Niedziela, 21 sierpnia 2011

Maciej Pinkwart

Pieczone kiełbaski

 

Poszedłem na Jarmark Podhalański, żeby zjeść pieczoną kiełbaskę. Tak mnie naszło w niedzielne południe. Nawet bez piwa, tylko z musztardą i pieczywkiem. Z okolicznych głośników didżej gwarowo zachęcał do ścigania się zdalnie sterowanymi samochodami, z nieba lał się słoneczny upał, gdzieś daleko na horyzoncie wznosiły się Tatry, z mojego miejsca zresztą niewidoczne. Przysmażona skórka miło chrupała, musztarda przyjemnie łaskotała w język, pieczywko było cienko pokrojone i dość świeże. Przymknąłem oczy.

Był czerwiec 1972 r. Kończyłem studia dziennikarskie, z trudem zmuszając się do dyplomowej spokojnej analizy zawartości prasy paryskiej, pod kątem jej oceny spraw polskich. Bynajmniej zresztą nie robiąc tego w Paryżu, tylko w Warszawie na Świętokrzyskiej, we Francuskim Instytucie Kultury. O Paryżu i w ogóle o wyjeździe na Zachód nawet nie marzyłem. Fantazje miałem znacznie skromniejsze: napisać pracę, obronić dyplom, mieć pieniądze na kawę, kiedy mama przyjedzie do Warszawy na kilka godzin i zechce spotkać się z synkiem, móc zapłacić za mieszkanie, zjeść coś porządnego. Kilka miesięcy wcześniej Wydział Prasy KC PZPR kazał mi zablokować możliwość pisania pod własnym nazwiskiem, za reportaż „W Kobylnicy spokój”, w którym opisałem kryminalne praktyki w tamtejszym domu dziecka, kryte przez jednego z sekretarzy partyjnych Poznania. „Polityka” to wydrukowała, ale ja dostałem wilczy bilet, nawet Rakowski nie pomógł. Pracowałem w nocnych dziennikach radiowych, zarabiałem 800 złotych, za mieszkanie pewnej sympatycznej prostytutce płaciłem 1200. Resztę uzyskiwałem pisząc pod obcymi nazwiskami w różnych niszowych pisemkach, oraz wyprzedając książki swojej cioci. Częściowo za jej wiedzą. W maju się rozszedłem z Gosią. Zaraz potem elektrownia wyłączyła mi prąd, bo moja gospodyni nie płaciła rachunków. Póki w domu była mąka i cukier, robiłem sobie kluski kładzione z cukrem. Czasem jadłem kradzioną dla mnie przez kolegów zupę w stołówce uniwersyteckiej. Wieczorami chodziłem do akademika do Anki i jej koleżanek z wydziału na kolacje. Skromne, ale wykwintne. Udawałem, że nie pożeram elegancko przygotowanych kanapeczek z serkiem i rzodkiewką. O 23 trzeba było wychodzić – lub zostać do rana, bo cieciowa zamykała drzwi i szła spać. Przeważnie wychodziłem.

Ze Żwirki i Wigury na Waliców jest długa droga, ale nocne spacery były wówczas bezpieczne. Na tramwaj czy autobus zresztą i tak nie było mnie stać, bo to był czas, kiedy pieniądze widywałem tylko przez jeden-dwa dni w miesiącu, i to w nader skromnych ilościach. Mniej więcej koło północy przechodziłem obok dworca Warszawa-Ochota. Zapamiętałem, bo wtedy akurat odchodził ostatni pociąg, którym kiedyś często wracałem do Milanówka. Wtedy nie miałem gdzie wracać: mama pracowała w Halinie koło Wyszkowa, a jej – teoretycznie też moje – mieszkanie było wynajęte. Przy schodach, prowadzących na peron (linia średnicowa biegnie tam w wykopie), stał wózek, na którym sprzedawano pieczone kiełbaski z musztardą i wczorajszą bułą. Zwykle omijałem to miejsce szerokim łukiem, co nie na wiele pomagało, bo zapachu nie dało się ominąć. Raz szedłem tamtędy z Anką, zresztą w drugą stronę, bo odprowadzałem ją do akademika. Widząc mój wzrok, poszła i kupiła za ostatnie pieniądze jedną kiełbaskę, którą zjedliśmy na spółkę. Powinienem był z oburzeniem zaprotestować: były to czasy, w których obowiązkiem faceta było płacić za kobietę. Ale zaprotestowałem dopiero po zjedzeniu. Gdy wracałem potem na Waliców, pomyślałem sobie, że moim jedynym marzeniem jest to, żebym kiedyś był tak bogaty, by móc sobie kupić pieczoną kiełbaskę z musztardą i pieczywkiem jak tylko będę chciał.

Dożyłem tego momentu.

Niestety, kiełbaska składa się dzisiaj prawie wyłącznie z cholesterolu.