Maciej Pinkwart

Spór intelektualistów o cechowanie bydła

Panowie, więcej rozwagi! Pierwsza część listu Sergiusza jest sporem o metodę i definicje. Wolfgang najpierw zapewnia, że bynajmniej nie jest Amerynakożercą, twierdzi, że Niemcy popierali przez kilkadziesiąt lat wszystkie amerykańskie wojny i że są oni (Niemcy) wdzięczni Amerykanom za nauczenie ich poszanowania wolności i demokracji. I że ma przyjaciół w Ameryce. Sergiusz dowodzi Wolfgangowi, że ten nie zna niemieckiej historii, ironizując, że pierwsze słyszy o tym, żeby żołnierze Bundeswehry maszerowali u boku Amerykanów w Wietnamie, zaś opisy protestów młodzieży niemieckiej przeciw amerykańskim żołnierzom pod bazą w Ramsau czy pokojowe Marsze Wielkanocne to pewno wymysł komunistycznej propagandy.

Na merytoryczną stronę zagadnienia zostaje mniejsza część listu. A życie, jak osioł, ucieka... Glosa dla mniej zorientowanych w klasyce Czytelników: dwaj mędrcy na pustyni spierają się o to, który z nich ma położyć się w cieniu, rzucanym przez osła. Osioł zaś, korzystając z ich nieuwagi, umyka. I konkluzja poety:

Czasem o byle cień

Człowiek ma żal do człowieka,

A życie – jak osioł – ucieka...

W tym sporze o pietruszkę obaj macie rację: Wolfgang, bo niemieckie władze popierały wojny amerykańskie, Sergiusz – bo społeczeństwo przeciw nim protestowało. Wolfgang – bo po II wojnie Amerykanie wywarli największy wpływ na przebudowę ustroju i psychiki Niemców, Sergiusz – bo właśnie owa przebudowa wyzwoliła ruchy antyamerykańskie w Niemczech. Niemieckie ustawodawstwo powojenne w ogóle zakazywało wysyłania Bundeswehry do działań gdziekolwiek poza granicami Niemiec (bywało, że istniał spór o przebieg owych granic...) i dopiero zdaje się wojna o Kosowo (skądinąd także amerykańska...) wywołała zmianę tych przepisów.

Uzgodnijmy więc, co mamy wspólne, a co nas różni. Wspólnie nie akceptujemy przemocy jako sposobu załatwiania spraw politycznych, ideologicznych czy światopoglądowych. Wspólnie nie aprobujemy Saddama (ew. nieboszczyka Saddama) i jest ze strony Sergiusza grubą przesadą, jeśli nie manipulacją argumentowanie, że kto nie przyłączył się do krucjaty pana Dżordża Deblju, popierał wąsacza w bereciku. Wszyscy akceptujemy wspólną Europę i miejsce w niej dla Polski, u boku Niemiec, Francji, ale i Słowacji, czy niezrzeszonego Lichtensteinu (pozdrowienia dla Wiesia Piechockiego, który jest prawdziwym Europejczykiem: jest profesorem w Vaduz, mieszka w Austrii, zakupy robi w Szwajcarii, jest romanistą, więc uczy łaciny po niemiecku...). Co więcej – czujemy tę wspólną Europę nie tylko w genach, ale i w upodobaniach estetycznych. No i wszyscy trzej lubimy wino, kobiety i śpiew, z czego śpiew dla mnie jest tylko rozrywką bierną, bo nie mam słuchu, a głos oddałem w wyborach.

Różnimy się – choć może nie aż tak bardzo, co spróbuję wykazać – w kwestii rzeczywistej wspólności owej wspólnej Europy i kwestii przyszłego bezpieczeństwa Polski. Sergiusz obawia się, że po naszym wejściu do Unii sfrustrowana Białoruś czy Ukraina rozpalą w kotłach swych czołgów i ruszą na zachód, zaś przed tymi zakusami obroni nas tylko alians z USA. Wolfgang uważa, że obawa jest nieuzasadniona, bo nasi wschodni sąsiedzi będą się bali zadrzeć z całą Unią Europejską, której potęga odstraszy potencjalnych wrogów. Ja się nie zgadzam z żadnym z Was, ale zarazem zgadzam się z obydwoma.

Nie myślę bowiem, że uwikłane we własną przeszłość, zakompleksione i słabiutkie gospodarczo Białoruś i Ukraina, będą nas jeszcze bardziej nienawidzić w Zjednoczonej Europie niż czynią to teraz. Dla nich zawsze byliśmy Zachodem i to raczej tym, którym się fascynuje, niż tym, któremu się zazdrości. Mam w obydwu tych krajach znajomych, sporo rozmawialiśmy i wiem, że obawiają się tylko jednego: utraty możliwości nieskrępowanego kontaktu z nami po wprowadzeniu wiz. A kontakt taki jest im potrzebny jak powietrze: to jest dla nich możliwość lepszego życia, swobodniejszego oddychania, bliskości świata. Jeśli jest tu się czego obawiać, to nie próby oderwania Polski od Europy i przyłączenia do Białorusi, tylko próby przyłączenia Białorusi i Ukrainy do Polski. Więc nie czołgów, a uchodźców...

Natomiast wiadomo, że frustratów i wariatów nie brak i kto wie, co może się zalęgnąć w głowach upadających dyktatorów. I w tym przypadku bycie aliantem najsilniejszego państwa świata na pewno nie zawadzi... Choć, po dawniejszych doświadczeniach Polski sądząc, także nie wiele pomoże... Tak więc uważam, że Polska nie powinna się demonstracyjnie odwracać rufą do Ameryki, i entuzjastycznie przyłączać do osi Paryż – Berlin – Moskwa – Pekin. Może umiar w tej sprawie – jaki zaprezentowali cwani Czesi czy Włosi – byłby najlepszy?

Wolfgang słusznie zarzuca Sergiuszowi zbyt mało europejskie myślenie w tej kwestii, wąski polonocentryzm i skażenie historią XIX i XX wieku. No, ale jak ma myśleć młody Polak, dla którego zachodnia Europa przez tyle lat była dostępna tylko po uciążliwym pokonaniu żelaznej kurtyny, a i dziś jest miejscem do którego się raczej jeździ, niż w którym się jest? I jak może myśleć obywatel Polski, która w ciągu ostatnich 200 lat najdłuższy okres pokoju przeżyła w cieniu sowieckich głowic nuklearnych, z groźbą atomowego piekła, które za chwilę nad jej głową mogą rozpętać sąsiedzi? Natomiast dziwię się, że Sergiusz w antywojennej postawie kanclerza Schroedera widzi tylko koniunkturalne szukanie głosów wyborczych wśród przeciwników wojen. W tym przypadku przekonuje mnie uczciwe i skromne podejście Wolfganga, który mówi: przez nas wybuchło wiele wojen i życie straciło dziesiątki milionów osób. Dlatego mamy większe od innych prawo do odmowy poparcia dla wojny. Jakiejkolwiek wojny. Nawet wojny o pokój – że użyję sloganu z czasów komunistycznych.

Porzućmy polemiki i spojrzyjmy na efekty tej wojny sine ira et studio, jeśli ta szlachetna postawa może mieć zastosowanie w odniesieniu do krwawych zmagań... Czy Amerykanie i ich alianci – Brytyjczycy, Australijczycy i... Polacy wygrali tę wojnę? Czy osiągnęli stawiane przed sobą cele? Głupie pytanie? Niegłupie... Poszli zabijać i być zabijani dlatego, że wiedzieli, iż Irak dysponuje bronią masowego rażenia i zagraża nią pokojowi i życiu milionów ludzi. Mimo, iż broni tej nikt nie widział, także inspektorzy ONZ – wojska weszły do Iraku i wojnę rozstrzygnęły bez wkładania masek przeciwgazowych. Nie użyto w niej ani jednego pojemnika z gazem, ani jednej próbówki z wąglikiem, nie znaleziono ani jednego reaktora, nic. W ogóle armia iracka, która miała rzekomo zagrażać światu, prawie w tej wojnie nie istniała. W kierunku Kuwejtu wystrzelono podobno kilka pocisków Scud, ale nie potrafiły zagrozić nawet szczurom pustynnym. Nie wiem, czy w powietrze wzbił się choć jeden iracki samolot. Nie wypłynął do akcji ani jeden iracki statek. Kilka zamachów samobójczych – pewno mniej, niż w Izraelu w przeciętny tydzień – podjętych było ponoć przez fedainów spoza Iraku. I tak pokonaliśmy największe zagrożenie dla wolnego świata, kraj który miał parę niecelnych rakiet, trochę kałachów i mnóstwo hawańskich cygar Saddama, które jak się wydaje, były jedyną bronią chemiczną, jaką dysponował wróg publiczny numer 1.

Drugą przyczyną wojny był sam Hussein. Rządził, straszył – ale głównie swoich – gwałcił demokrację, podobno wspomagał Palestyńczyków, podobno wspierał Al-Kaidę – ale na żadną z tych spraw nie ma dowodów. Już nie rządzi. Już nie straszy. Może – już nie żyje. Świetnie, udało się. Amerykanie rządzą Irakiem. Nie zapobiegli zamieszkom, nie oszczędzili ludności cywilnej, nie powstrzymali kradzieży i dewastacji, a na szczęście w Ameryce odnaleziono niektóre skradzione z Muzeum Starożytności w Bagdadzie dzieła sztuki. Amerykanie okradli też jeden z banków w Bagdadzie i zrabowali sporo kosztowności. Dziwnym przypadkiem jedynym obiektem w Bagdadzie, od początku chronionym przez armię amerykańską było Ministerstwo Ropy Naftowej. A to ci niespodzianka...

Amerykanie teraz powołują tymczasowy rząd w Iraku, który będzie uczył Irakijczyków demokracji. Na jego czele stanął amerykański emerytowany generał Jay Garner, nazywany przez prasę „wicekrólem Iraku”, który 24 kwietnia 2003 powiedział dziennikarzom, że kluczowe stanowiska w nowym rządzie Iraku obejmą Irakijczycy... Co za ulga – już myślałem, że poproszą zdymisjonowanych ministrów z rządu sojusznika Leszka Millera...

Nie sztuka była wygrać w Iraku wojnę, gdy miało się tak dzielnych aliantów. Sztuką będzie wygrać pokój i uzasadnić tę wojnę choćby post factum. Albowiem, jak powiedział pewien templariusz – miecz jest bardzo przydatnym narzędziem, pod warunkiem, że nie próbuje się na nim siedzieć...

Co będzie dalej? Czy wzorem prezydentów Chiraca i Putina świat „przyklepie” wygraną wojnę, dając tym samym placet na następne odcinki amerykańskiej telenoweli wojennej? Gdzie teraz będziemy szukać niedozwolonej broni, złych dyktatorów i braku demokracji? W Syrii? W Iranie? W Korei? A niech pokręci Rzymian, którzy wymyślili przysłowie si vis pacem, para bellum. Ale nawet i oni chcieli dla postrachu tylko przygotowywać wojnę. Wojny prewencyjne w XXI wieku nie powinny kowbojom wejść w nałóg. Tylko bydło daje się nacechować rozpalonym żelazem i funkcjonuje dalej na pożytek właścicielowi. Nie my. Nie my...

I trzecia rzecz, wobec której panuje między nami całkowita zgoda. Jest nią marzenie o starym kasztanowcu, zabytkowym klasztorze czy zamku na widnokręgu, butelce czy dwóch pysznego frankońskiego wina i intelektualnych dyskusjach z mądrymi mężczyznami. Lub pięknymi kobietami. Albo odwrotnie.