Maciej Pinkwart

Łabędzi śpiew w piano-barze

Starym mistrzom należy się szacunek. I to, mniej więcej, wszystko, co się im należy. O resztę trzeba walczyć na równi z innymi, bo w tej branży nikt się nad nikim nie lituje, zresztą w żadnej nie ma zmiłuj. Im starszy jestem, tym częściej myślę, że Spartanie mieli rację z tym strącaniem starców ze skały - ile ZUS by dał za wprowadzenie tego systemu u nas! Starsi ludzie na ogół myślą, że są znakomitymi fachowcami i wszystko wiedzą najlepiej, co więcej - wie to też społeczeństwo. W branży artystycznej rozczarowania w tej dziedzinie są szczególnie częste. W filmie, starzy mistrzowie stając za kamerą zapewne myślą, że uwielbiająca ich niegdyś publiczność tylko przebiera nogami, by wybrać się na ich kolejny film. Ci, co uwielbiali niegdyś Claude’a Leloucha w większości odeszli na ostatni seans, a młodzież kinowa o nim nic nie wie. Ale w tej grze dobre karty z przeszłości rzadko kiedy są atutami, przeciwnie - każde nowe dzieło wybitnego twórcy nolens volens jest konfrontowane i z konkurencją, i z dawnymi przewagami autora...

Lelouch kręci nowe filmy co 2-3 lata od 40 lat, ale większość kinomanów pamięta tylko jego największe przeboje, które liczą sobie już lat 30 ze sporym okładem: Kobieta i mężczyzna (1966) oraz Żyć aby żyć (1967). W 20 lat późnej wspomnienie sukcesu pojawiło się w filmie Kobieta i mężczyzna w 20 lat później, ale taka sztuczka udała się tylko Dumasowi, kiedy po Trzech muszkieterach napisał ich c.d. pod tytułem W dwadzieścia lat później, ale napisał to w rok później... Większość filmów Leloucha, robionych z niewątpliwą maestrią przez owe lata nie zyskała rozgłosu nawet w samej Francji. I dopiero teraz stary mistrz powraca z filmem, który już zyskał niejaką popularność w świecie. W Polsce znany jest pod tytułem Piano-bar (na świecie znacznie gorzej - And now... Ladies and Gentlemen).

Jak na dzisiejsze standardy, jest to film wypoczynkowy - nic widza nie wbija w fotel, nie atakują go agresywne dźwięki, szybkie zwroty akcji nie powodują bólu głowy, nie ma mowy o komputerowych efektach. Akcja rozwija się niespiesznie, początkowo przez długi czas pokazując migawki z życia dwojga głównych bohaterów, żyjących osobno i nie znających się w ogóle. Łączy ich tylko choroba, objawiająca się chwilowymi zanikami pamięci lub utratą przytomności. On (Jeremy Irons) jest luksusowym, by tak rzecz, i pomysłowym złodziejem biżuterii (pamiętamy Arsene Lupina - dżentelmena włamywacza?), ona (Patricia Kaas) - śpiewaczką, wykonującą w lokalach evergreeny jazzowe i rozrywkowe. Spotkają się przypadkiem w Maroku, gdzie ona jedzie na kontrakt i śpiewa w barze (ale nie jest to Bar u Ricka w Casablance), a jego znosi tam prąd morski w czasie, gdy traci przytomność na świeżo kupionym jachcie. Ich miłość jednak nie ma specjalnie szans się spełnić, bowiem oboje stoją przed groźbą śmierci z powodu nowotworu mózgu. Jej pomaga pielgrzymka do grobu miejscowej szamanki. On, fałszywie tym razem oskarżony o kradzież, trafia do więzienia, potem do szpitala i na operację, w której ma 10 procent szans na przeżycie. Niestety, szansa ta jest zbyt nikła...

To jest dobrze zrobiony i nieźle zagrany bardzo kiepski film... Paricia Kaas jest we Francji kimś takim jak w Polsce Kora i Kayah razem wzięte, więc wykorzystanie jej w filmie miało zagwarantować dotarcie do tej części publiczności, której do kina nie pogoniłoby samo nazwisko sławnego reżysera. Jest to pierwszy fabularny film piosenkarki (ur.1966), ale nie przypuszczam, żeby ta rola otworzyła jej drogę do Bulwaru Gwiazd w Hollywood. Niewątpliwy talent muzyczny Patricii powoduje, że piosenki z ekranu płyną co chwilę, skutecznie hamując i tak wątłą i niespiesznie prowadzoną akcję. Moglibyśmy smakować wolno płynące meandry wzajemnych relacji między bohaterami, gdyby nie to, że nie ma czego smakować, a wygląd głównej bohaterki powoduje, że raczej skupiamy się na słuchaniu, przez co dramat staje się melodramatem, jeśli nie musicalem... Jeremy Irons na szczęście nie śpiewa, a że wygląda nieźle, jak na starego mistrza (ur. 1948), więc przyglądamy mu się z przyjemnością. Jest zresztą jedynym znanym aktorem na planie. Przepiękne są również krajobrazy morskie i pustynne i w zasadzie to wszystko, czym warto się tu zachwycać. Nie ma naturalnie żadnych efektów specjalnych, montaż jest rzetelnie i profesjonalnie wykonany, zdjęcia ogólnie świetne, no i znakomita reżyseria. Tyle, że wobec miałkości scenariusza i kiczowatości pomysłu nie na wiele się to zdaje.

Od mistrzów wymaga się mistrzostwa. Tym filmem Lelouch jednak zdecydowanie nie powróci do pierwszej ligi, którą opuścił wiele lat temu. Szkoda, bo to oznacza dalszą dominację Hollywoodu w światowym kinie.