą w Luwrze i też powiedzieć: to moje. Zachwycić się Gaudim w Barcelonie, otrzeć pot z czoła pod szczytem Olimpu, wypić w Dublinie kufel Guinessa, podziwiać damskie kapelusze w Ascot, wspomnieć profesora Roentgena w Würzburgu, kibicować drużynie Paris St.Germain, zamilknąć ze wzruszenia pod balkonem Julii w Weronie, rozbawić się Arią o Plotce i zadumać przy kłamstwach Baudolina - po czym pomyśleć: jaki jestem bogaty - to wszystko moje...

Podobno czeski negocjator przed ostatnią fazą rozmów stwierdził, że jego kraj powinien przystąpić do Unii bez jakichkolwiek warunków finansowych, bez względu na początkowe ograniczenia w podejmowaniu pracy na Zachodzie, w kupowaniu nieruchomości, czy w wygodach bezpaszportowego ruchu przez nieistniejące unijne granice. To można załatwić później. Wejdźmy na salony, potem będziemy się mościć. Postawiłbym mu chętnie piwo.

I musimy wreszcie zrozumieć, że wobec wejścia do Unii mamy co prawda alternatywę, ale nie koniecznie korzystną. Możemy, rzecz jasna, odwrócić się tyłem do drzwi wspólnej Europy, obrażeni, że nie są one zbyt szeroko i gościnnie otwarte. Ale po odejściu od drzwi Europy staniemy przed wrotami do Azji. I na długie lata pozostaniemy u klamki azjatyckich władców. I bynajmniej nie będą to władcy Japonii.

Maciej Pinkwart