Maciej Pinkwart

Felietony łebskie

Łeba, 02-09-2003
Rozważania o dziadostwie, na przykładach. Jest kilka rzeczy, znamionujących dziadostwo; jedną z nich jest bezmyślność, połączona z brakiem dbałości o szczegóły i coś, co byśmy nazwali wykończeniem. By to zilustrować, opiszę teraz pokój w ośrodku wypoczynkowym „Metalurg”, gdzie nasza szkoła za sprawą Rady Rodziców odbywa wrześniowy plener artystyczny. Pokój znajduje się w prowizorycznym piętrowym baraku, w którym wszystkie wejścia znajdują się na korytarzu zewnętrznym. Niektóre pokoje nie mają łazienki, a ich lokatorzy korzystają z łazienki wspólnej, do której wejście także jest z zewnętrznego korytarza. Należy doń iść albo już w szlafroku lub goło przez publiczny trakt, a wracać po umyciu się albo w ubraniu (przez co sens umycia niejako się traci), albo bez. Jakkolwiek by nie było – zawsze spod ciepłego prysznica na zimne powietrze. Spodziewam się niejakiej absencji na zajęciach na plenerze albo po powrocie.
Nas to na szczęście nie dotyczy – mamy łazienkę w pokoju. Mamy też czajnik elektryczny i dwie szklanki. Bez spodków. Czajnik stoi na plastykowej tacy na stoliku. Ale nie ma przy nim gniazdka prądu elektrycznego. Można by czajnik włączyć w łazience – ale z powodu krótkości jego kabla należałoby go wtedy trzymać w ręku. Drugie gniazdko jest w pokoju na tej ścianie, na której jest telewizor, ale tuż nad podłogą. By zagotować wodę trzeba czajnik postawić na ziemi. Tak naturalnie czynimy. Zamontowanie gniazdka przy stoliku, na którym stoi czajnik, rozwiązałoby problem. Ostatecznie można by użyć przedłużacza. Ale przedłużacza nie ma. Bez spodków naturalnie można sobie spokojnie poradzić – jesteśmy na wczasach. Ale tym, którzy słodzą herbatę lub kawę trudniej będzie sobie poradzić bez łyżeczek. Łyżeczek zaś nie ma. Można uważać, że szklanki będą w myśl założeń organizatorów służyć wczasowiczom do picia zimnych napoi, alkoholi czy soków. Tylko, że po co wtedy czajnik?
W pokoju nie ma też lampek nocnych. Pomijając już brak przytulności i niewygodę związaną z wyłączaniem górnego światła, to dochodzi do tego jeszcze kompletna niegospodarność: pisząc te słowa mam zapalone wszystkie górne lampki, bo jak ośrodek nie chce oszczędzać, to i ja nie muszę. Za tę niegospodarność płaci ośrodek. Mogę zapalić tylko jedną z lampek: lewą lampkę gasi prawy przycisk... Ot, wsadzony odwrotnie kabelek...
Klucz w drzwiach daje się wyjąć tylko w pozycji „zamknięty”. W ciągu dnia więc nie można być w środku z otwartymi drzwiami – chyba, że z otwartymi na oścież. By zamknąć się na noc, należy:

  1. otworzyć drzwi kluczem z zewnątrz;
  2. pozostawiając drzwi otwarte, przekręcić klucz w pozycję „zamknięte”,
  3. wyjąć klucz
  4. wsadzić klucz od wewnątrz
  5. zamknąć drzwi
  6. przekręcić klucz w pozycję „zamknięte”.


Wezwany wieczorem konserwator pokręcił kluczem, pokręcił głową i powiedział, że jutro o 6 rano przyśle mechaników. Uprosiliśmy, żeby uczynił to o 9-tej. Był bardzo uprzejmy i powiedział, że w zasadzie to mogłoby przecież zostać jak jest, ale skoro nam zależy, to on przyśle tych mechaników o 9-tej. Co do zasad, to w zasadzie ośrodek powinien być przygotowany do funkcjonowania przed sezonem. A sprawdzany po wyjeździe każdego gościa. Kierownictwo wiedziało, że dziś do tego pokoju przyjedzie dyrektorka szkoły, która skierowała tu ok. 140 osób. Sporo, jak na po sezonie. Może warto by się postarać, zanim usterkę ujawni ta właśnie osoba...
Na dworze temperatura po upalnym lecie spadła po raz pierwszy do plus 12 stopni. Tyleż jest w naszych pokojach, bo wszystkie drzwi (na zewnętrzny korytarz i na balkon) mają szczeliny przez które można by włożyć palec i wiatr hula przez nie, zgodnie z prawami przeciągu, swobodnie, wspomagany przez przeciągi między równie nieszczelnymi oknami – tym w pokoju i tym w łazience.
 
Łeba, 03-09-2003

Drzwi naprawione, pogoda po przejściowej poprawie znów kiepska.  Przed południem spacer po Łebie grupy starszej z panią Agnieszką z recepcji, która robi to po raz pierwszy... Jak wiadomo, pierwszy raz ani nie jest miły, ani pełnowartościowy, ale Agnieszka jest miła i sporo wie o Łebie, choć jest z Katowic podobno. Na kartce, z której korzysta, ma sporo wiadomości.
O nazwach i kontekstach. Z dwiema nauczycielkami zatrzymujemy się przy restauracji „Morskie Oko”. Przypomina mi się podobna, ekskluzywna restauracja „Morskie Oko” w Juracie. Mówię o tym koleżankom, polonistka kiwa głową:
- No, było coś takiego. Popatrzcie, jak wszyscy ściągają z tego Zakopanego...
Po południu grupka moich literatów z II i III gimnazjalnej siedzi w karczmie góralskiej przy ul. Nadmorskiej – robią reportaż na temat tego fenomenu. Podrzucam im „Morskie Oko” i pytam skąd, ich zadaniem, taka nazwa w Łebie.
- Ściągnęli od nas! – mówi Ania.
- A co oznacza ta nazwa? – pytam.
- No jak to co! – oburzają się – to takie jeziorko w górach.
Nikt nie kojarzy, że przecież jesteśmy nad morzem, to morska nazwa tu najbardziej pasuje.
Tak naprawdę, to i ja uważam, że kaszubi ściągnęli albo z Krupówek, albo z Tatr...
Marcelinę, Agnieszkę i Huberta po lekcji literatury spotykam na Nadmorskiej. Liżą długaśnie wystające z kubeczków włoskie lody.
- Czemu nie poszliście nad morze? – pytam.
- Bo tam byśmy zmarzli, zimno jest...
- To czemu jecie lody?
- Bo nam jest gorąco...
 
Łeba, 04-09-2003
O złudzie spokoju
Pojechaliśmy z grupą starszą (kl. 6-9) na wycieczkę do Słowińskiego Parku Narodowego, statkiem przez jezioro Łebskie i piechotą przez Kluki i tamtejszy skansen słowińców. Piękna, choć nieco wietrzna pogoda, długi, prawie dwugodzinny rejs statkiem typu vaporetto. Statek nazywał się „Ohar”, co oznacza podobno pewien gatunek kaczki, której nigdy nie widzieli ci, co „Oharem” powożą. Po dojechaniu przeszliśmy do wsi i nasi przewodnicy (którymi byli szyper i jego pomocnik) zaprowadzili nas do sołtysa Kluk, którego żona zaprosiła nas) za niewielkie pieniądze) na ciastko, kawę i węgorza. Wracając mieliśmy wstąpić na chleb ze smalcem i domowo kiszonym ogórkiem. Nie piłem kawy, nie jadłem ciasta i nie przepadam za zestawieniem ogórka ze smalcem. Po obejrzeniu kilku chałup krytych trzciną poczułem się zmęczony i znudzony. Dzieci hałasowały, nogi mnie bolały – postanowiłem więc wrócić na przystań i tam poczekać. Pomaszerowałem więc z powrotem, wąską ścieżką między bagniskami. Pod drewnianą wieżą widokową przysiadam, a potem kładę się na wąskiej ławce. Z rzadka pojawiają się pojedynczy turyści, zjadam drożdżówkę i pyszne jabłko i popijam wodą „Żywiec”, wchodzącą w skład danego nam suchego prowiantu. Cicho, tylko wiatr szumi w trzcinach, słońce grzeje, pluskają ryby, latają ważki i motyle. Sielanka... Po przeszło godzinie wraca reszta mojej wycieczki, wsiadamy do statku i „Ohar” bierze powrotny kurs na Rąbki. Po kilku minutach dowiaduję się, że Agatę z I gimnazjalnej właśnie przed chwilą. przed wejściem na statek, użądliła osa. Boli ją i puchnie. Poruszenie na pokładzie, szukamy jakiegoś odczulacza, nikt nie ma wapna, w pokładowej apteczce nie ma nic odpowiedniego. Stan Agaty z chwili na chwilę się pogarsza. Lidka wzywa przez statkowe radio pogotowie. Po krótkiej dyskusji pogotowie decyduje się wysłać nam na przeciw szybką motorówkę – nasz statek potrzebuje najmniej półtorej godziny, by dobić do lądu, gdzie chorą mogłaby podjąć sanitarka. Po piętnastu minutach na horyzoncie pojawia się czerwona jednostka – skrzyżowanie skutera wodnego z pontonem - z dwoma ratownikami. Nie na wśród nich lekarza. Agata napuchła okropnie i jej bardzo ładna buzia na razie jest obrazem poważnej choroby. Szwank na urodzie jednak nie przeszkadza jej w pozowaniu do zdjęć, które jej licznie robią koledzy, świadomi, że jest to news, który chętnie kupi pani od „Massmediów”. Fotografujemy też motorówkę, Agatę w kapoku i pana Żabę od wuefu, który towarzyszyć jej ma do brzegu, gdzie – jak sądzimy – lekarz da jej zastrzyk, a gdy już przyjedziemy – będzie już po wszystkim i Agatka urocza jak zawsze pojedzie z nami na „obiadokolację”.
Statek płynie wolno, motorówka rozpryskując fale znika na horyzoncie, i po kilkunastu minutach ląduje w Rąbkach. Dostajemy niebawem wiadomość, że dziewczyna wraz z towarzyszącym jej nauczycielem jedzie na sygnale do szpitala w Lęborku i będzie tam na obserwacji co najmniej 6 godzin.
Mijamy Rąbki i wpływamy kanałem między trzcinami do centrum Łeby, po czym kolejką zabawową dojeżdżamy do ośrodka. Lidka wysiada roztrzęsiona. Informacje, przekazane jej przez Żabę na komórkę ze szpitala oraz otrzymane od kierowcy „kolejki”, który był przy tym, jak Agatę przejął lekarz są ścinające z nóg. Stan dziecka był dramatyczny. Jedynie szybka interwencja i przejazd motorówką uratowały jej życie: w ręce lekarza dostała się już bardzo słaba, z przerywaną akcją serca i zaburzeniami w oddychaniu. Próba czekania na dowiezienie jej statkiem mogłaby być tragiczna. Dziecko jest nadal w szpitalu. Małe ukłucie osy w piękny, słoneczny dzień, w spokojnym, sielankowym krajobrazie...

Łeba, 05-09-2003
O konsekwencji, prawie serii i wypoczywaniu. Agata ze szpitala wróciła z opiekunem autobusem PKS, w tej chwili po urazie nie ma śladu. Dziś w szpitalu był mały Boróweczka z klasy III, któremu się zrobiło złamanie ręki z przemieszczeniem i trzeba mu było przeprowadzić operację pod narkozą. Był tam z panią dyrektor, pojechali przed południem wrócili po południu. Chłopca z gipsem na lewym ręku Lidka przyprowadziła do pokoju, w którym miałem lekcje z I G. Siedli na balkonie, mały popijał herbatkę i już w całkiem dobrym stanie opowiadał, jak to w ogóle nie płakał, i jak to się stało, że złamał rękę.
- Ja wszedłem, proszę pana, na taką drabinkę na placu zabaw i z niej spadłem.
- I złamałeś?
- Nie, nie złamałem. Wszedłem drugi raz i drugi raz spadłem. I wtedy złamałem.
Marysia z I gimnazjalnej gimnastykowała się rano i podnosząc nogę rozbiła sobie nos... Z podejrzeniem złamania trafiła do lekarza, który uspokoił, że to prawdopodobnie tylko silne stłuczenie. Więc Marysia poszła dalej ćwiczyć, tym razem na batucie i wywichnęła rękę. A jej koleżanka z klasy, Tesia, tylko palec.
Żona pyta mnie wieczorem:
- Ale trochę wypoczywasz tutaj, prawda?
 
Łeba, 06-09-2003
O marzeniach. Ma, na oko, 55-57 lat. 100-procentowy mężczyzna, ale nie żaden mięśniak, przystojny, diabelnie inteligentny, dynamiczny. Szalone powodzenie w nie zawsze legalnych interesach. Forsy jak lodu. Mówi biegle licznymi językami – poza angielskim rozmawia po włosku, rosyjsku, portorykańsku. Szalone powodzenie u kobiet, niebywała sprawność seksualna. Zawsze logiczny. Świetny gust. Nie lubi samochodów i porusza się po Nowym Jorku tylko metrem. Ma niejaką zdolność do bilokacji. 30 lat wcześniej był kelnerem w jednej z restauracji. Teraz jest właścicielem wielkiego budynku w NYC, gdzie ma biuro, gdzie znajdują się apartamenty dla jego najbliższych współpracowników i gdzie sam mieszka na najwyższym piętrze, w jednym pokoju, bez sypialni. Bo nigdy nie sypia, choć sypia z najpiękniejszymi dziewczętami, zresztą gdzie popadnie. Ale jak prawdziwy dżentelmen w zasadzie się z tym nie obnosi, taką ma opinię, ale nikt go nie potępia.
Kto?
Diabeł, oczywiście. W kreacji Ala Pacino w filmie Devil’s Advocate.
Czyż nie jest to ucieleśnienie marzeń 90 procent mężczyzn o sobie i 90 procent kobiet o nich? Pozostali to 10 procent mężczyzn o skłonnościach homoseksualnych i 10 procent kobiet, dla których mężczyzna jest skrzyżowaniem sprzętu domowego, kanapowego pieska i piorunochronu do rozładowywania napięcia przedmiesiączkowego, stresu pomiesiączkowego, kłopotów w pracy i zespołu menopauzy. – Mój-ci jest! – krzyczy Danuśka w pana-Sienkiewiczowskich „Krzyżakach” i to jest hasło na sztandarze najważniejsze. Marzą o sprzęcie na wyłączność: czynów, słów i myśli, skierowanych tylko pod ich adresem. Ma absolutnie nie myśleć i nie spoglądać w stronę innych kobiet, ale być 100-procentowym mężczyzną. Ma być przystojny, inteligentny, dynamiczny, ale nigdy tego nie okazywać, żeby nie wpędzać jej w kompleksy. Ma mieć dobrą i wysoko płatną pracę i mieć szalone powodzenie w interesach, ale nie zajmować się ta pracą zbytnio, bo w ten sposób by ją zaniedbywał. Ma nie być zbyt logiczny, a w każdym razie nie ma zwracać uwagi na jej nielogiczność. Ma akceptować jej gust i nazywać go świetnym. O najpiękniejszych dziewczętach ma mówić, że to szantrapy i otaczać się wyłącznie starymi pudłami, a najlepiej pracować wyłącznie sam. Nie, jeszcze lepiej – nie pracować w ogóle, ale mieć pieniądze. Nie, nie mieć pieniędzy – prosić ją o pieniądze.
Żeby to wszystko pogodzić, trzeba by być aniołem... Nie, nawet sam diabeł by sobie z tym nie poradził...
 
Łeba, 09-09-2003
Wędrujemy plażą do portu, po czym w sennym popołudniu, ze słońcem przeświecającym słabo spoza delikatnych chmur nad głową siadamy na ławkach, na nabrzeżu, na pomalowanych na żółto rurach, by subiektywnie opisać rzeczywistość.
O dotkliwym braku księżnej Windsoru.  Brzegi kanału portowego przysypane są zwałami kamieni, jak Dubrawiska w Żółtej Turni i taki sam wiatr ciągnie od północy. W obetonowanym kanale rolę odbojników pełnią stare opony i widok ten powtarza się w każdym znanym mi porcie rybackim na całym świecie. Nie znam ich zresztą na tyle dużo, żeby uznać to za regułę. Nie ma bardziej przykrego widoku niż złomowane elementy współczesności. Ruiny średniowiecznego zamku są wspaniale romantyczną scenerią, urozmaicającą krajobraz, często nocami oświetlaną, fotografowaną i pokazywaną turystom. Czy ruiny blokowiska osiedla „Topolowe” w Nowym Targu mogłyby stanowić atrakcję turystyczną za lat dwadzieścia, kiedy to z całą pewnością już się bloki zawalą? Być może... Turpizm jest kierunkiem estetycznym w postmodernizmie dość powszechnym, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że byłoby to równie atrakcyjne, jak nocne zwiedzanie prosektorium.
Kanałem portowym wpływa do miasta niewielki kuter „Księżna Łeby”. Tak kuter, jak i cała Łeba nie mogą nijak mi się skojarzyć z księżną, zresztą tych ostatnich też nie znam zbyt wiele, żeby i tu tworzyć jakiekolwiek reguły. Zresztą statek odwołuje się do księżnej Łeby a nie księżnej Windsoru, widać każdy ma taką księżną, na jaka zasługuje. Łeba kilka lat temu w ramach promocji miasta ogłosiła się samodzielnym księstwem, a księciem wybrano jednego z biznesmenów, który ma tu camping. Historia zna przypadki wchodzenia w posiadanie tytułów za łapówki, ale były to tytuły baronów lub doktorów. Zaś księstwo elekcyjne jest nowym dorobkiem w Europie. Ciekawe, czy Książę Pan głosował za wstąpieniem Łeby do Unii Europejskiej? Wydaje się to wątpliwe, bowiem niemal na wszystkich kutrach w porcie widać nieco spłowiałe naklejki z gestem „fuck you” i napisem „jakie negocjacje, takie członkostwo”, co wykazuje z jednej strony proprokreacyjne tendencje księstwa, zgodne z duchem prawicy w sąsiadującej z Łebą Republiką Polską, a z drugiej na niezłą znajomość języków obcych, przynajmniej w marynarskim zakresie.
Bosy siwy pan przyniósł z plaży w różowej reklamówce parę litrów morskiej wody, którą teraz starannie obmywa nogi swojego towarzystwa siedzącego na ławce. Ów wielkoczwartkowy zwyczaj ma miejsce we wtorek i upływa wśród śmiechów wszystkich uczestniczących w nim emerytów. Po chwili torbę z resztką wody przejmuje starsza kobieta, on siada na jej miejscu i teraz ona obmywa z piasku jego nogi. Rytuał zostaje dopełniony i całe towarzystwo wyciąga mokre nogi na chodnik, chcąc je wysuszyć w promieniach zachodzącego słońca. Hamuje przed nimi rower, a wiatr niesie tuman kurzu wprost na nich. Nie widzą tego siedząc z zamkniętymi oczami. Słońce świeci jeszcze dość mocno. „Księżna Łeby” cumuje na nabrzeżu, a grupa zmarzniętych turystów udaje się rączo na rybkę i piwo do knajpy przy ulicy Abrahama. Abraham tutejszy miał na imię Antoni, co wydaje się niezbyt kompatybilnym połączeniem.

O subiektywności narzędzi, rybach, grzybach i lwybach oraz o upływie czasu. Na brzegu kanału portowego leży kompletnie zardzewiała łyżka koparki, której prawdopodobnie używano kiedyś do pogłębiania portu. Mieści się w niej cała grupa literatury klasy trzeciej „G”. Inną koparkę, pewno młodszą siostrę tej zardzewiałej, widzę teraz u wejścia do kanału: zamocowana na jednym płaskodennym statku, wybiera piasek z głębiny i równomiernie rozsypuje go na dnie drugiej jednostki. Ten drugi statek co wieczór wypływa z portu, zatrzymuje się w odległości kilometra od plaży „A” i tam wysypuje portowy piasek do morza, skąd fale nazajutrz przyniosą go na brzeg. W ten oto sposób człowiek wspomaga siły natury przy tworzeniu mierzei, samemu odnosząc korzyść w postaci większej dostępności portu. Statek zaś, zwykle kojarzący się z wodą i rybami, teraz wiąże się z tym co jest w najwyższym stopniu przeciwstawne wobec ryb i wody – piaskiem.
W Ustce piasek (wraz z wodą naturalnie) transportowany jest pod ciśnieniem rurociągiem z portu na plażę. Tam błoto osadza się w podłużnym basenie, skąd piasek wydobywany jest przez koparkę co kilka dni i układany do wyschnięcia w pryzmach, które jako żywo przypominają pamiątki, pozostawione przez chorą samicę stegozaura w filmie „Park jurajski”. Woda zaś wartkim strumieniem odpływa przez plażę do morza. Tu, w Łebie, rurociąg taki dopiero jest budowany, ale rury, z których jest układany, są już całkowicie przeżarte przez rdzę. Tak jak łyżka koparki na brzegu kanału portowego, w której teraz mieści się cała grupa literatury klasy trzeciej „G”.
Idziemy wzdłuż kanału w stronę kapitanatu portu. Na nabrzeżu cumują jachty motorowe i kutry rybackie, z których żaden nie przewozi ryb, tylko wszystkie służą do przewozu turystów. Na żadnym więc w blasku zachodzącego słońca nie suszą się sieci, ale na silniku niewielkiej, żółtej jednostki suszą się piękne, dorodne prawdziwki i podgrzybki. Zanim komputer poprawił to ostatnie słowo, napisało mi się „podrybki”, widać moja podświadomość nie potrafi zaakceptować związku kutra z grzybami, a nie z rybami. No bo żeby zebrać grzyby, trzeba opuścić kuter – na morzu grzyby nie rosną, tylko w lesie.
- U nas rośnie grzyb w pokoju – komentuje to Iza, mieszkająca w zagrzybionym pawilonie nr 3 w ośrodku „Metalurg”.
Grzybki na silniku kutra to zapewne własność jakiegoś lwa morskiego, który w tak ekonomiczny sposób łączy obowiązek i przyjemność. Lwy morskie mają zazwyczaj bardzo lądowe hobby – nie słyszałem nigdy, żeby jakiś marynarz czy rybak po pracy chadzał na basen czy na ryby. Każda rzecz ma swoje miejsce i swój czas.
Podeszliśmy na plaży do piaszczystej łachy, zalewanej od czasu do czasu przez fale i napisaliśmy na niej słowo „czas” w różnych językach. Nie upłynęło wiele czasu, jak cały nasz czas spłynął z falami. Czas tego czasu upłynął. A miejsce było niewłaściwie wybrane.

  ---> Pożegnanie z Afryką