Tygodnik Podhalański, 9 lutego 2012

Tutaj skan

Maciej Pinkwart

Tego nie robi się kotu….

 

Trzeba albo przyznania Nagrody Nobla, albo śmierci Noblistki, żeby w wiadomościach radiowych i telewizyjnych pojawiły się jej wiersze. I, dziwnym przypadkiem, z wielką łatwością wyszukiwarki internetowe podpowiadały redaktorom rozmaite cytaty, w których przewija się motyw śmierci. To, że całe życie przygotowujemy się do tego jednego, co w życiu jest nieuniknione, na co dzień uchodzi naszej uwadze. Chyba, że powiedzą nam o tym z epigramatyczną dokładnością najwięksi poeci. Tylko kto dziś czyta poetów? Ją, zdaje się, czytano często i chętnie.

 

Pierwszego lutego 2012 r., po długiej chorobie zmarła w Krakowie Wisława Szymborska. Dama i zarazem bystra obserwatorka realiów codzienności, wielki autorytet moralny i miłośniczka sztubackich psikusów, popularna, lubiona i szanowana przez jednych, znienawidzona i dezawuowana przez innych, ważna komentatorka rzeczy najważniejszych i frywolna autorka limeryków. Otoczona wielkim gronem przyjaciół, w ostatnich kilkudziesięciu latach samotna z wyboru. Ostatnia wielka i niepodważalna polska gwiazda literacka, znana i rozpoznawana na całym świecie – skromna, zażenowana swoją rozpoznawalnością, autoironiczna aż do przesady. Mistrzyni syntezy poetyckiej, której ulubioną figurą był paradoks.

Dramatyczną cezurę w jej życiu stworzyło przyznanie jej w 1996 r. Literackiej Nagrody Nobla. Nazywała to potem – od miejsca, gdzie wręczono jej tę nagrodę – tragedią sztokholmską. Ale ów „dramat” rozpoczął się w Zakopanem, w tutejszym ośrodku Związku Literatów „Astoria”, gdzie 3 października 1996 r. dowiedziała się o decyzji Akademii Szwedzkiej. Przecieki na ten temat docierały do dziennikarzy już kilka dni wcześniej, choć nie wszyscy traktowali to serio: Szymborska od dłuższego czasu była w gronie kandydatów do nagrody, ale zawsze dostawał ją ktoś inny. Trzeba było jednak poetkę w Zakopanem zlokalizować i być przy tym, gdy informacja dotrze do niej oficjalnie.

W „Astorii” było już kilka „dobrze poinformowanych” osób, w tym dwie studentki ze Szwecji, podekscytowane panie z obsługi pensjonatu, dziennikarze pojawiali się sukcesywnie. Telefon Szymborska odebrała w biurze dyrektorki „Astorii”, po czym zamknęła się w pokoju, jakby chcąc odseparować się od tego pandemonium, jakie wkrótce ogarnęło niewielki dom przy Drodze do Białego. Z trudem udało się ją namówić na kilka słów nagrania – jego istotą była obawa, jak Wisława Szymborska będzie teraz mogła żyć i pisać dalej, kiedy wszyscy będą patrzeć jej na ręce i oceniać ją nie pod kątem realnej wartości tego co robi, tylko w proporcji do najwyższego wyróżnienia literackiego. Jednak z widoczną przyjemnością przyjęła pierwsze kwiaty, ofiarowane jej wczesnym popołudniem przez dzieci z zakopiańskiej Szkoły Artystycznej, przyprowadzone przez dyrektorkę, Lidię Długołęcką. Wieczorem, na konferencji prasowej, choć wciąż zdenerwowana i nieswoja, była już zdystansowana, autoironiczna, całą sprawę usiłowała obrócić w żart. Spotkanie zresztą prowadziła jej przyjaciółka, literaturoznawca, prof. Teresa Walas, skutecznie zniechęcając wszystkich dziennikarzy do jakichkolwiek bardziej osobistych pytań. To nauczyło nas, że w odniesieniu do Szymborskiej, trzeba przyzwyczaić się do oszczędnego gospodarowania słowami.

 

Trzy słowa najdziwniejsze

 

Kiedy wymawiam słowo Przyszłość

Pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości

Kiedy wymawiam słowo Cisza

Niszczę ją.

Kiedy wymawiam słowo Nic

Stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.

 

Ale przecież związki Szymborskiej z Zakopanem były o wiele wcześniejsze i bardziej wszechstronne. Co prawda, jak mówiła Teresa Walas, poetka co roku obawiała się tego Nobla i w obawie przed nagłym atakiem popularności wyjeżdżała do Zakopanego złudnie sądząc, że zaszywszy się w zaciszu pensjonatu, uniknie tego całego harmideru, ale tak naprawdę to jeździła tu z rodzinnego sentymentu. Urodziła się (2 lipca 1923) co prawda w wielkopolskim Kórniku, ale w jego obszarze dworskim (Prowencie), czyli w majątku hrabiego Władysława Zamoyskiego. Bowiem jej ojciec, Wincenty Szymborski (1870-1936) był od 1904 r. dyrektorem dóbr zakopiańskich Zamoyskiego i większość swego zawodowego życia związał właśnie z Zakopanem.

Najwięcej, rzecz jasna, zasłużył się pod Giewontem w latach kawalerskich. To przez jego ręce – i najczęściej z jego inicjatywy – przechodziły wszystkie społecznikowskie działania „dobroczyńcy Zakopanego”, jak mówiono o Władysławie Zamoyskim. Za czasów Szymborskiego na gruncie dworskim pobudowano siedzibę zakopiańskiego „Sokoła”, przyszły ojciec przyszłej Noblistki był głównym realizatorem budowy Domu Sztuki w Bazarze Polskim (awanturę, jaką wywołał Szymborski w związku z modernistycznym wizerunkiem Matki Boskiej autorstwa Zbigniewa Pronaszki opisywał niedawno „Tygodnik Podhalański”), zaś w latach I wojny odegrał w Zakopanem ważną rolę polityczną. Był bowiem znanym działaczem Narodowej Demokracji i w znacznym stopniu przyczynił się do reorientacji politycznej mieszkańców i bywalców stolicy Tatr, którzy w początkach wojny, wraz z ówczesnymi władzami, popierali procentralne koncepcje Naczelnego Komitetu Narodowego. W październiku 1918 r. pod przewodem Stefana Żeromskiego powstała Organizacja Narodowa. W początkach listopada 1918 przekształciła się ona w zakopiańską Radę Narodową, która wypowiedziała posłuszeństwo Austrii i przejęła władzę nad Zakopanem. Okres ten nazywa się potocznie Rzeczpospolitą Zakopiańską. Jej przewodniczącym był Żeromski, zaś prawe skrzydło reprezentował jako wiceprzewodniczący właśnie Wincenty Szymborski. Przedstawicielem PPS-owskiej lewicy w Radzie Narodowej był drugi wiceprzewodniczący – Mariusz Zaruski. I choć Rzeczpospolita Zakopiańska trwała ledwo dwa tygodnie – to jej konsekwencje były znaczące: właśnie endecka prawica (w praktyce kierowana przez pierwszego powojennego naczelnika gminy, Medarda Kozłowskiego) sprawowała rządy w Zakopanem aż do zamachu majowego.

Po utworzeniu przez Zamoyskiego Fundacji Kórnickiej, do której włączone zostały m.in. dobra zakopiańskie, Wincenty Szymborski sprawował funkcje jej dyrektora do 1926 r., z tym, że jego bezpośrednie związki z Zakopanem były już znacznie mniej ścisłe, bowiem przebywał wówczas głównie w Kórniku, zaś po przejściu na emeryturę osiadł wraz z rodzina w Krakowie. Jego córka zaś w młodości bywała mniej w Zakopanem, a więcej w pobliskich Szaflarach, gdzie brat jej babki ze strony matki, Maurycy Rottermundt, był proboszczem.

 Przez ponad 20 lat (1969-1900) związana była z krakowskim prozaikiem, Kornelem Filipowiczem i z nim spędzała wszystkie urlopy (ale na codzień nigdy razem nie mieszkali). Łączyło ich wszystko – praca i urlopy, słowa i milczenie, papierosy i sympatia do kotów. Konkretnie do jego kotki, Mizi. W 1990 r. Filipowicz umarł, i wtedy powstał ten wiersz, jeden z najbardziej rozpoznawalnych w jej twórczości (choć nigdy chyba przez nią nie czytany publicznie):

Umrzeć - tego nie robi się kotu.

Bo co ma począć kot

w pustym mieszkaniu.

(…)

 

Ktoś tutaj był i był,

a potem nagle zniknął

i uporczywie go nie ma.

(…)

 

Zostało po niej około 350 opublikowanych wierszy. W przygotowywanym ostatnio tomiku ma być ich jeszcze 13. Nowych już nie będzie, ale i to, co jest, jest wiecznotrwałym skarbem, którym będziemy mogli się cieszyć już zawsze, bo żadne koniunktury polityczne czy artystyczne nam tego nie zabiorą. A że już nie zobaczymy jej na żywo… Cóż, jej dusza, zaklęta w tych starannie dobranych słowach, przecież zostaje z nami. A ona, wraz z Kornelem i innymi bliskimi, będzie czekać na nas w Avalonie lub na Atlantydzie.

 

Istnieli albo nie istnieli,

Na wyspie, albo nie na wyspie

Ocean albo nie ocean

Połknął ich albo nie.

Czy było komu słuchać kogo?

Czy było komu walczyć z kim?

Działo się wszystko albo nic

Tam albo nie tam…