Plakat filmuMaciej Pinkwart

Mona Lisa u rzeźnika

 

Pomysł jest dobry. Tematyka ciekawa. Sceneria interesująca. Aktorzy bardzo dobrzy, scenografia na poziomie. Dobra muzyka. To dlaczego film jest do kitu? Pewno dlatego, że wszystko w nim jest wtórne. Film „Uśmiech Mony Lisy” bardzo chce być porównywany ze „Stowarzyszeniem Umarłych Poetów” i być jego wersją feministyczną. Niestety, nie jest.

Lata 50-te ubiegłego wieku. Do renomowanego żeńskiego collegu na wschodnim wybrzeżu USA przyjeżdża wprost ze słonecznej Kalifornii młoda nauczycielka historii sztuki. Katherine Watson (Julia Roberts) jest w niezbyt dobrym nastroju, nie wie, jak ułożą się w przyszłości jej losy uczuciowe, w dodatku okazuje się, że uczennice są tak wspaniałe, że już na pierwszą lekcję nauczyły się na pamięć całego podręcznika i nie bardzo jest czego ich uczyć. Aby więc podołać swojego zadaniu profesorka wprowadza do swoich wykładów omówienie dzieł nowoczesnych, nie będących w klasycznym podręczniku. To powoduje irytację starszego personelu. W dodatku samodzielność spojrzenia na sztukę ma prowadzić młode adeptki do samodzielności w ogóle, co jest naturalnie również niemile widziane przez zarówno dyrekcję szkoły, jak i rodziców, bowiem głównym celem życiowym dziewcząt z Wellesley College jest wyjście za mąż i prowadzenie domu. Katherine Watson ponosi klęską za klęską: mieszka na kampusie z nauczycielką gracji, która jest głupawą telefanką, zrywa z narzeczonym zaraz po otrzymaniu pierścionka zaręczynowego, jedna ze studentek pisuje na nią paszkwile w gazetach, rekomendowana przez nią do uniwersytetu Yale uczennica rezygnuje ze studiów, chcąc być tylko dobrą żoną i matką, Rada Pedagogiczna przyjmuje ją na następny rok pod warunkiem cenzurowania jej wykładów, wdaje się w nieszczęśliwy i nieprzekonywujący romans z kolegą – nauczycielem, notorycznym kłamcą i uwodzicielem... W efekcie, nie wiedzieć dlaczego, na zakończenie szkoły staje się najpopularniejszą nauczycielką, wszystkie jej studentki ją uwielbiają, a najbardziej ta, która była jej największym wrogiem. Niemniej jednak, w imię wolności ponad wszystko, rezygnuje z pracy i wyjeżdża z kampusu taksówką, odprowadzana przez pluton studentek na rowerach.

Dlaczego porównywanie „Uśmiechu Mony Lizy” ze „Stowarzyszeniem...” jest moim zdaniem chybione? Otóż John Keating, nauczyciel literatury w Welton Academy, miał pewne ideały, do których zapalił młodzież. Zyskał wśród swoich uczniów wielki autorytet – jako człowiek samodzielnie myślący, stosujący nowatorskie metody i umiejętnie wprowadzający zamiłowanie do poezji – czytaj: do niekonwencjonalnego podejścia do życia i do własnych celów życiowych poprzez nieco harcerskie operowanie tajemnicą, skłonnością do stowarzyszania się, poprzez nakłanianie do życia zgodnego z horacjańskim hasłem Carpe diem...

A Katherine Watson nie ma żadnych ideałów, poza śmiesznym przeciwstawianiem niedouczonej kury domowej wizji wykształconej prawniczki... Nie narzuca żadnej własnej koncepcji, tylko jest zmuszona przez uczennice do odejścia od konwencji. Doprawdy, jakieś nieporozumienie lingwistyczne zapewne każe dyrektorce Wellesley College zarzucać młodej nauczycielce przesadne nowatorstwo, którego starzy pedagodzy upatrują w tym, że Katherine opowiada o sztuce nowoczesnej. Jakiej nowoczesnej? Ano, Picasso, Van Gogh, Soutine, Jackson Pollock....

A Horacy? Horacego ani śladu... Ale przecież jest sztuka, przez największe „S”! Jakaż wspaniała szansa zmarnowana! Ileż znakomitych i głębokich myśli wywieść można by z największych dzieł światowej sztuki! Jakie głębie kryje w sobie uśmiech Mony Lizy, postać Leonarda, sekrety kubizmu, pop-art Andy’ego Warhala, samotność wielkiego maga współczesności Jacksona Pollocka... Niestety, nauczycielce historii sztuki prezentowana twórczość nie podpowiada żadnych niepokojów moralnych, żadnych głębszych prawd życiowych – poza banałami na temat Van Gogha i tego, że za życia był niezrozumiany i nie sprzedał ani jednego obrazu, a po 60 latach – proszę, jaki sławny i kosztowny... Stąd pointa filmu, gdzie na pożegnanie Katherine Watson zostaje zasypana nieudolnymi kopiami „Słoneczników” wydaje się szczególnie trafiona i jakby autoironiczna: wtórność filmu jest tej samej próby – amatorska kopia mistrza, powielona na kilka klisz, przeradza się w banał. I nie pomaga tu rzekomo wstrząsający ekspresjonistyczny obraz Soutine’a przedstawiający portret tzw. półtuszy wołowej... Jedyne refleksje, jakie dzieło to, w konfrontacji z portretem Mony Lizy wywołuje, to ewentualnie chęć przejścia na wegetarianizm. Równie to głębokie, jak wizyta gospodyni domowej w sklepie mięsnym.